„Mój ojciec, lat pięćdziesiąt jeden, zaginął”. Przeczytaj pierwszy rozdział powieści „Iloraz szczęścia” Angie Kim
Wydawnictwo Filtry opublikowało „Iloraz szczęścia”, urodzonej w Korei Południowej, a mieszkającej w Stanach Zjednoczonych pisarki Angie Kim. Książka łączy thriller, dramat obyczajowy i opowieść o dorastaniu w neuroróżnorodnej i dwurasowej rodzinie, która od pierwszych stron jest na skraju rozpadu. Historia zaczyna się bowiem od zaginięcia ojca rodziny. „Dla mnie sprawy zaginionych osób są największymi, najbardziej intrygującymi zagadkami, ponieważ zakres możliwości jest bardzo szeroki i obejmuje wszystko, od najbardziej przerażających (jak porwanie i morderstwo) po najmniej groźne (jak wybranie się w przyjemną podróż, nie mówiąc o tym nikomu)” – przyznaje autorka. Angie Kim podkreśla, że celowo skupiła się na ojcu, ponieważ w powieściach gatunkowych najczęściej opisuje się zaginięcia kobiet, a jeśli już taki los spotyka mężczyznę, to zazwyczaj chodzi o szpiegostwo lub mafię. Postanowiła więc odejść od tego stereotypu. Poniżej możecie przeczytać pierwszy rozdział książki przetłumaczonej przez Rafała Lisowskiego i poznać narratorkę, dwudziestoletnią Mię.
1
Locke, Bach i k-pop
Nie od razu zadzwoniliśmy na policję. Później to sobie wyrzucałam, zastanawiałam się, czy wszystko potoczyłoby się inaczej, gdybym nie zbagatelizowała sprawy, nie upierała się, że tata wcale nie zaginął na serio, tylko coś go zatrzymało, że pewnie dalej jest w lesie i szuka Eugene’a, gdybym nie myślała, że gdzieś go poniosło. Mama mówi, że to nie moja wina, że po prostu zachowałam optymizm, ale ja wiem swoje. Nie wierzę w optymizm. Uważam, że bardzo niewiele (jeśli w ogóle cokolwiek) dzieli go od dobrowolnej głupoty, dlatego staram się całkiem go unikać, żeby przez pomyłkę nie przekroczyć tej granicy.
Mój brat bliźniak, John, też mnie ciągle pociesza, mówi, że przecież nie mogliśmy wiedzieć, że coś jest nie tak, bo to był typowy poranek, ale to głupie, bo jak można założyć, że sprawy nie pójdą źle tylko dlatego, że nie poszły źle do tej pory? Życie to nie geometria – straszliwe wydarzenia, które je odmieniają, nie następują przewidywalnie, nie leżą na samym dole równi pochyłej. Tragedie i wypadki są nimi właśnie dlatego, że przychodzą nieoczekiwanie. Zresztą gdy w naszej rodzinie cokolwiek nazywa się „typowym” – ja tylko kręcę głową. Nie chodzi mi nawet o rzeczy, które przynajmniej mają coś wspólnego z typowością, jak moje i Johna różnopłciowe bliźniactwo, nasz dwurasowy (koreańsko-biały) miks, nietypowe role płciowe naszych rodziców (mama pracuje, tata opiekuje się domem) czy odmienne nazwiska (Parson od taty + Park od mamy = Parkson u dzieci). To wszystko rzeczywiście jest rzadkie, ale w naszych okolicach dziś już nie szokuje. Organicznie i bezdyskusyjnie nietypowymi czyni nas podwójna diagnoza mojego młodszego brata: Eugene ma autyzm oraz rzadką chorobę genetyczną nazywaną zespołem Angelmana (AS), co oznacza, że nie umie mówić, ma zaburzenia motoryczne oraz – co fascynuje wiele osób, które nie słyszały wcześniej o AS – jest niesamowicie wesoły, często się uśmiecha i śmieje.
