„Master” Olgierda Świerzewskiego już w księgarniach. Przeczytaj premierowy fragment

20 maja 2016

master-fragment
18 maja nakładem wydawnictwa Muza ukazała się nowa książka Olgierda Świerzewskiego. „Master” opowiada o bezwzględnych zasadach korporacyjnej rywalizacji i ludziach, którzy zrobią wszystko, aby zbliżyć się do szczytu i zdobyć władzę. Poniżej możecie zapoznać się z premierowym fragmentem powieści.

Nazywam się Aleksander Rymer i przyznaję: nienawidzę ludzi. Nie jest to uczucie bardzo gwałtowne, pełne pasji, ale raczej opisałbym je jako wstręt podobny do tego, który towarzyszy nam na widok karalucha kroczącego dumnie przez środek naszego pokoju, lub irytację, jaką odczuwamy, gdy wokół naszego ucha krąży komar. W końcu z przyjemnością patrzymy na plamę krwi na ścianie lub na naszym ciele, gdy trafimy dręczącego nas owada i zakończymy jego parszywy, pasożytniczy żywot. Nie odczuwam z powodu moich uczuć wstydu ani tym bardziej wyrzutów sumienia. Tak jak nie czułem niczego poza ekscytacją, gdy będąc chłopcem, przyglądałem się z ukrycia, jak hodowca owiec, u którego z matką spędzaliśmy wakacje, zarzynał jagnię. Bycie dobrym, dobro jako kategoria moralna, zawsze wydawało mi się banalne, jak happy end w scenariuszu filmowym. Złe wiadomości, którymi karmią mnie media lub o których opowiadają mi różni ludzie, wywołują we mnie ekscytację. Zamach bombowy, wypadek lotniczy, tonący statek to wszystko przemawia do mojej wyobraźni. Czuję podniecenie, słuchając takich informacji. Mam wówczas świadomość dynamiki świata, nieoznaczoności, twórczego chaosu, z którego w każdej minucie wyłania się nowa rzeczywistość. Śmierć i narodziny w odwiecznym kołowrocie sansary. Innych niż te dramatyczne doniesień nie czytam, nie słucham, nie oglądam, chyba że muszę, szukając tematów do finansowych transakcji. W końcu za to mi płacą, abym kojarzył fakty, dokonywał wyboru, inwestował czyjeś pieniądze, zarabiał. Jestem w tym dobry, choć nie od razu potrafili to zauważyć ci, którzy decydowali o moim awansie. Czasem bawię się przed snem myślą, jakiego rodzaju torturę mógłbym wymyślić dla mojego byłego szefa, Mike?a Rottermana. Ten ulubiony wariant to wepchnięcie mu szczura w odbyt. Spanikowany gryzoń biegłby do środka jego ciała, rozpychając jelita, może dotarłby aż do żołądka? Czytałem o tego rodzaju torturze zadawanej w Chile przez oprawców Pinocheta. Myślę, że taka metoda przyniosłaby Rottermanowi dostatecznie długie konanie, wystarczającą ilość czasu, aby zrozumiał, kto zadał mu to cierpienie. A jednocześnie brak patosu, wręcz komizm takiego umierania nie pozwoliłyby mu zrobić z siebie męczennika. Tak, opisy tortur, jakie zadawane były przez stulecia przekonują, że nasze okrucieństwo jest niezmierzone jak wszechświat, który wciąż się rozszerza. (…)

