„Maszyny takie jak ja” ? nowa powieść Iana McEwana już w księgarniach. Przeczytaj fragment

2 października 2019


Nakładem Wydawnictwa Albatros ukazała się najnowsza powieść jednego z najsławniejszych żyjących pisarzy brytyjskich, laureata Nagrody Bookera Iana McEwana. „Maszyny takie jak ja” to historia rozgrywająca się w alternatywnej rzeczywistości, w której Wielka Brytania przegrała wojnę o Falklandy, zamach na Kennedy’ego w Dallas nie powiódł się, a Alan Turing żyje i osiąga przełom w pracy nad sztuczną inteligencją. „Wykonałem ten skok wyobraźni i postanowiłem, że w 1982 roku młody mężczyzna, którego matka zmarła, dostał w spadku duże pieniądze i mógł kupić sztucznego człowieka całkowicie przypominającego ludzi” ? mówi autor. Przewrotna powieść McEwana stawia fundamentalne pytanie o istotę człowieczeństwa. Co tak naprawdę czyni nas ludźmi: to, co czynimy, czy to, jacy jesteśmy? Czy dzieło może przerosnąć twórcę? Czy maszyna może oddać wielowymiarowość ludzkiej natury i odnaleźć się w świecie, w którym nic nigdy nie jest czarno-białe? „Maszyny takie jak ja” w przekładzie Andrzeja Szulca dostaniecie już w księgarniach. Poniżej zamieszczamy na zachętę sam początek książki.

Jeden

Była to nadzieja zrodzona z religijnej tęsknoty, prawdziwy Święty Graal nauki. Nasze ambicje były niebosiężne i przyziemne ? chodziło o potwierdzenie mitu stworzenia i o monstrualny akt miłości własnej. Kiedy tylko stało się to możliwe, nie mieliśmy innego wyjścia: musieliśmy zrealizować nasze marzenia i ponieść wszystkie tego konsekwencje. Mówiąc górnolotnie, chcieliśmy uciec przed własną śmiertelnością, stawić czoło boskości albo nawet zastąpić ją idealną jaźnią. W bardziej praktycznym wymiarze mieliśmy zamiar stworzyć ulepszoną, nowocześniejszą wersję samych siebie i pogratulować sobie własnej wynalazczości i maestrii. Ziściło się to ostatecznie w jesieni dwudziestego wieku: postawiono wtedy pierwszy krok na drodze ku spełnieniu się dawnego marzenia, zaczęła się długa lekcja, w trakcie której przekonaliśmy się, że niezależnie od tego, jak bardzo jesteśmy skomplikowani, jak bardzo zawodni i trudni do opisania nawet w najprostszych działaniach i trybach istnienia, można nas skopiować i ulepszyć. A ja, jako młody człowiek, jeden z pierwszych gorliwych entuzjastów, byłem tam u samego zarania.

Ale stereotypowe wyobrażenie sztucznych ludzi istniało na długo, nim się pojawili, więc kiedy do tego doszło, sprawili niektórym zawód. Wyobraźnia, bardziej lotna aniżeli historia i postęp technologiczny, przerobiła już tę przyszłość w książkach, a potem w filmach i programach telewizyjnych, zupełnie jakby ludzcy aktorzy, którzy paradowali ze specyficznym szklistym spojrzeniem, sztucznymi ruchami głowy i sztywnością w dolnych partiach kręgosłupa, mogli nas przygotować do współistnienia z naszymi kuzynami z przyszłości.

Należałem do optymistów i po śmierci matki oraz sprzedaży rodzinnego domu, który jak się okazało, stał na terenie atrakcyjnym dla deweloperów, dysponowałem akurat znacznymi środkami. Pierwszy naprawdę udany sztuczny człowiek z przekonującą inteligencją i wyglądem, z wiarygodnymi ruchami i zmienną ekspresją twarzy, trafił do sprzedaży na tydzień przed wypłynięciem Falklandzkiego Korpusu Ekspedycyjnego w jego beznadziejną misję. Adam kosztował osiemdziesiąt sześć tysięcy funtów. Przywiozłem go wynajętą furgonetką do mojego obskurnego mieszkania w północnym Clapham. Podjąłem lekkomyślną decyzję, ale zachęciły mnie doniesienia, że taki sam model nabył sir Alan Turing, bohater wojenny i największy geniusz epoki cyfrowej. Chciał pewnie rozebrać go na czynniki pierwsze w swoim laboratorium i zbadać dokładnie jego działanie.