Sorry, zbaczam z tematu. To jedna z moich największych wad, więc staram się nad tym pracować. (Szczerze mówiąc, nie lubię tego tłumić tak do końca, bo takie dygresje bywają ważne i/lub fajne. Na przykład moja praca dyplomowa, zatytułowana Filozofia muzyki i programowanie algorytmiczne: Locke, Bach i k-pop kontra Prokofiew, Sartre i jazz rap, zrodziła się z przypisu do pierwotnej propozycji tematu. Zresztą nic na to nie poradzę – tak działa mój mózg. Dlatego umówmy się na kompromis: dygresje będę wstawiać w przypisach. Jeżeli lubicie tego typu fajne wtrącenia, podobnie jak tata i ja, możecie je czytać. Jeśli przypisy was wkurzają (jak Johna) albo chcecie natychmiast wiedzieć, co było dalej (jak mama), możecie je pomijać. A jeśli nie możecie się zdecydować, spróbujcie może z kilkoma, według uznania).
Dobra, zaczęłam opowiadać o policji. Tak naprawdę wiedziałam, że coś jest nie tak. Wszyscy wiedzieliśmy. Nie chcieliśmy dzwonić na policję, żeby nie powiedzieć tego głośno, tak jak ja teraz krążę w kółko i skupiam się na pobocznej kwestii dzwonienia na policję, zamiast wprost powiedzieć, co się stało.
No więc tak: mój ojciec, Adam Parson, lat pięćdziesiąt jeden, zaginął. We wtorek 23 czerwca 2020 roku o godzinie 9.30 wybrał się z moim czternastoletnim bratem Eugene’em na przechadzkę do pobliskiego parku River Falls, jak robił to prawie codziennie rano, odkąd wróciłam z uczelni do domu na czas lockdownu. Wiem, że dotarli do parku, bo zgłosiło się kilkunastu świadków, którzy tam wtedy spacerowali lub wyprowadzali psy i widzieli ich razem w różnych miejscach w pobliżu ścieżki do wodospadu, nawet jeszcze o 11.10. O 11.38 (dokładną godzinę znamy dzięki nagraniu z kamery samochodowej) Eugene zdążył już wyjść z lasu i biegł środkiem wąskiej drogi na naszym osiedlu, przez co kierowca, który nie zatrzymał się na znaku „stop” i za szybko skręcił, był zmuszony zjechać do rowu, żeby go nie potrącić. Tuż przed wstrząsem kamery widać rozmazaną sylwetkę Eugene’a, który się nie zatrzymuje, nie odwraca, nawet nie patrzy na samochód ani na nic innego – tylko trochę się zatacza, tak blisko auta, jakby go jednak uderzyło. Pisk opon, huk pojazdu lądującego w rowie, nie wspominając już o reakcji łańcuchowej z udziałem dwóch kolejnych samochodów, podobno zlały się w potworną kakofonię mechanicznego chrzęstu, łomotu i gwizdu, która powyciągała ludzi z domów. Świadkowie widzieli oddalającego się chwiejnie chłopca, zidentyfikowanego później jako Eugene. Warto zauważyć, że spośród pięciorga świadków – trojga kierowców i dwojga pasażerów biorących udział w wypadku – nikt nie widział, żeby przed moim bratem szedł ojciec, towarzyszył mu albo biegł za nim. Potwierdziliśmy to wiele razy i nie ma wątpliwości: Eugene na naszym osiedlu był sam.