Jeśli ktokolwiek powiedział ci, że wystarczy być zdolnym i pracowitym, aby odnieść sukces, to cię okłamał. ? To zdanie usłyszałem od Mike?a Rottermana, kiedy wpadł do mnie tuż po lunchu, w chwili, gdy pakowałem swoje rzeczy do kartonowego pudła. Słońce nabrało już pomarańczowej barwy i raczej zapraszało do leniwego odpisywania na setki maili niż na podejmowanie ważkich życiowych decyzji. ? A jeśli ci to ulży ? dodał Rotterman ? możesz tego, kto ci wcisnął ten kit, obarczyć winą za rozczarowania w twoim życiu ? zakończył z cynicznym uśmiechem. Do tamtego momentu, nie rozumiałem, skąd się wziął mój gwałtowny awans na partnera i decyzja o wysłaniu mnie do Polski. Dopiero wówczas, gdy wypowiedział tamto zdanie i w jego oczach dostrzegłem pogardliwą satysfakcję, doszło do mnie, że mój szef po prostu się mnie pozbył, abym nie stanowił dla niego zagrożenia. Jednym zgrabnym ruchem zamknął mi karierę w centrali korporacji w Nowym Jorku. Spoglądając na niego z udawanym zdziwieniem, wyobraziłem sobie, że jak Ted Bundy rozbijam mu czaszkę młotkiem i zjadam jego mózg plastikową łyżeczką, którą przed chwilą znalazłem w opróżnianej przeze mnie szufladzie biurka.

? Powiedziałem: ?rozczarowania? ? rzekł, odwracając się do mnie w drzwiach. ? Nie ?niepowodzenia?, bo uważam, że odnosisz sukcesy. Ale wiem, że chcesz więcej. Wiem, bo byłem kiedyś taki sam. W razie problemów w Polsce dawaj znać. Możesz na mnie liczyć.

Wracając do swego mieszkania na Greenwich Street, powtarzałem w myślach usłyszane od Rottermana słowa. Miałem ogromną ochotę na to, aby jeszcze raz padły one między nami. Oczywiście w wyobraźni to ja wypowiadałem je pod jego adresem. To było takie filmowe. Jak w Vabank Machulskiego, kiedy Kwinto pokazywał Kramerowi ?ucho od śledzia?. Pomimo początkowego zauroczenia Rottermanem musiałem na koniec mojej nowojorskiej przygody przyjąć do wiadomości, że okazał się gnidą, cwanym i tchórzliwym spryciarzem. I chyba to bolało mnie najbardziej. Ulec takiemu szmaciarzowi było dla mnie czymś, czego nie mogłem zaakceptować. To uderzało w moją ambicję najsilniej. Wiedziałem już, że zrobię wszystko, aby mu pokazać, jak bolesnym błędem było wejście mi w drogę. Wyrok zapadł. Miałem silną motywację, aby zrealizować plan zemsty, który już wówczas zaczął powstawać w mojej głowie. Na początku był oczywiście zwykłym marzeniem, fantazją snutą w chwilach, gdy nagromadzony w ciągu dnia stres budził mnie zlanego potem o trzeciej czy czwartej nad ranem i zmuszał do nerwowego szukania ukojenia dla myśli. Z czasem te luźne rozmyślania przekształciły się w mapę drogową dla moich poczynań. Ale byłoby kłamstwem, twierdzić, że wierzyłem w możliwość realizacji planów rewanżu. Raczej czułem się jak marynarz, którego ciało zdradziło początki trądu, a którego dawni druhowie odizolowali, zostawiając swojemu losowi w małej szalupie. Czy w takiej sytuacji mógłbym liczyć na to, że ich jeszcze spotkam i dokonam zemsty? Zresztą odwet na Rottermanie nie stanowił nigdy głównego motywu dla moich działań. Wielokrotnie podczas chwil różnorakich trudności, momentów, w których czułem, że jestem niedostatecznie skupiony na zadaniu, że brakuje mi determinacji, lub po prostu wyczerpanie skłaniało mnie do szukania w sobie resztek energii, zastanawiałem się, co mnie motywuje. Nie potrafiłem jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Lubię, gdy się wiele dzieje, jest akcja, lubię grę o wysoką stawkę i ryzyko. Ktoś kiedyś powiedział o mnie, że mam cechy artysty, że nakręca mnie podziw innych, poczucie władzy, i to nie tej wynikającej z podległości służbowej, z prostej drabinki stanowisk i hierarchii korporacyjnej, a raczej takiej, którą można określić władzą duchową, charyzmą pozwalającą mi być liderem w swojej grupie, wymykać się prostym schematom. Tak, było w tym dużo racji. Lubię zaskakiwać. Nienawidzę statycznych układów, które niszczą inwencję i każą mi tkwić w rutynowych czynnościach, niczym pochylony nisko azjatycki zbieracz ryżu stojący w stęchłej zimnej wodzie. Nie nadaję się do tego, aby biernie czekać na decyzję innych w mojej sprawie. Działam. Wiem też, że obok działania, kluczem do sukcesu jest to, aby zachować milczenie, nie zdradzać własnych myśli i sądów.

