Na prowincji rodzi się nowa fala. Przedpremierowy fragment książki „Fala. Rok 1984 i polski postpunk” Rafała Księżyka
Po opisaniu eksplozji muzyki alternatywnej w pierwszych latach transformacji Rafał Księżyk postanowił przybliżyć inny przełomowy dla polskiej muzyki rockowej moment – rok 1984, gdy do głosu doszła nowa fala z prowincji, której przedstawicielami były takie zespoły, jak Siekiera, Variété czy 1984. Książka „Fala. Rok 1984 i polski postpunk” ukaże się 5 marca, a u nas możecie przeczytać przedpremierowo jej fragment.
Debiutancki koncert 1984 otworzył nową epokę w muzyce z Rzeszowa. Rzecz odbyła się w marcu 1985 roku podczas przeglądu lokalnych zespołów Rock Plus w klubie Plus.
Mizerny:
– Wszyscy grali standardowy, jak na Rzeszów, repertuar, prog rock, metal i rock à la Oddział Zamknięty, no i popisywali się solówkami, ile kto się na próbie nauczył. A my wyszliśmy i „tuu taa tuu taa tuu taa”, minimalistyczna motoryka, jeden bit na cały numer, ja na gitarze dwa flażolety, z potężnym echem, nikt w Rzeszowie nie grał wtedy z delayami. Do tego zaciemniona scena z niebieskim światłem. Czułem, że jesteśmy czymś zupełnie nowym. Zajebiście! Widziałem, jak ludziom szczęki opadły. Przegląd wygrał zespół Blind Eyes, w którym grali Lang, Wallach i Tauter, wciąż byli na etapie Rush. Ja się cieszyłem, że spodobaliśmy się Tomaszowi Beksińskiemu, który był w jury i optował za tym, żeby przyznać nam wyróżnienie.
Roman Rzucidło:
– Zagrali fajny koncert, to było zimne, nienaturalne, inne. Wtedy w Rzeszowie nie było zimnej fali, więc obawiali się trochę, że nie będą zrozumiani, a mnie się to bardzo podobało. Mizerny poprosił mnie, czy mógłbym dołożyć wokali w chórkach i dołączyłem do nich w jednym utworze. Po jakimś czasie Piotrek doszedł do wniosku, że tej muzyki nie może robić z Bufetem, no bo on w żadnym wypadku nie był zimnofalowcem, i zapytał, czy chciałbym śpiewać z 1984. Chłopcy mieli ambicje zagrać w Jarocinie i potrzebowali wzmocnienia. Zgodziłem się, ale pod dwoma warunkami: nie zamierzałem kończyć współpracy z Maćkiem i Jackiem w Noah Noah, więc dopóki dam radę to ogarniać, będę śpiewał w obu zespołach. Drugi warunek: robimy kapelę dla Bufeta, co było dla mnie bardzo ważne, w końcu chodziło o przyjaciela, z którym znałem się od dzieciństwa, który włożył w muzykę dużo pracy i też miał swoje marzenia.
Janusz „Borys” Gajewski, perkusista 1984 w latach 1985-1987 i 2015-2022:
– 1984 zobaczyłem po raz pierwszy na Rock Plus ’85. Zrobili wrażenie na wszystkich. To były czasy kapel metalowych, progrockowych, a tu wyszli goście z zimnymi, oszczędnymi dźwiękami. Do tego teksty i gitara Piotrka. Ta gitara była nie do podrobienia, z delayami, różnymi przetwornikami, wtedy w Rzeszowie nikt tak nie grał. Chodziłem do szkoły razem z ich basistą, Wojtkiem, Pancernym, i to on mnie zgarnął do zespołu. Piotrek przynosił pomysły, grał parę dźwięków, a my dokładaliśmy sekcję.