Kiedy to się działo, ja tymczasem przeżywałam – jak mi się zdawało – jedną z wielkich tragedii mego życia. Zabawne, jak względne okazują się tego typu oceny, jak bardzo mogą się zmienić w zależności od kontekstu: później ten dzień stał się oczywiście Dniem Zniknięcia Taty, ale gdybyście zapytali mnie rano, dałabym głowę, że to Dzień Wielkiego Rozstania. Nie żeby było ono aż tak dramatyczne. Choć o tym nie wiedziałam, w sumie nastąpiło już wcześniej: Vic tak jakby mnie ghostował, co zauważyłam, lecz uznałam, że potrzebuje trochę czasu dla siebie. To był mój pierwszy Poważny Związek (w sensie: trwający dłużej niż pół roku) i wydawało mi się, że taka jestem wyrozumiała, bo odsuwam się na bok, zamiast domagać się uwagi i jęczeć, że powinien się przede mną otworzyć, obnażyć duszę albo coś w tym stylu, ale jak się okazało, w rzeczywistości oblewałam test – z tego, jak bardzo mi zależy, ile dla mnie znaczy nasz związek itd. Poranny telefon był tylko kurtuazyjnym powiadomieniem o wynikach.
W milczeniu słuchałam spokojnej, rzeczowej (trochę na siłę) konkluzji Vica, że jego zdaniem będzie najlepiej, jeśli „pozostaniemy osobno”, bo najwidoczniej aż tak mi nie zależy. Zrozumiałam, że ta rozmowa to kolejny test, który mogłabym zdać, gdybym się bardzo przejęła i powiedziała, że „oczywiście mi zależy” i że „wszystko przez ten lockdown, przez cierpienie wywołane rozłąką”, bla, bla, bla. Ale ja nie bawię się w dramy. Na dodatek trochę się wkurzyłam, że facet, który do tej pory wychwalał moją „ożywczą bezproblemowość i brak gierek”, teraz sam uprawiał taką gierkę i oczekiwał, że dołączę i będę w niej błyszczeć. To z jego strony niedojrzałe, obraźliwe i, szczerze mówiąc, dosyć wredne. To mu dokładnie powiedziałam, po czym się rozłączyłam. (Uważam, że kiedy tylko się da, należy mówić to, co się myśli). Cisnęłam telefonem przez cały pokój – kończenie rozmowy na iPhonie nie daje już takiej satysfakcji jak w czasach staromodnych aparatów ze słuchawką, jak ten nasz w kuchni, a do tego mój miał megaodporne tytanowe etui – ale i tak wylądował na pluszowej kapie na łóżku.
Rozważałam, czy go znów nie podnieść, ale powstrzymał mnie widok za oknem: zza zakrętu ulicy wyłonił się chłopiec w jaskrawożółtej koszulce i bardzo szybko biegł. Mój mózg nie mógł sobie poradzić z pogodzeniem dwóch informacji: to na sto procent koszulka Eugene’a – był w nią ubrany rano – ale to nie jego chód. Mozaikowy zespół Angelmana oznacza, że w organizmie brata są dwa rodzaje genów: jedne z defektem imprintingu, a inne funkcjonujące normalnie. Mozaikowość sprawia, że Eugene ma „mniejsze zaburzenia”, nie wykazuje najgorszych objawów dotykających dzieci z AS, takich jak napady padaczki, trudności z chodzeniem i jedzeniem*. Umie robić różne rzeczy, które ćwiczył całe życie, takie jak posługiwanie się sztućcami, chodzenie, a nawet bieganie, ale ma trudności z utrzymaniem stałej szybkości i koordynacji. To trochę jak z łamańcem językowym: może potrafimy go wymówić raz czy dwa razy, wolno i starannie, lecz im wypowiedź dłuższa i/lub szybsza, tym większe prawdopodobieństwo pomyłki. Eugene potrzebował wielu lat terapii, żeby pokonywać pieszo dłuższe dystanse – stąd te codzienne spacery do parku z tatą dla treningu – i zawsze myślałam, że nie lubi biegać. Jak to więc możliwe, że ulicą pędził chłopak wyglądający zupełnie jak mój młodszy brat?