Można mówić wiele, ale pod warunkiem, że wypowiadane słowa są rolą, którą napisałeś dla siebie i której się wyuczyłeś jak aktor, aby potem odegrać ją na scenie. Przyswojenie sobie kilku podstawowych zasad, zrozumienie czegoś, co nazywam ?dynamiką świata?, w młodości było dla mnie prawdziwym wyzwaniem. W przeciwieństwie do mądrego Owidiusza, który powiedział kiedyś: ?Widzę rzeczy dobre i pochwalam je, idę jednak za złymi?, ja miewałem momenty, gdy ulegałem pokusie robienia rzeczy, które uznaje się za dobre. Tworzę w sobie iluzję uczuć, takich jak miłość, przyjaźń czy współczucie? Za wszystkie te słabości przychodziło mi później płacić. Momentami nie umiałem dopasować się do tempa akcji. A wiem, że powinienem być jak akrobata z cyrku Du Soleil, czytający sekwencje ruchu uciekającego pod nim ogromnego koła. Patrzyłem na ten numer z podziwem. Dwóch przebranych za diabłów mężczyzn balansowało na potężnych, obracających się z wielką szybkością kołach, i aby było ciekawiej, owe koła zawieszono na gigantycznym tłoku, który również, niczym wielka wskazówka zegara, poruszał się po wyznaczonym dla niego okręgu. Utrzymanie się na tej konstrukcji graniczyło z cudem i było możliwe jedynie dzięki mistrzostwu i niezwykłej kociej sprawności obu cyrkowców. Pamiętam zdanie z Nie ma kto pisać do pułkownika Marqueza, że akrobaci jedzą koty, aby zachować giętkość ciała. Coś jest na rzeczy, bo obserwując ich, miałem wrażenie realności magicznej, a jednocześnie przyszła mi do głowy myśl, że w mojej karierze, w moich relacjach ze światem, muszę na przyszłość umieć się dopasować do tempa, jakie dyktuje nam każdy dzień, a z nim ciągle zmieniająca się hierarchia czy sieć relacji. Mój dzień to płynące na taśmie filmowej klatki, sekwencje wydarzeń, niezliczone ilości podejmowanych decyzji, czasem tych, wydawałoby się banalnych, a jednak noszących w sobie zalążek sukcesów lub porażek. Zacząłem trenować swój umysł i przystosowywać go do tego, aby był zdolny szybciej niż umysł przeciętnego człowieka analizować zaistniałe sytuacje, gesty, słowa, sygnały. Krótko mówiąc, pragnąłem uzyskać nad sobą, swoim życiem i karierą całkowitą kontrolę. Kiedy trzeba działać, nie chciałem zwlekać ani chwili, kiedy trzeba czekać, zamierzałem wykazać się cierpliwością godną tybetańskiego mnicha, analizować, oceniać, w wyobraźni wyprzedzać wydarzenia, dobierać odpowiednie słowa i środki.