Dwanaście egzemplarzy tej pierwszej edycji otrzymało imię Adam, trzynaście ? Ewa. Oklepane, zgodzili się wszyscy, ale komercyjnie trafione. Po zdyskredytowaniu przez naukę kategorii rasy biologicznej dwadzieścia pięć egzemplarzy zaprojektowano tak, by reprezentowały najróżniejsze grupy etniczne. Pojawiły się plotki, a następnie zarzuty, że nie sposób odróżnić Araba od Żyda. Programowanie losowe, a także przewidywana długość życia zapewniały wszystkim całkowitą swobodę preferencji seksualnych. Pod koniec pierwszego tygodnia sprzedały się wszystkie Ewy. Mojego Adama mógłbym na pierwszy rzut oka wziąć za Turka albo Greka. Ważył siedemdziesiąt siedem kilogramów, musiałem więc poprosić sąsiadkę z góry, Mirandę, o pomoc przy wniesieniu go z ulicy na jednorazowego użytku noszach, które dołączono do zakupu.

Kiedy zaczęły się ładować jego akumulatory, zrobiłem nam kawę, a następnie przekartkowałem liczącą czterysta siedemdziesiąt stron instrukcję obsługi. Napisana była przeważnie klarownym i precyzyjnym językiem, ale w projektowaniu Adama brały udział różne agencje i tekst miał chwilami urok purnonsensowego wiersza. „Aby zredukować półcień zmiany nastroju, ukryj wątek B347k i uzyskaj beztroski emotikon na wyjściu płyty głównej”.

W końcu, ze stopami w strzępach tektury i folii, z zamkniętymi oczami oraz czarnym kablem, biegnącym od wtyczki w pępku do trzynastoamperowego gniazdka w ścianie, zasiadł nagi przy moim malutkim stole w kuchni. Uruchomienie go miało zająć szesnaście godzin. A potem jeszcze aktualizacja danych i ustalanie osobistych preferencji. Podobnie jak Miranda chciałem go mieć już teraz. Niczym młodzi przejęci rodzice pragnęliśmy usłyszeć jego pierwsze słowa. Nie miał zamontowanego w klatce piersiowej taniego głośnika. Z medialnych doniesień wiedziałem, że formułuje dźwięki za pomocą oddechu, języka, zębów i podniebienia. Jego skóra już teraz była ciepła w dotyku i gładka jak u dziecka. Miranda stwierdziła, że zatrzepotał rzęsami. Ja byłem przekonany, że był to skutek wibracji wywołanych przez przejeżdżające trzydzieści metrów niżej pociągi metra, ale nic nie powiedziałem.

Adam nie był seksualną zabawką. Mógł jednak uprawiać seks i posiadał funkcjonalne błony śluzowe, na które, by utrzymać je w stanie sprawności, zużywał dziennie pół litra wody. Kiedy siedział przy stole, zauważyłem, że jest nieobrzezany, nieźle wyposażony i ma dość bujne ciemne włosy łonowe. Ten wysoko zaawansowany model sztucznego człowieka miał chyba odzwierciedlać apetyty jego młodych twórców kodu. Adamowie i Ewy, zakładano, będą pełni ikry.

Reklamowano go jako towarzysza, intelektualnego „sparingpartnera”, przyjaciela i powiernika, który mógł zmywać naczynia, słać łóżka i „myśleć”. Rejestrował i zachowywał w pamięci każdy moment swojego istnienia, wszystko, co usłyszał i zobaczył. Nie potrafił na razie prowadzić samochodu i nie wolno mu było pływać, brać prysznica, wychodzić bez parasola na deszcz i korzystać bez nadzoru z piły łańcuchowej. Jeśli chodzi o zasięg, dzięki przełomowym odkryciom w magazynowaniu energii mógł na jednym ładowaniu przebiec w dwie godziny siedemnaście kilometrów lub też, zużywając tyle samo energii, konwersować bez przerwy przez dwanaście dni. Jego okres użytkowania wynosił dwadzieścia lat. Masywny i barczysty, miał śniadą cerę, zaczesane do tyłu gęste czarne włosy, pociągłą twarz, znamionujący inteligencję zakrzywiony nos, oczy ze spuszczonymi skromnie powiekami i zaciśnięte wargi, które na naszych oczach traciły swój trupi żółtawobiały odcień, nabierając żywych ludzkich kolorów i być może rozluźniając się nieco w kącikach. Miranda stwierdziła, że przypomina jej „dokera znad Bosforu”.