Zabawna rzecz, kiedy ma się rodzeństwo: myślimy, że ono po prostu jest, a potem dzieje się coś wspaniałego albo okropnego i uwidacznia to, co Koreańczycy nazywają jeong. Trudno to wyjaśnić po angielsku: nie jest to żadne konkretne uczucie – przywiązanie ani nawet miłość – ale złożona więź, którą określa jej historia i głębia: poczucie, że należymy do jednej całości, że nasze losy się splatają i nie da się ich rozdzielić, choćby się bardzo chciało. Zbiegłam na dół, gwałtownie otworzyłam drzwi i boso wyskoczyłam na dwór.
– Kurczę, Eugene, jak ty zasuwasz! – zawołałam, zaczęłam klaskać, a nawet (Boże, to totalnie nie w moim stylu, ale nie mogłam się powstrzymać) lekko podskoczyłam i krzyknęłam „łuhuu”.
Gdzie był tata? Nadal łamię sobie głowę, czy wtedy w ogóle zadałam sobie to pytanie. Nie mogę powiedzieć, że zauważyłam jego nieobecność, ale nie powiem też, że jej nie zauważyłam, o ile to ma jakiś sens. To znaczy: nie widziałam go, tyle że tak to jest z rodzicami. Wydaje się, że ciągle są przy nas, więc zakładamy, że faktycznie są, jeśli tylko powinni. Chodzi mi o to, że się nad tym nie zastanowiłam, natomiast z tyłu głowy chyba miałam myśl, że tata zachęcał Eugene’a do biegania, więc pewnie kiedy dotarli na osiedle, pozwolił mu pobiec najszybciej jak się da. Mógł mieć różne powody, żeby zostać z tyłu – może spowolnił go artretyzm w kolanie (którego wcale nie miał, o ile mi wiadomo, ale po pięćdziesiątce przecież mógł) albo się zatrzymał i zaczął filmować, jak to zwykle rodzice. Nie żebym wtedy świadomie się nad tym zastanawiała – jak mówię, myślałam o nim tak, jak dzieci myślą o rodzicach, czyli wcale.
Może to wymówka, ale chyba za bardzo mnie zafascynował Eugene, żebym myślała o czymś innym. On jest piękny. Wszyscy zwracają uwagę, że to taka prześliczna mieszanka naszych rodziców: nie taki miszmasz cech jak u mnie i Johna, tylko prawdziwa synteza, jakby ktoś wziął od mamy i taty oczy/nos/karnację itd. i wymieszał dokładnie pół na pół. Na twarzy miał blask słońca, na ustach szeroki uśmiech, dumny i triumfalny, a przede wszystkim pędził przez trawnik przed domem, poruszając synchronicznie rękami i nogami jak sportowiec – czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałam. Gdy się zbliżył, zobaczyłam podrapane kolana i ślady ziemi na żółtej koszulce, ale przez to wyglądał jeszcze bardziej radośnie: widziałam niesfornego chłopca włóczącego się po lesie, który ma w nosie, czy wpakuje się w tarapaty.
Moje permanentne wkurzenie na Johna, uraza po ostrych słowach mamy z poprzedniego wieczoru – to wszystko nie miało znaczenia. Było mi przykro, że oni tego nie widzą, żałowałam, że nie wzięłam telefonu, żeby nagrać Eugene’a, a potem im pokazać. Zapomniałam, że jestem wkurzona, zapomniałam, że Vic mnie testował, zapomniałam o ultimatum mamy, zapomniałam o wszystkim, skupiłam się tylko na Eugenie, który wyglądał tak zgrabnie, tak typowo, i pobiegłam przez trawnik, żeby go uściskać.
Nie wiem, czego się spodziewałam – może tego, że odpowie mocnym uściskiem, że oplotą mnie ramiona, które teraz wydawały się takie silne i sprawne, albo chociaż typowego niby-uścisku Eugene’a, czyli że po prostu stanie, jakby tolerował bycie obejmowanym, a jego ręce słabo i wiotko się uniosą, po czym opadną, jakby nie dawał rady. Ostatnio w ogóle się nie przytulaliśmy, więc chyba miałam nadzieję, że ten emocjonujący moment wymaże niezręczność, jaka między nami panowała, unieważni to, co wydarzyło się w święta. Właśnie dlatego nadzieja jest taka niebezpieczna: przez nią mylimy możliwe z niemożliwym.