W ciągu kilku dni po obejrzeniu cyrkowego spektaklu przeczytałem biografie sławnych ludzi. Aleksander Macedoński, Pompejusz, Juliusz Cezar, Marek Antoniusz, Oktawian, Napoleon. Wszyscy mieli początkowo wiele szczęścia, potrafili chwytać okazje, działali bez zbędnej zwłoki, gdy sytuacja wymagała od nich takiego działania. A potem? Potem, tracili jasność umysłu, ulegali urojeniom, wahali się, wpadali w pułapkę wątpliwości. Ich pragmatyzm ustępował miejsca romantycznym wizjom, wierze w nadprzyrodzoną moc otrzymaną z góry, predestynującą ich do realizowania przez nich dziejowych misji. Ten brak racjonalności prowadził do katastrofy. Nie sądzę, aby którykolwiek z nich miał w młodości jasną koncepcję własnej kariery i wiedział, co chce wykuć na marmurowej tablicy swoich osiągnąć. Nie wierzę, aby realizowali plan, który nakreślili sobie jako nastolatkowie. Życie jest jak wielki ocean dla rozbitka uwięzionego na tratwie. Można sobie wyznaczyć kurs i ustalić, gdzie się chce dotrzeć, ale zazwyczaj nigdy się tam nie dociera. Wiara w osiągnięcie celu podróży motywuje, ale co się dzieje, gdy zdajemy sobie sprawę, że ocean z nas zadrwił? Wielu popada w odrętwienie, nawet obłęd. Poddaje się. Tylko nielicznym jest dane zakończyć drogę w miejscu, w którym zaplanowali się znaleźć. Reszta przeżywa rozczarowanie i cały swój czas poświęca na topienie smutków i frustracji, nosząc w sobie nieugaszony żal. Kilkorgu uda się przystosować do nowych warunków, stawić czoło wyzwaniom, by w końcu dotrzeć do miejsca, które podporządkują swojej niezłomnej woli. Miałem zamiar należeć do tych ostatnich, do tych, którzy zaadaptują się do każdych warunków po to, aby w końcu nagiąć świat do swojej wizji.

O poranku, którego słoneczna mgiełka wypełniła nasz open space mieszczący się na trzydziestym dziewiątym piętrze nowojorskiego wieżowca, wprost od swojego biurka, na którym stał firmowy kubek z gorącą, przywiezioną z Gwatemali aromatyczną kawą, zostałem wezwany do sali zarządu. Wiele jest słodkich myśli i marzeń w głowie menedżera, który zostaje wezwany przez najważniejszych partnerów. Te sekundy podczas jazdy windą w górę pozostają w pamięci na długo. O czym wówczas myślałem? Nie potrafiłem sformułować ani jednej precyzyjnej myśli. Wiem tylko tyle, że byłem podekscytowany z powodu zbliżającej się rozkoszy. Bardzo fizyczne uczucie jak gra wstępna z kochanką. Wstąpiłem do świątyni, w której szefowie pełnili kapłańską posługę, a o której na naszym piętrze krążyły legendy i tylko nieliczni mogli je skonfrontować z rzeczywistością. Sala przeszklona u góry, wypełniona dębowymi meblami i regałami z książkami w pięknych, skórzanych okładkach, wydała mi się podobna do dawnej Octagon Library w londyńskim Buckingham House. Zrozumiałem, dlaczego niektórzy nazywali ją świątynią. Stanąłem pośrodku, jak oskarżony przed sędziami, po to, aby usłyszeć decyzję partnerów:

? Biorąc pod uwagę bardzo pozytywną opinię o tobie, jaką wystawił ci twój szef, Mike Rotterman, oraz doceniając twoje zaangażowanie i kreatywność, postanowiliśmy nominować cię do stopnia partnera i powierzyć zadanie kontrolera finansowego w naszej spółce w Warszawie.

Zamiast rozkoszy moje ciało odczuło ciężkość, zmęczenie. Energia jak benzyna z przebitego baku wylewała się na środek sali, a ja kurczyłem się niczym przekłuty balonik. Klęska? Mój umysł analizował możliwe scenariusze na podobieństwo programu antywirusowego skanującego dysk komputera. W sali zapadła cisza i wszyscy siedzieli w skupieniu, bacznie obserwując moją reakcję. Choć raz zasłużyłem sobie na zainteresowanie członków zarządu, pomyślałem nie bez cienia smutnej satysfakcji. Było w tym coś nobilitującego i nie przejmując się ich brakiem czasu czy zniecierpliwieniem, przedłużałem tę chwilę.