Mizerny:
– Po naszym koncercie w Plusie rzeszowskie zespoły zaczęły grać w inny sposób. Wszyscy słuchali teraz Bauhausu, Joy Division, Alien Sex Fiend. Uważam, że 1984 było odpowiedzialne za nowofalowe granie w Rzeszowie. Było nas razem kilkanaście osób. Nieduża załoga, ale bardzo twórcza, nawzajem się inspirowaliśmy, przynajmniej na początku. Słuchaliśmy tych samych audycji muzycznych, wymienialiśmy się kasetami nagrywanymi na koncertach. Czytaliśmy podobne książki, dużo fantastyki, pamiętam, jak zaraziłem wszystkich Cieplarnią Aldissa. Spotykaliśmy się na „ranczu”. Ranczo to była po prostu ławeczka, zwykła, zielona, naprzeciwko domu Bufeta, a że uznawaliśmy się za kowbojów, tak nazwaliśmy to miejsce. Tam przesiadywaliśmy. Jak dochodziła osiemnasta, to wszyscy wiedzieli, że wystarczy przyjść, żeby kogoś spotkać. Schodziliśmy się ja, Bufet, Maciek Miernik, Jacek Pałys, Romek Rzucidło, Jacek Lang czasem dołączył i masa innych znajomych mniej lub bardziej zaprzyjaźnionych z nami. Lubiliśmy też park Dąbrowskiego, tam ławek było więcej, ale milicja często uderzała, a u Bufeta było spokojnie, milicjant był znajomy, z tej samej kamienicy.
Roman Rzucidło:
– To człowiek nadaje sens miastu i największą radość dawały mi zawsze spotkania, wspólnie spędzany czas i przyjaźnie z ludźmi, których spotkałem na swojej drodze. Z Bufetem byliśmy sąsiadami w dwóch blokach ustawionych wzdłuż przejazdu kolejowego przy ulicy Turkienicza, teraz księdza Jałowego, komunistę zamienili na księdza. A po drugiej stronie torów mieszkał Radek Loebl, z którym później zaczęliśmy studiować nauki społeczne na WSP. Bufetowi udało się przekonać rodziców, by nie składowali w piwnicy ziemniaków, weków czy innych klamotów. Na kilku metrach kwadratowych urządził underground sensu stricto. Plakaty na ścianach, grundig, papierosy, dym, piwo i karty. Wstęp wolny dla wszystkich, kiedykolwiek gdy Bufet był na miejscu. Częściej jednak spotykaliśmy się na „ranczo” za blokiem, ławka za budką ciepłowniczą i asfaltowe boisko do piłki ręcznej. Świeże powietrze, wino i futbol rekreacyjny. Niekiedy uprawialiśmy też nocne pływanie, przy dźwiękach dancingu z restauracji Klubowa, na basenie przy Pułaskiego. Na studiach poznałem mistrzów słowa Jacka Napiórkowskiego i Romana Madejowskiego oraz Bodka Kwaśnego, który zawsze miał najnowszą muzykę. Nocne przygotowania do sesji, rozmowy o muzyce, sztuce i religii, egzystencjalizm Kierkegaarda, totalna jazda intelektualna. Rzeszowska scena z pewnością nie była środowiskiem intelektualnym, ale też nie robotniczym, za nową falę zabrali się głównie synowie inżynierów, lokujący się w kontrze do prowincjonalnej atmosfery Rzeszowa.
Mizerny:
– Nazwa „scena rzeszowska” wyszła od dziennikarzy. Jeżeli te zespoły łączyło coś na kształt sceny, to działalność rzeszowskiego Alma-Artu, który zajął się nami menadżersko. Nie tylko załatwiali koncerty, ale też sale prób. Kiedy skończyła się nam współpraca z domem kultury na Kochanowskiego, dzięki Alma-Artowi dostaliśmy salkę w klubie Pod Palmą. Kiedy Alma-Art się rozwiązał, znów była przerwa. Jak nie miałem gdzie grać, chodziłem do Andrzeja Wiśniowskiego z RSC, który miał swój sklep muzyczny i wpuszczał nas na zaplecze.
W 1985 roku organizatorzy Rock Galicji zamknęli festiwal i stworzyli rzeszowski oddział Alma-Artu, czyli ogólnopolskiej agencji artystycznej powiązanej z ZSP, która organizowała imprezy w klubach studenckich. Wciągnęli do tej aktywności lokalne zespoły, pod ich skrzydła trafiło też KSU. Fuzzy, wspomniany już wcześniej współtwórca festiwalu, został menadżerem One Million Bulgarians.