Eugene dalej biegł, a kiedy miałam go już w zasięgu, podniósł ręce, wciąż z tym samym szerokim uśmiechem, i mnie popchnął. Eugene, mój braciszek, odepchnął mnie na ziemię. Mocno.
Patrząc z perspektywy czasu, chyba powinnam była mieć się na baczności, skoro pędził prosto na mnie. Ale ten jego uśmiech… Ten uśmiech to same kłopoty. Wiem, że nie zawsze oznacza radość, że czasem Eugene uśmiecha się lub śmieje, kiedy odczuwa niepokój, ból, przebodźcowanie, nawet złość. Czytałam o tym, rozmawiałam z lekarzami, widziałam to na własne oczy. Pewne rzeczy są jednak tak mocno zakorzenione w naszej kulturze, albo nawet w ludzkości jako takiej, że trudno sobie wmówić, że może być inaczej: intuicja zawsze przebija intelekt. Jedną z takich rzeczy jest uśmiech. Nie ten sztuczny, spięty, z uniesioną wargą, lecz szeroki uśmiech Eugene’a, uśmiech pełną gębą – gdy promienieją usta, oczy, brwi, nawet uszy. Rodzice i John twierdzili, że umieją „odczytywać” subtelne różnice w uśmiechach mojego brata i odgadywać jego prawdziwy stan emocjonalny, ale ja nigdy ich nie rozróżniałam. Nie miałam zresztą powodu, by nie wierzyć w jego radość: dałam się porwać niesamowitej zwyczajności chwili, sama byłam taka szczęśliwa, więc założyłam, że Eugene czuje to samo, a jego uśmiech pasował do mojego przekonania, potwierdzał je. Zmierzam do tego, że byłam kompletnie nieprzygotowana na popchnięcie, dlatego upadłam. Skręciłam kostkę, po kręgosłupie przeszedł prąd.
– Aua! – krzyknęłam, głośniej, niż nakazywał sam ból, bardziej po to, żeby zatrzymać Eugene’a, ale on pobiegł dalej, wprost do domu przez otwarte drzwi.
Dlaczego od razu nie wstałam? Teraz widzę wyraźnie, że to był jeden z momentów zwrotnych w życiu, rozwidlenie dwóch potencjalnych rzeczywistości. Rzeczywistość A: zaciskam zęby, wstaję, idę do domu po lód i zaczynam się zastanawiać, gdzie jest tata, więc do niego piszę / dzwonię / puszczam sygnał; martwię się, że nie odpowiada, dlatego dzwonię do mamy i Johna, którzy natychmiast wracają do domu; zaczynamy poszukiwania, zanim nadejdzie burza, niewykluczone, że dzwonimy na policję; tata się znajduje – ranny, być może nawet zabiera go śmigłowiec ratunkowy, trafia na OIOM, w śpiączce, z amputacją, cokolwiek, ale żywy – wszyscy wyciągamy z tego lekcję, że szczęścia i siebie nawzajem nie można traktować jako danych raz na zawsze, a potem żyjemy dalej, bez względu na to, ile nam tego życia i szczęścia zostało. Rzeczywistość B: leżę i nie robię nic.
Wybrałam B.
Na moją obronę: próbowałam się ruszyć i bardzo bolało. Fakt, mogłabym wytrzymać ten ból i się podnieść, ale byłoby mi ciężko, a ja nie chciałam mieć ciężko. Do tego czułam się zmęczona, a na dworze było dziwnie miło, trawa drapała w palce i spody stóp. Nasze osiedle oficjalnie znajduje się na przedmieściach Waszyngtonu, ale kiedyś leżało na terenie parku i zachowało wiejski wygląd: są farmerskie domy, zalesione podwórka i wąskie żwirowe uliczki. Nasza ulica wydawała się szczególnie cicha i opustoszała, więc siedząc tam bez telefonu i komputera, czułam, jak ogarnia mnie spokój, a ból kostki przygasa.