Pierwszy obraz, jaki podpowiedział mi mój umysł, po usłyszeniu ich decyzji? Pomyślałem, że moja winda jadąca dotąd w górę stanęła między piętrami budynku, że to koniec podróży, zesłanie na peryferie wielkiego biznesu. I to po dziesięciu latach morderczej pracy uwieńczonej niedawnym sukcesem. Uczucie, które mnie wówczas ogarnęło, porównałbym do tego, które towarzyszyło mi podczas snu, jaki od czasu do czasu miewam. W tym śnie jadę windą w górę w przeszklonym wieżowcu. Bardzo wysokim wieżowcu. Zawsze, kiedy myślę o tym, jak jest wysoki i że jego czubek wystaje ponad chmury, ogarnia mnie ciepło, spokój, uczucie błogości i przemożne pragnienie, aby tam dotrzeć. Ale im jestem bliżej celu, tym bardziej opanowuje mnie przeświadczenie, że tam nie dojadę. Euforię zastępuje pesymizm, potem nieprzyjemne uczucie pustki. Winda nieoczekiwanie staje, a potem słychać trzask pękających lin. Próbuję otworzyć rękoma drzwi i uciec. Czasem jestem już bardzo blisko, wciskam stopę w szczelinę. Pęka ostatnia lina, winda spada. Budzę się z uczuciem paniki? Tak było również wtedy, gdy usłyszałem ich propozycję. Jeszcze chwilę wcześniej, gdy wezwali mnie do świątyni, moja winda była blisko chmur.

Gdybym miał broń, być może wyciągnąłbym ją w tamtej chwili i jak religijny fanatyk z zimną precyzją wpakował każdemu członkowi zarządu po jednej kulce w czoło. Sześć kul w magazynku. Jedna zostałaby dla mnie, gdyby nie udało mi się uciec. Ale nie miałem broni. Stałem przed nimi, uśmiechając się i analizując, co oznacza wypowiedziana przez nich formułka o partnerze, Warszawie i kontrolerze finansowym. W rzeczywistości zdanie, które od nich usłyszałem, zawierało znacznie więcej treści i brzmiało mniej więcej tak: ?Twój szef ani słowem nie wspomniał, że wyłącznie sobie przypisał cały sukces z ostatniej transakcji, którą wymyśliłeś i z bezczelną brawurą doprowadziłeś do szczęśliwego finału. W związku z tym wysyłamy cię tam, gdzie albo nauczysz się zabijać, albo sam wkrótce staniesz się ofiarą strzału, jaki padnie z broni wytrawnego myśliwego?. Tyle mniej więcej znaczyła dla mnie decyzja partnerów, aby skierować mnie do Warszawy. Ale zaraz potem, w moim umyśle pojawił się inny obraz: tratwa i ocean, który odsłania przede mną majaczącą na horyzoncie wyspę, mogącą zaoferować mi schronienie. Czy w takiej sytuacji mogłem wybrzydzać? Otrzymywałem warunki potrzebne do tego, aby przywrócić mi siły do walki i przygotować do dalszej drogi. I to było dobre.

Patrzyli na mnie, a ja stałem, milcząc, by w końcu rzec zdecydowanym głosem:

? Wspaniale. Dziękuję wam za zaufanie i wierzę w wasze wsparcie w tym nowym ekscytującym dla mnie wyzwaniu.
(…)

MasterOlgierd Świerzewski „Master”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Muza
Liczba stron: 528

Opis: Aleks Rymer, specjalista w Green Stone jest niczym cyborg, doskonale wytrenowany najemnik, który zniszczy każdego, kto stanie mu na drodze. Nigdy nie wybacza, nigdy nie zapomina. Jak mało kto opanował szatańskie zasady swego świata i niczym Bóg lub Lucyfer rozdaje karty, decydując, kto przetrwa w jego bezwzględnym świecie. Nikt nie zdoła przed nim uciec, można mu tylko zaprzedać duszę albo umrzeć. Witamy w brutalnym świecie finansowego imperium. Witamy w korporacji. Oto szczere wyznanie bohatera, który nie szczędzi czytelnikowi żadnego ze swoich najmniej chwalebnych występków. Aleks z pełną premedytacją prowokuje konflikty, skłóca ludzi, by potem ? niczym bohater popularnego serialu ?House of Cards? ? wykorzystać ich do własnych celów.

Tematy: , , ,

Kategoria: fragmenty książek