Bohun:
– Może i Fuzzy był studenckim komuchem, ale robił świetną robotę i tyle. Mieli w klubach problemy z bezpieką, ale on był w ZSP i brał to na klatę. Ja go bardzo pozytywnie wspominam. Rzeszów zawsze był prowincją i wszyscy ci tak zwani działacze mieli ambicje, żeby doszlusować do Warszawy albo do Krakowa, to się widziało. Mieli w głowie ten kompleks prowincji, większy chyba niż my z Ustrzyk. Mnie było łatwiej wyjść w Krakowie na scenę, bo miałem tamtych w dupie, a rzeszowiacy trochę pękali przed chłopakami z Krakowa. A może działała trema? Dziwiłem się, bo to były dobre zespoły, chłopaki potrafiły grać i miały powera, ale w głowie im siedziało, że są z Rzeszowa. Pamiętam koncert, który w ’86 Hiena grała razem z One Million Bulgarians w Pod Przewiązką w Krakowie. Wracaliśmy razem pociągiem. Bułgarzy smętni bardzo byli, wzdychali: „Zespół z Rzeszowa zagrał w Krakowie. I co z tego”. Ale później to Rzeszów był górą. Tak na marginesie, w tamtym czasie wielu ludzi z Polski mówiło mi, że to fakt przebicia się KSU z takiego zadupia jak Ustrzyki dał im motywację i wiarę do zakładania zespołów, tworzenia muzyki. Faktycznie, może to największa „zasługa” tej kapeli w historii polskiego rock’n’rolla?
Alma-Art dawał muzykom jeszcze jeden rodzaj wsparcia, o czym przypomina Gajewski:
– W PRL-u nie można było nie pracować i rzeszowski Alma-Art wystawił nam zaświadczenia: „Obywatel, imię, nazwisko, jest zatrudniony jako muzyk-solista”. Podpis, pieczątka. Cały zespół dostał takie papiery. Nie myślałem, że to aż tak mi pomoże, ale kiedy dostałem wezwanie na komisję wojskową, pierwsze pytanie: „Gdzie obywatel pracuje?”. Pokazałem ten papier. „Aaa, obywatel muzyk. I takich nam potrzeba”. Dostałem skierowanie do orkiestry wojskowej. Wysłali mnie co prawda aż pod niemiecką granicę, do Krosna Odrzańskiego, ale i tak miałem luz, bo zamiast biegać po poligonie, chodziłem na próby.
Ostatni koncert cyklu Rock Galicja odbył się w maju 1985 roku. Pod hasłem „Breakout wraca do domu” zorganizowano jubileusz dwudziestolecia pracy twórczej najsłynniejszego muzyka z Rzeszowa, Tadeusza Nalepy. Rolę supportu Breakoutu menadżerowie Rock Galicji powierzyli nowej sensacji z miasta, 1984. Pomysł karkołomny, ale obroniony przez zespół Mizernego, który zagrał wtedy z nowym perkusistą, Januszem „Borysem” Gajewskim. Po latach okazało się, że wzięcie ich na support miało więcej sensu, niż się wówczas wydawało, bo przecież 1984 stał się wizytówką Rzeszowa w nie mniejszym stopniu niż niegdyś Breakout. W dodatku liderów obu zespołów łączyło to, że przyszło im uciekać od etykiet przypiętych im na początku ich karier. Nalepa nie cierpiał tytułu „ojca polskiego bluesa”, a Mizerny tak samo reaguje na status „legendy zimnej fali”. Okres zimnofalowych inspiracji trwał w 1984 przez jakieś dwa lata, co nie przeszkadza niektórym, podobnie jak to jest w przypadku Variété, niezmiennie utożsamiać zespół z tą estetyką.
(…)
Rafał Księżyk „Fala. Rok 1984 i polski postpunk”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Czarne
Liczba stron: 440
Opis: Gdy za żelazną kurtyną niezmiennie trwa Orwellowski „rok 1984”, najlepszym sposobem, by wskoczyć w inną rzeczywistość, jest założenie zespołu rockowego. Do tego właśnie 1984 zabiera nas w podróż w czasie Rafał Księżyk. Był to rok przełomowy dla polskiej muzyki rockowej. Doszła wtedy do głosu młodzież, która dorastała w realiach stanu wojennego. A najdobitniej przemówiła ta z mniejszych miast. Ustrzyki Dolne, Łańcut, Rzeszów, Puławy, Zduńska Wola, Toruń, Bydgoszcz, Piła – to one nadają rytm opowieści Księżyka i to z nich na podbój Polski ruszają bohaterowie nowej fali. Siekiera, Variété, 1984 i inni: amatorzy, którzy ograniczone możliwości równoważą nadzwyczajną mobilizacją. Ich bezkompromisowa, bolesna, a zarazem intelektualna muzyka jest niczym wyzwalający chichot, który dochodzi ze szczelin w systemie. I porywa tłumy. A zatem, jak śpiewa Siekiera, „dobrze jest, dobrze jest”. Ruszyła fala.
Kategoria: fragmenty książek