Pokój Eugene’a był wprost nade mną, a brat musiał mieć uchylone okno, bo usłyszałam, że zaczął skakać. Towarzyszył temu jego piskliwy głos – to, co nazywam „śpiechem”, bo brzmi jak mieszanka śpiewu, śmiechu i gry spiccato na skrzypcach (z lekko podskakującym smyczkiem). On się tak odstresowuje: zatraca się w powtarzalnych ruchach i dźwiękach, żeby odzyskać spokój po przebodźcowaniu.
Popatrzyłam w górę w jego okno. Raziło mnie słońce, ale przez świetlną zasłonę co sekundę widziałam czubek głowy brata. Kiedy docierała do najwyższego punktu, rozlegał się przeszywający pisk, a zaraz potem niski ton, kiedy jego stopy lądowały na podłodze. Śpiech Eugene’a bardzo przypominał podkład do piosenki – „hiii-bum, hiii-bum, hiii-bum” – dokładny i rytmiczny, z wysoką nutą, jakiej nie osiągają nawet niektóre koloratury. Mam słuch absolutny, więc rozpoznałam dźwięk d, o prawie oktawę wyższy niż jego zwykłe f.
Położyłam się na trawie i dalej patrzyłam, słuchałam, myślałam. Wyższy ton, szybszy bieg, popchnięcie. Z perspektywy czasu wydaje się oczywiste, że to były sygnały, napędzane adrenaliną reperkusje wypadku i tego, co spotkało tatę w parku, ale w tamtej chwili umiałam myśleć jedynie o tym, jak bardzo Eugene się zmienia, jak bardzo już się zmienił, gdy nie zwracałam uwagi. Nie tylko wybuch bez wyraźnego powodu – to zdarzało się już wcześniej – ale ta siła, ta agresywność. Zgięte ramiona, równy tors, a potem łatwy, płynny, skuteczny wyprost łokci, tak że całe moje dwudziestoletnie sto siedemdziesiąt centymetrów i sześćdziesiąt kilo poleciało w tył i walnęło o ziemię. Nasze ostatnie fizyczne starcie miało miejsce w święta, zaledwie pół roku wcześniej, wtedy Eugene był jednak niższym, chuderlawym dzieciakiem, któremu mogłam przytrzymać ręce, żeby mnie nie drapał – choć nie mogłam go powstrzymać przed kopaniem, o czym się boleśnie przekonałam. Teraz był już mojego wzrostu, lecz przy tym znacznie cięższy i masywniejszy. Czternastoletni: już nie dziecko, ale jeszcze nie mężczyzna, w tym magicznym wieku, w którym gamoń zmienia się w mocarza, a potem w sekundę wraca do dawnej postaci, albo wręcz obie żyją w nim równocześnie. Niedługo miał skończyć piętnaście lat – w tym wieku John wystrzelił na metr osiemdziesiąt. Im Eugene stawał się wyższy i masywniejszy, tym bardziej musiałam uważać. Wkrótce mógł być silniejszy od Johna i taty, a może nawet już był.
W oczach miałam łzy. Nie od płaczu – ja rzadko płaczę. To na pewno przez słońce, jego jasność była szokiem dla mojego wzroku po tym, jak przez ostatnie trzy miesiące lockdownu dziewięćdziesiąt parę procent czasu spędzałam w swoim pokoju przy zaciągniętych zasłonach. Do tego miałam zmęczone oczy, a powieki ciężkie i obolałe. Ostatnio zwykle siedziałam do późna w nocy, zasypiałam o świcie, budziłam się z konieczności na obowiązkowe rodzinne śniadanie, a potem znowu szłam spać, ale tego ranka, dzięki Telefonowi Od Vica, nie spałam. Zastrzyk adrenaliny po podwójnym ciosie Vica i Eugene’a dał mi kopa, ale i on, i ból szybko ustępowały, a ja czułam się wyczerpana.
Robiłam się senna i oczy mi się zamykały, gdy nagle usłyszałam równy chrzęst kroków na żwirowym podjeździe. Tata. Zdążyłam zapomnieć, że jeszcze nie wrócił. Spodziewałam się, że przyjdzie sprawdzić, co ze mną, a potem zaprowadzi mnie do domu, i na samą myśl czułam się jeszcze bardziej wykończona. Nie chciałam się stamtąd ruszać, nie chciałam rozmawiać o popchnięciu przez Eugene’a, nie chciałam użerać się z nikim i z niczym. Przyznam jednak, że zabolało, kiedy bez słowa szedł dalej. Odruchowo wyobrażałam sobie, że gdyby to Eugene leżał tak bez ruchu, ojciec od razu przybiegłby spanikowany. Już miałam powiedzieć: „Jeśli się zastanawiasz, to nie umarłam, dzięki za troskę”, ale bardziej satysfakcjonujące wydało mi się takie leżenie bez słowa, tłumienie łez i rozkoszowanie się słusznym gniewem po zghostowaniu, pchnięciu na ziemię, a teraz jeszcze zlekceważeniu przez osoby, które powinny mnie kochać. Już wtedy miałam świadomość, że nic nie robiąc i nie mówiąc, sama urządzam pasywno-agresywny test, o jaki niespełna dziesięć minut wcześniej oskarżałam Vica, ale było w tym coś cudownie przyjemnego, niemal romantycznego.
Kroki wciąż oddalały się w dół podjazdu, a później okrążyły dom. Usłyszałam cichy pisk otwieranych drzwi z siatką na werandzie i zastanawiałam się, czy tata unika mnie celowo, jak poprzedniego wieczoru po mojej kłótni z mamą. Nie poszło o nic wielkiego: dowiedziała się, że zmieniłam specjalizację – z filozofii i muzyki przerzuciłam się na muzykę komputerową z naciskiem na kompozycję algorytmiczną – i właśnie uzyskałam zgodę na ukończenie studiów rok wcześniej, o czym nie zdążyłam jeszcze powiedzieć rodzicom. Nie żebym trzymała sprawę w tajemnicy, po prostu nie przyszło mi do głowy, żeby ją z nimi omówić. Rozmawiałam z wykładowcami i doradcami na uczelni i, szczerze mówiąc, sądziłam, że rodzice pochwalą przenosiny na bardziej praktyczny kierunek, że już nie wspomnę o oszczędnościach na rocznym czesnym.
– Nie w tym rzecz – stwierdziła mama. – Nie chodzi o przedmiot twojej decyzji, tylko o to, że nie zadałaś sobie trudu, żeby nam o niej powiedzieć.
Odparłam, że mi przykro, ale przy natłoku zajęć, które musiałam ogarnąć, żeby się udało, miałam za dużo na głowie i zapomniałam ich powiadomić.
– Ale jesteś w domu od miesięcy, codziennie spędzamy czas razem, przynajmniej na śniadaniu i kolacji. Naprawdę, Mio, zachowujesz się jak lokatorka, która u nas wynajmuje pokój. Znacznie więcej wiem o tym, co dzieje się w życiu Johna.
Błagam. Po pierwsze przy kolacji w ogóle nie gadaliśmy, bo codziennie były obowiązkowe Wieczorki Rodzinne „Film + Kolacja”. Rodzice przy okazji pandemii wymyślili sobie taką kampanię, żebyśmy zbliżyli się do siebie. Po drugie John z tym swoim cotygodniowym melodramatem był z deczka przytłaczający: na zmianę rozstawał się i schodził z dziewczyną, za którą rodzice wprost przepadali. Do jego ciągłych raportów o życiu uczuciowym dochodził jeszcze nasz wspólny rodzinny niepokój o to, czy Henry’s House – centrum terapeutyczne Eugene’a, w którym John latem robił praktyki – nie zamknie się na czas lockdownu, więc podczas śniadań tylko jadłam i słuchałam.