Siedziała przed nami jedyna w swoim rodzaju zabawka, spełniony sen wielu pokoleń, triumf humanizmu ? bądź też jego anioł zagłady. Ekscytujący ponad miarę, lecz również frustrujący. Trudno było czekać i gapić się na niego przez szesnaście godzin. Przyszło mi do głowy, że za kwotę, którą wpłaciłem po lunchu, Adam powinien być naładowany i gotów do użycia. Było późne zimowe popołudnie. Zrobiłem grzankę i wypiliśmy kolejną kawę. Miranda, pisząca doktorat z historii społecznej, powiedziała, że żałuje, iż nie ma z nami osiemnastoletniej Mary Shelley, która obserwowałaby nie potwora w rodzaju Frankensteina, lecz tego budzącego się do życia przystojnego, śniadego młodego mężczyznę. Odparłem, że tym, co łączy te dwie istoty, jest głód ożywczej elektryczności.

? Nas też on łączy. ? Powiedziała to, jakby miała na myśli tylko siebie i mnie, a nie całą elektrochemicznie naładowaną ludzkość.

Miała dwadzieścia dwa lata, dziesięć lat mniej ode mnie, i jak na swój wiek robiła wrażenie dojrzałej. Patrząc z dłuższej perspektywy, można by uznać, że niewiele nas dzieliło. Oboje byliśmy cudownie młodzi. Ja jednak sądziłem, że znajduję się na innym życiowym etapie. Tradycyjną edukację miałem już dawno za sobą. Doznałem w życiu całego szeregu zawodowych, finansowych i osobistych porażek i uważałem się za kogoś zbyt zgorzkniałego i cynicznego dla uroczej młodej kobiety w rodzaju Mirandy. I chociaż była piękna, z jasnobrązowymi włosami, pociągłą szczupłą twarzą i oczami, w których często migotało tłumione rozbawienie, i choć w pewnym stanie ducha wpatrywałem się w nią z zachwytem, dość wcześnie postanowiłem obsadzić ją wyłącznie w roli miłej sąsiadki. Dzieliliśmy hol wejściowy, a jej niewielkie mieszkanko znajdowało się dokładnie nad moim. Co jakiś czas spotykaliśmy się na kawie, by pogadać o znajomych, polityce i innych sprawach. Ze swoim niemal idealnie neutralnym podejściem, Miranda sprawiała wrażenie otwartej na różne możliwości. Zdawało się, że popołudnie spędzone na intymnych igraszkach nie różniłoby się dla niej wiele od niewinnej przyjacielskiej pogawędki. Czuła się swobodnie w moim towarzystwie i wolałem sądzić, że seks tylko wszystko by zepsuł. Pozostawaliśmy dobrymi kumplami. Ale było w niej coś urzekająco tajemniczego albo powściągliwego. Być może, sam o tym nie wiedząc, od miesięcy byłem w niej zakochany. Sam o tym nie wiedząc? Cóż za tandetne sformułowanie!

Niechętnie uzgodniliśmy, że na jakiś czas rozstaniemy się z Adamem i ze sobą wzajemnie. Miranda musiała jechać na seminarium po północnej stronie Tamizy, ja miałem do napisania maile. Na początku lat siedemdziesiątych komunikacja cyfrowa straciła swój urok przydatnego udogodnienia i stała się codziennym mozolnym obowiązkiem. Podobnie jak pędzące z szybkością czterystu kilometrów na godzinę pociągi ? zatłoczone i brudne. Korzyści, jakie dawały programy rozpoznawania mowy, cud lat pięćdziesiątych, dawno temu zmieniły się w żmudną harówkę: miliony ludzi spędzały długie godziny na samotnych monologach. Interfejsy łączące umysł z maszyną, szalony owoc optymizmu lat sześćdziesiątych, nie wzbudzały większego zainteresowania dzieci. To, za czym ludzie czekali w kolejkach przez cały weekend, sześć miesięcy później traciło cały swój powab, stawało się równie nudne jak skarpetki na stopach. Co się stało ze wspomagającymi funkcje poznawcze hełmami i mówiącymi lodówkami wyposażonymi w zmysł węchu? Odeszły w przeszłość razem z podkładkami pod myszy, filofaxem, elektrycznymi nożami do krojenia i zestawami do fondue. Do drzwi wciąż pukała przyszłość. Nasze lśniące nowe zabawki zaczynały rdzewieć, zanim jeszcze przynieśliśmy je do domu, a życie toczyło się w zasadzie tak samo jak dawniej.

Czy Adam mógł się znudzić? Niełatwo jest dyktować i jednocześnie próbować się pozbyć typowych wątpliwości nabywcy. To jasne, inni ludzie, inne umysły nadal muszą nas fascynować. A kiedy sztuczni ludzie bardziej się do nas upodobnią, potem staną się nami i w końcu nas prześcigną, być może nigdy nam się nie znudzą. Stale będą nas zaskakiwać. Mogą nas zawieść w sposób, którego nie potrafimy sobie nawet wyobrazić. Możliwa jest tragedia, lecz nie nuda.

W tym momencie najmniej uśmiechała mi się perspektywa lektury instrukcji. Hołdowałem zasadzie, że nie warto zawracać sobie głowy żadnym urządzeniem, które poprzez samo swoje funkcjonowanie nie wskazuje, jak powinno być użytkowane. Wiedziony staroświeckim impulsem, wydrukowałem instrukcję użytkownika i poszukałem dla niej segregatora. Przez cały czas dyktowałem jednocześnie maile.

Nie bardzo widziałem się w roli „użytkownika” Adama. Zakładałem, że nie nauczę się o nim niczego, czego sam nie mógłby mi powiedzieć. Segregator w moich rękach otworzył się przypadkiem na rozdziale czternastym instrukcji. Tutaj angielszczyzna była zrozumiała: preferencje, parametry osobowości. I zestaw tytułów: Ugodowość. Ekstrawertyzm. Otwartość na doświadczenie. Sumienność. Stabilność emocjonalna. Ta lista była mi znana. Oparto ją na pięcioczynnikowym modelu osobowości. Przy moim humanistycznym wykształceniu traktowałem tego rodzaju upraszczające kategorie z pewną podejrzliwością, ale wiedziałem od znajomego psychologa, że każda z nich ma wiele podgrup. Zerkając na następną stronę, zobaczyłem, że mam wybrać różne ustawienia w skali od jednego do dziesięciu.

Spodziewałem się przyjaciela. Byłem gotów potraktować Adama jako gościa w moim domu, nieznajomego, którego będę poznawał. Myślałem, że będzie optymalnie dostosowany. Ustawienia fabryczne ? współczesny synonim losu. Przyjaciele, znajomi i rodzina ? wszyscy pojawili się w moim życiu z gotowymi ustawieniami, z niedającą się zmienić historią genów i środowiska. Chciałem, by tak samo wyglądało to w przypadku mojego kosztownego nowego przyjaciela. Dlaczego zostawili to mnie? Oczywiście znałem odpowiedź. Nie wszyscy jesteśmy optymalnie ustawieni. Łagodny Jezus? Skromny Darwin? Tylko raz na tysiąc osiemset lat. Ciesząca się nienaganną opinią światowa korporacja nie mogła ryzykować blamażu, nawet gdyby wiedziała ? a było to przecież niemożliwe ? jakie są najlepsze czy choćby najmniej szkodliwe parametry osobowości. Sprzedający nie odpowiada za wady ukryte.

Bóg dostarczył kiedyś oryginalnemu Adamowi w pełni ukształtowaną towarzyszkę. Ja musiałem sam sobie wymyślić towarzysza. Oto była Ekstrawertyczność z całym wachlarzem opisanych dziecinnym językiem opcji. „Uwielbia być duszą towarzystwa. Wie, jak rozbawić ludzi i jak ich prowadzić”. A na samym dole: „Czuje się nieswojo w obecności innych”. Oraz: „Preferuje swoje własne towarzystwo”. Za to pośrodku: „Lubi się zabawić, ale zawsze chętnie wraca do domu”. To akurat byłem ja. Ale czy powinienem się replikować? Jeśli wybiorę środkową pozycję z każdej skali, mogę dostać w rezultacie kwintesencję nijakości. Na skali Ekstrawertyczności znajdowały się również jej antonimy. Długiej liście przymiotników towarzyszyły okienka, które można było zakreślić: otwarty, nieśmiały, pobudliwy, rozmowny, wycofany, chełpliwy, skromny, śmiały, energiczny, humorzasty. Nie chciałem żadnej z tych cech ani dla niego, ani dla siebie.