Byłam pewna, że kiedy mama wyjdzie, tata zajrzy do mnie, żeby wyrazić swój żal i załagodzić nasz spór, ale tego nie zrobił. Przy śniadaniu mama powiedziała, że później oboje będą chcieli „ze mną usiąść”, co zabrzmiało złowrogo. Przeszło mi przez głowę, żeby uprzedzić ten moment i urządzić łzawą demonstrację cierpienia po rozstaniu, ale nie – prawie na pewno nie wspomniałam im o Vicu, więc tylko pogorszyłabym sprawę, dostarczając mamie argumentów na poparcie tezy, że o niczym rodzicom nie mówię.
Zamknęłam oczy i ułożyłam twarz w oślepiających promieniach słońca. Cały świat zniknął. Był jaskrawopomarańczowy. Pod powiekami wirował kalejdoskop fosfenów, a potem zastąpiły go eksplozje czerwieni, które wybuchały jak półprzejrzyste fajerwerki, stopniowo coraz ciemniejsze i bardziej intensywne, wpadające w głęboki karmazyn. Zacisnęłam powieki mocniej, a wtedy czarne kropki rozlały się w plamy podobne do kleksów atramentu na mokrym papierze, podskakujące w rytmie identycznym jak głowa Eugene’a w oknie, wizualne echo skoków brata, zgrywające się z tym jego „hiii-bum”. Zatraciłam się w tym rytmie, słońce grzało powieki i pozwoliłam sobie zasnąć.
(…)
_
Przypis:
*Jednocześnie Eugene z powodu autyzmu jest mniej towarzyski i słabiej nawiązuje kontakt niż wiele innych dzieci z AS, łąknących więzi społecznych. Słyszałam nawet, że autyzm i AS to przeciwieństwa, bo zgodnie ze stereotypem osoby z autyzmem są pozbawione emocji i nietowarzyskie. Lekarka, która diagnozowała Eugene’a, powiedziała, że AS sam w sobie jest rzadki (jeden przypadek na dwadzieścia tysięcy porodów), więc jeśli do tego dodać mozaikowość i podwójną diagnozę autyzmu, Eugene to „prawdziwy cud jeden na milion”, co chyba miało poprawić nam nastrój.
Angie Kim „Iloraz szczęścia”
Tłumaczenie: Rafał Lisowski
Wydawnictwo: Filtry
Liczba stron: 528
Opis: Podobnie, jak w głośnym filmie „Anatomia upadku”, wszystko zaczyna się od śmierci, a może zaginięcia ojca rodziny. Jedynym świadkiem zdarzenia mógł być najmłodszy syn Adama Parsona, Eugene – chłopiec cierpi jednak na rzadki zespół Angelmana i nie umie mówić. Desperackie poszukiwania zmuszą całą rodzinę do zakwestionowania wszystkiego, co wiedzą o sobie nawzajem i o zaginionym. W tej obfitującej w zaskakujące zwroty akcji powieści Angie Kim z wielką wirtuozerią miesza różne gatunki literackie: thriller, dramat obyczajowy i tzw. coming of age novel, czyli powieść o dorastaniu, w tym wypadku w neuroróżnorodnej i dwurasowej rodzinie – matka trójki dzieci jest bowiem Koreanką. „Iloraz szczęścia” to chwytający za serce page turner, który stawia pytania o miłość, rolę języka w komunikacji międzyludzkiej, definicję człowieczeństwa, wreszcie o to, czy ostatecznym celem w życiu jest tytułowe szczęście. Za oceanem była to jedna z najgłośniejszych książek jesieni 2023.
Kategoria: fragmenty książek