Nie licząc chwil, gdy podejmowałem swoje zwariowane decyzje, większość życia, zwłaszcza gdy byłem sam, przeżyłem w stanie emocjonalnej neutralności, z osobowością, jakakolwiek ona była, pozostającą w zawieszeniu. Ani śmiały, ani wycofany. Po prostu obecny: ani zadowolony z siebie, ani ponury, ale wykonujący różne zadania, myślący o obiedzie lub seksie, wpatrujący się w ekran, biorący prysznic. Sporadycznie żałujący czegoś z przeszłości, rzadko miewający złe przeczucia co do przyszłości, niezwracający większej uwagi, poza oczywistymi wrażeniami zmysłowymi, na teraźniejszość. Psychologia, która kiedyś skupiała się na trylionach sposobów, w jakie można dostać kręćka, obecnie zajmowała się tym, co uważała za powszechnie typowe emocje, od smutku po radość. Pomijała jednak szeroką domenę codziennej egzystencji: z wyłączeniem chorób, głodu, wojny i innych stresów, sporo życia przeżywa się w strefie neutralnej, w znajomym, lecz szarym ogrodzie, nijakim, trudnym do opisania, natychmiast zapominanym.

Nie miałem wtedy pojęcia, że w gruncie rzeczy wybór tych różnych opcji będzie miał dla Adama nieduże znaczenie. Realnym czynnikiem determinującym miało być to, co nazywano uczeniem maszynowym. Instrukcja użytkownika oferowała jedynie złudzenie kontroli i wpływu, podobną iluzję, jaką rodzice żywią w stosunku do swoich dzieci. Próbowano mnie w ten sposób związać z nabytym produktem i zapewnić ochronę prawną producentowi. „Nie spiesz się ? zalecano w instrukcji. ? Dokonaj uważnego wyboru. Jeśli to konieczne, daj sobie na to kilka tygodni”.

Dopiero po kolejnej półgodzinie sprawdziłem go ponownie. Bez zmian. Nadal przy stole, z rękami wysuniętymi prosto przed siebie i zamkniętymi oczami. Wydawało mi się jednak, że jego włosy, w kolorze najgłębszej czerni, wzburzyły się lekko i nabrały połysku, zupełnie jakby wziął przed chwilą prysznic. Chociaż nie oddychał, po lewej stronie klatki piersiowej z satysfakcją zauważyłem regularny puls, miarowy i spokojny, na moje niewprawne oko mniej więcej raz na sekundę. Jakie to krzepiące. Nie musiał pompować krwi do organizmu, lecz ta symulacja budziła podziw. Moje wątpliwości nieco się rozwiały. Choć wiedziałem, że to absurd, poczułem, że muszę chronić Adama. Położyłem mu dłoń na sercu i wyczułem spokojny, jambiczny rytm. Miałem wrażenie, że naruszam jego prywatną przestrzeń. Łatwo było uwierzyć w te oznaki życia. Ciepła skóra, ustępujące pod naciskiem twarde mięśnie ? rozum mówił mi, że to plastik lub coś podobnego, lecz dotyk stwierdzał, że to ludzkie ciało.

Niesamowite było stać przy tym nagim mężczyźnie i przeżywać rozdźwięk między tym, co było mi wiadome, a tym, co czułem. Obszedłem go i stanąłem z tyłu, częściowo po to, by znaleźć się poza zasięgiem jego oczu, które mogły się w każdej chwili otworzyć i odkryć, że się nad nim pochylam. Miał umięśnione plecy i kark, pokryte cienkimi włoskami ramiona i dołeczki nad pośladkami. A niżej muskularne łydki sportowca. Nie prosiłem o supermena. Po raz kolejny zrobiło mi się żal, że nie zdążyłem nabyć Ewy.
(…)

Ian McEwan „Maszyny takie jak ja”
Tłumaczenie: Andrzej Szulc
Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 352

Opis: Londyn. Wielka Brytania przegrała wojnę o Falklandy, a genialny matematyk Alan Turing nie dał się zaszczuć, nie popełnił samobójstwa i badania nad sztuczną inteligencją posunęły się tak daleko, że co szczęśliwsi przedstawiciele klasy średniej mogą sobie sprawić robota, który do złudzenia przypomina prawdziwego człowieka. Charlie, niepodchodzący zbyt poważnie do życia trzydziestolatek, dzięki spadkowi kupuje sobie Adama, egzemplarz pierwszej generacji syntetycznych ludzi, i wraz ze swoją dziewczyną programuje go tak, by odpowiadał ich potrzebom. Dość szybko okazuje się jednak, że Adam ? mimo niewątpliwych zalet, jak umiejętność gry na giełdzie czy tworzenia poezji ? staje się źródłem konfliktów w ich trzyosobowej „rodzinie”. Zaczyna wymykać się spod kontroli i ma fatalną wadę ? nie umie kłamać.

Tematy: , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek