Literacka odpowiedź na „Moonlight”? Fragment powieści „Ani złego słowa” Uzodinmy Iweali

26 września 2019


Nakładem Wydawnictwa Poznańskiego ukazała się nagradzana powieść „Ani złego słowa” Uzodinmy Iweali. To historia o dorastaniu, odmienności, imigracji i brutalności policji, ale także potędze słów i o tym, kto ma prawo mówić otwarcie o sobie i innych ludziach. Główny bohater książki, Niru będący synem nigeryjskich imigrantów, odkrywa, że jest gejem. W drodze do samopoznania towarzyszy mu przyjaciółka, zakochana w nim Meredith. Przejmująca powieść Iweali pokazuje, co to znaczy być odmiennym w konformistycznym społeczeństwie i jak ta odmienność uwidacznia się w naszych wewnętrznych i zewnętrznych zmaganiach. „Ani złego słowa” to kolejny po Oscarowym filmie „Moonglith” krok naprzód w zgłębianiu tematu tabu, jakim jest homoseksualizm wśród czarnoskórej społeczności Amerykanów. Poniżej możecie przeczytać fragment pierwszego rozdziału książki, którą wydano w przekładzie Piotra Tarczyńskiego.

1

Śnieg zaczyna padać tuż przed lekcją literatury powszechnej u pani McConnell. Z początku jest lekki, unosi się w powietrzu, nie chce się do niczego przykleić, tylko wiruje wokół nagich gałęzi, które dygoczą na dworze. Siadam naprzeciw okna, plecami do drzwi, jak reszta chłopaków. Wszyscy siadamy blisko drzwi, bo żeby dostać się do klasy, trzeba przejść cały trawnik przed katedrą, a poza tym nikt nie chce być jedynym męskim ciałem pomiędzy dziewczynami. Nigdy nie opłaca się sprawiać wrażenia, że ci naprawdę zależy. Pani McConnell patrzy, jak zdejmujemy kurtki i wyjmujemy książki. Po pierwszym tygodniu przestała nas prosić, żebyśmy się pośpieszyli. Teraz czeka, w jednej pięści ściska długopis, drugą opiera na biodrze.

Nie mogę uważać, bo Meredith nie uważa. Zawsze siada dokładnie naprzeciwko mnie, plecami do okna i do szpaleru sosen zasłaniających widok na Wisconsin Avenue. Zazwyczaj próbuje mnie rozśmieszyć niemal doskonałym mikroparodiowaniem ruchów pani McConnell, ale dziś siedzi bokiem do okna, z oczami wbitymi w niebo. Omiatam wzrokiem klasę. Nikt nie uważa. Niektórzy skupiają się na ciekawych błyskotkach z podróży pani McConnell po świecie. Spędziła trochę czasu w Kenii i Indiach, ucząc czytać dzieci i starsze kobiety, więc na półkach obitych jaskrawymi kikoi zalegają gwatemalskie lalki zmartwień i podrdzewiałe bransoletki. Moi koledzy biorą je za prawdziwe, ale mam kuzyna w Nigerii, który sprzedaje dopiero co zrobione antyki turystom chcącym ułożyć własne kolonialne narracje. Czasami pani McConnell zapala kadzidełko i klasa pachnie drzewem sandałowym albo cynamonem. Drapie mnie od tego w nosie.

Widzę, co się święci, i próbuję ostrzec Meredith, ale kompletnie odpłynęła. Pani McConnell patrzy na nią cicho, jak duma nad śniegiem za oknem. Koledzy z klasy powstrzymują śmiech na widok Meredith, która goni płatki małymi, kocimi ruchami głowy. Ziemia do Meredith, mówi pani McConnell. Meredith zrywa się i uderza kolanem w biurko. Krzywi się i skamle. Wszyscy się śmieją, pani McConnell też, i pyta: cóż może być ciekawszego niż fascynująca rozmowa, którą właśnie prowadzimy w klasie? Naprawdę nieźle sypie, mówi Meredith. Pani McConnell spogląda wreszcie za okno, mówi: jasna cholera, i wszyscy wybuchamy śmiechem. Poczekajcie chwilę, dodaje i wymyka się na korytarz, a klasa rozbrzmiewa niekontrolowaną paplaniną.

Adam i Rowan rzucają się do okna. Tajest, kurwa, mówią niemal unisono. Ze swojego miejsca widzę, jak miękkie płatki śniegu opadają na gałęzie sosen. Silny wiatr wywija białą płachtą, która faluje i zatacza kręgi. Kiedy pani McConnell wraca, ma zbolały wyraz twarzy i wiem, że myśli o tym, co śnieżyca zrobi z jej sylabusem. Rowan patrzy na nią i mówi: no to lekcja skończona. Rowan, krzyczy pani McConnell, ale on już znika za drzwiami. Jak, do kurwy nędzy, dostanę się teraz do domu, myślę.

Możesz przyjść do mnie, mówi Meredith, kiedy wpatrujemy się, jak rosną kolejne warstwy śniegu. Dzwonię do matki i pytam, czy powinienem jechać do domu. Jeśli dasz radę, mówi. Wysyłam esemesa do ojca. Mówi, żebym poczekał w szkole, ale nie chcę czekać w szkole. Spędziłem mnóstwo czasu, czekając, aż mnie odbiorą ze szkoły. Poza tym mam teraz prawo jazdy i naprawdę nie mam ochoty na czekanie.

Na Wisconsin Avenue auta poruszają się w ślimaczym tempie, migają światłami awaryjnymi. Przecznice są jeszcze gorsze. Obserwujemy z Meredith, jak po drugiej stronie ulicy Adam z Rowanem próbują wyjechać autem, które Rowan zaparkował między dwoma innymi samochodami na stromej uliczce prowadzącej do sal gimnastycznych. Opony trą o świeży śnieg, aż wreszcie pojazd szarpie i z obrzydliwym chrobotem wjeżdża w auto przed nim. Dżizas, kurwa, krzyczy Adam. Rowan opuszcza szybę, żeby oszacować szkody. Zwiesza głowę nad kierownicą i wrzeszczy: kurwa, w gęstniejącą biel.

Albo możesz być nimi, mówi Meredith, zasłaniając usta dłońmi w mitenkach. Prowadź, mówię i idę za nią w górę ulicy, kiedy brnie przed siebie z wystawionym językiem, żeby łapać śnieżynki. Biały płaszcz okrywa jej włosy, a kiedy topnieje, stają się ciemnobrązowe. Pociąga nosem i wyciera go rękawem. Uważam, że jest piękna, nawet jeśli sama tego jeszcze nie wie. Ma duże, szerokie usta i dziwnie piramidalny nos. Wygląda jak młodsza wersja Anne Hathaway.

Powinieneś ją chyba pocałować, powiedział mi kiedyś Adam, kiedy szliśmy przez trawnik przed katedrą. Widać, że jej się podobasz, zresztą serio, to wcale nie takie trudne, po prostu ciągniesz ją w róg parkietu i kładziesz swoje usta na jej ustach, i tyle. Adam jest superpraktyczny we wszystkim. Jest jedną z tych osób, które parkują tak, żeby auto stało w odpowiednim kierunku, i nie marnują czasu, wychodząc z domu. Powiedziałem, że to chyba tak nie działa. Jasne, że tak, odparł, właśnie tak ja to zrobiłem. Jeśli się jej podobam, to niech ona mnie pocałuje, powiedziałem. No, tak to na pewno nie działa, odparł Adam. No to może się jej nie podobam. Adam walnął się w czoło.

Zatłoczony autobus pełen żałośnie wyglądających ludzi mija nas, rozjeżdżając brązową chlapę. Skoro jeżdżą autobusy, to mogę podjechać którymś do Bradley Boulevard i ostatnie półtora kilometra przejść pieszo, tak jak robiłem, kiedy OJ wyjechał już na studia, a ja jeszcze nie miałem prawa jazdy. Brnąć przez śnieg niefajnie, zwłaszcza w sneakersach, ale przynajmniej będę w domu. Przystaję. Co jest, pyta Meredith. Twarz ma bladą, z wyjątkiem koniuszka nosa, który pulsuje czerwienią. Może po prostu pojadę do domu autobusem, mówię, autobusy są bezpieczne. Nie, kurwa, mówi Meredith, jesteśmy w połowie drogi, nie ma, kurwa, mowy. Próbuję się odsunąć, kiedy mnie łapie. Ślizga się na chodniku i macha rękami, próbując utrzymać równowagę. Jej pęd ciągnie nas w dół i śmiejemy się oboje, mimo iż zimny śnieg dostaje mi się do spodni. Meredith ma rację. Jaki ma sens marnowanie godzin w zatłoczonym autobusie, kiedy tak blisko są jej ciepły dom i może nawet gorąca czekolada?

Jej dom stoi przy O Street, od ulicy oddzielają go pochyłe rabaty z trawą ozdobną i powykrzywianymi resztkami jesiennych kwiatów, między którymi schodzą strome, kamienne schodki. Mojej matce podobałaby się ta bezpretensjonalność, zwłaszcza dlatego, że przypominałaby jej Londyn. Mój ojciec nigdy nie rozumiał, dlaczego ludzie płacą tyle pieniędzy za mały dom ze starą instalacją, którą ciągle trzeba naprawiać ? nawet jeśli mieszka się obok senatorów, ministrów i całej sieci nieznanych, ale bardzo wpływowych lobbystów, którzy tak naprawdę rządzą tym miastem. Kocie łby i chodniki z czerwonej cegły podobają mi się bardziej niż wielkie trawniki i zagajniki w naszej okolicy, stąd jest też o wiele bliżej do szkoły, no ale pewnie zawsze lepiej tam, gdzie nas nie ma. Zazwyczaj ulice roją się od studentów i turystów, ale dziś, kiedy nad miasto nadciąga zamieć, są puste i ciche. Osłaniam uszy rękawami, kiedy Meredith szuka kluczy. Nie spiesz się, mówię, kiedy kopie w jasnoczerwone drzwi, żeby strząsnąć śnieg.

Wszystko jest zawsze śmiertelnie niebezpieczne, mówi Meredith, kiedy meteorolog w telewizji gorączkowo opisuje śnieg padający wokół nas. Klęka na kanapie w salonie z twarzą przy zimnym oknie. Pod jej oddechem szyba pokrywa się parą. Jemy kanapki z indykiem i brie, bo nic innego nie ma w lodówce, a nikt nie przywiezie pizzy. Indyka rozumiem, ale twarda skórka brie nie ma smaku, a nigdy nie lubiłem tego lepkiego miękiszu. Powiedziałem jej o tym, co jadamy w domu, o suszonej rybie, którą naprawdę lubię, i flaczkach, które chowam pod krawędzią talerza, Meredith nieświadomie robi minę obrzydzenia, po czym dodaje nieprzekonujące: a no to chyba spoko. Jej rodzice mieli dziś wieczorem wrócić z Houston, ale rozentuzjazmowany meteorolog mówi, że zamknięto wszystkie lotniska, i na ekranie za nim pojawiają się pługi śnieżne czekające na pasie lotniska Reagana. Chcesz whiskey, pyta, po czym znika z pokoju. Wraca z butelką bursztynowego płynu i dolewa trochę do swojego kubka z czekoladą. Możesz zmieszać ją z czekoladą, nie zmienia w ogóle smaku. Pociąga łyk i kropla z jej kubka spada na obicie kanapy. Wciera ją w materiał i spogląda na mnie. Nie jestem pewien. Gdybyśmy mieszkali we Francji, mówi. Gdybyśmy mieszkali w Arabii Saudyjskiej, mówię. Nie piję, bo nie mam jeszcze dwudziestu jeden lat i nie mam potrzeby picia. Koledzy z klasy opowiadają o tym, jak się urżnęli w weekend na imprezie u takiego czy innego, ale w ogóle mnie to nie obchodzi. Ryzyko jest zbyt duże, mówi OJ. Nie jesteś jak ci ludzie, mówi, oni mogą robić to, czego ty nie możesz. Nigdy nie pił, a jego koledzy go uwielbiali. Wybrali go przewodniczącym klasy. Był kapitanem drużyny piłkarskiej. Moi nauczyciele wciąż nazywają mnie jego imieniem. Sięgam po butelkę i wyjmuję korek. Przejeżdżam po nim palcem i dotykam ust. Alkohol najpierw piecze, potem robi się słodki, przypomina mi się, kiedy miałem cztery lata i ojciec zaprosił kolegów na oglądanie meczu nigeryjskiej drużyny w mistrzostwach świata. Zobaczyłem bezpańską szklankę z colą i wypiłem ją szybko duszkiem, zamierzałem się zmyć, zanim ktoś zauważy. To nie była tylko cola. Pieczenie z gardła zaczęło schodzić aż do żołądka. W ustach zrobiło mi się gorąco. Zaskomlałem i spróbowałem wypluć to, czego nie zdążyłem połknąć. Cały pokój zamarł. Twarz ojca zmieniła się w afrykańską maskę z przesadnie wielkimi oczami, nozdrzami i ustami. Rzucił się przez pokój, chwycił mnie za ramię i walnął w plecy otwartą dłonią. Dźwięk przełamał napięcie i sprawił, że przyjaciele ojca wybuchnęli głośnym śmiechem. Zaczęli tupać i klaskać. Zagłuszyło to wrzaski ojca, kto ci kazał tu przyjść i to wypić, hę, kiedy dociskał mnie do zlewu i garść za garścią poił na siłę wodą, aż mój żołądek nie mógł tego znieść. Biały zlew i cały blat zarzygałem wodnistą, brązową żółcią. Od tamtej pory nie tknąłem alkoholu.

Meredith wstaje, przeciąga się tak, że jej sweter się unosi, odsłaniając błyszczący kolczyk w pępku. Wyciąga do mnie rękę i mówi: chodź. Idę za nią do jej pokoju, na piętro, gdzie przez niski strop przestrzeń wydaje się jeszcze mniejsza, niż jest naprawdę. Światło latarni wpada przez wielkie okrągłe okno i szybko znika w zakamarkach i wąskich korytarzach. Meredith opada na łóżko pokryte białą kapą, która w popołudniowym świetle wygląda na pomarańczową. Słuchamy wiatru i uderzającego w dach marznącego śniegu, a drzewa za oknem kołyszą się w tę i we w tę, wydaje się nam, że cały pokój chwieje się niepewnie. Zakładam ramiona na piersi i masuję triceps przez rękaw. Wiele razy byłem już u niej w domu, ale nigdy nie tak późno i nigdy nie byliśmy tylko we dwoje. Wiem, że to marzenie każdego nastolatka, choćby tylko po to, żeby można było się poprzechwalać na przerwie, ale nie znoszę sposobu, w jaki moi koledzy rozmawiają o dziewczynach i seksie. Brzmią zachłannie i niewiarygodnie.

Niru? Meredith wymawia moje imię jak pytanie. Siedzi po turecku na łóżku, głowę ma przechyloną na bok, twarz w cieniu, ale ilekroć przeczesuje włosy, opuszki jej palców łapią światło. No, ej, możesz wejść, tu będziesz spał. Na parkiecie podwijam z zimna palce stóp, ale rozprostowuję je, kiedy staję na miękkim, ciepłym dywanie. Padam na kolana przy łóżku i kładę głowę niedaleko kolana Meredith. Jej dłonie błądzą tuż nad moim policzkiem i tężeje mi szczęka, potem nad plecami, potem nogami, wreszcie palcami u stóp, ale mnie nie dotyka. Dotykała mnie już tyle razy, miśki, piątki, psotne klapsy w trakcie biegania, ale czuję, że tym razem będzie inaczej. Nie dotyka mnie. Zamiast tego przerzuca włosy na drugie ramię i kładzie dłoń na swoim kolanie. Zamykam oczy. Dlaczego nie pocałowałeś mnie wtedy, w ogrodzie katedry, na balu z okazji rozpoczęcia roku, dlaczego mnie nie pocałowałeś, pyta.

Poszliśmy na bal razem, bo po prostu wiedzieliśmy, że pójdziemy razem, i na jakimś etapie między wywijaniem do Shake It Off i podskakiwaniem do Jumpman zostawiliśmy łomot muzyki, żeby poszukać ciszy w ogrodzie u stóp katedry. Kiedy szliśmy pod ramię przez trawnik, nie było widać księżyca, tylko garstkę gwiazd nad miastem. Ostrożnie, powiedziałem, bo wysokie obcasy, które miała do małej czarnej, tonęły w miękkiej trawie. Trzymałem ją za rękę, kiedy je zdejmowała, i ze splecionymi palcami przeszliśmy do altany otoczonej starannie uformowanymi kępami przywiędłej dzikiej trawy. Parę metrów od wejścia zobaczyliśmy dwie postaci w cieniu, zajęte pieszczotami, kompletnie nieświadome reszty świata. Meredith ujęła mnie pod ramię i po cichu wycofaliśmy się w stronę wyłożonych kamiennymi płytami ścieżek wijących się między krzewami róż i klombami polnych kwiatów.

To pani McConnell, zachichotała Meredith, kiedy zatrzymaliśmy się w kamiennym zakątku pod sękatymi gałęziami jakiegoś starodawnego iglaka. Jesień była ciepła, więc fontanny ciągle jeszcze bulgotały. Słońce z zaśniedziałej miedzi wypluwało wodę do niedużej sadzawki ogrodzonej występem, na który opuściła się Meredith. Pociągnęła mnie w dół, do siebie, i złożyła swoje nogi na moich, bo jak powiedziała, ma gołe uda, a kamień jest za zimny. Dla moich dłoni nie był. Wzięła moją marynarkę i zarzuciła ją sobie na ramiona. O mój Boże, powiedziała, ona totalnie się z nim lizała. Szukałem miejsca, gdzie mam położyć ręce. Sukienka nie miała ramiączek i wyglądała, jakby miała zaraz zsunąć się z piersi Meredith, ale ta nie zwracała na to uwagi albo nie przejmowała się tym ani trochę. Uśmiechnąłem się, żeby jakoś uśmierzyć tak doskonale widoczny na mojej twarzy palący żar wstydu. Meredith napięła mięśnie nóg. Jej oddech pachniał wiśniowymi lizakami, którymi samorząd uczniowski zapełnił wielkie kubły przed salą balową. Pamiętałem, że ciumkała lizaka, kiedy wychodziliśmy z budynku.

Po prostu połóż swoje usta na jej ustach, mówił Adam, to podstawy biologii. Wsunąłem dłoń do kieszeni, mając nadzieję, że Meredith nie zobaczy, jak sprawdzam, czy wszystkie moje części są na swoich miejscach. Nachyliła się bliżej, po czym odskoczyła, kiedy od muru obok odbił się dźwięk kroków. Najpierw zobaczyłem panią McConnell, a potem faceta za nią, trzymali się za ręce. Kiedy pani McConnell wysunęła głowę, opadła jej szczęka. O, hej, pani McConnell, odezwała się Meredith. Pod gołe nogi wsunęła sobie moją marynarkę. Wiecie, że nie wolno wam tu być tak późno, powiedziała pani McConnell. Wyzwoliła się z uchwytu swojego towarzysza i położyła ręce na biodrach, palce kierując w stronę pępka. Odwróciłem wzrok od przekrzywionych guzików jej bluzki i skierowałem go na ciemny mech w szparach między kamieniami. Pani McConnell szybko założyła ramiona na piersi. Powinniście wrócić do środka albo pójść do domu, powiedziała. Meredith wstała i pomachała palcem na dobranoc. Odetchnąłem.

Pocałujesz mnie teraz, pyta, kiedy jej palce przemierzają oddzielającą nas przestrzeń łóżka. Obejmuje dłońmi moją twarz i delikatnie odchyla mi głowę w tył. Okej, mówię i zamykam oczy. Jej spierzchnięte usta trą o moje. Jej oddech pachnie czekoladą i whiskey. Jej nos łaskocze mój. Biorę oddech i nagle czuję zapach jej całej, zalegającą we włosach wilgoć z naszej drogi przez śnieg, indyka i brie na opuszkach palców. Jej język szuka mojego. Dotyka zębów i zanim się wycofa, igra z moim. Kiedy wraca, jest już pewniejszy i całe jej ciało przesuwa się ku mnie. Jej nogi owijają się wokół moich bioder i zaciskają na dole pleców. Przywiera do mnie i zanim pocałuje mnie w szyję, kładzie swój policzek na moim. Drżę. Kierowany jej dłońmi, kładę swoje na jej swetrze. Zaraz potem są pod materiałem, na jej skórze, idą wyżej, do małych piersi i twardych sutków. Robi gwałtowny wdech. Czuję bicie własnego serca. Słyszę, jak pulsuje mi krew. To jest tak proste.

No zdejmij, mówi Meredith. Jej zimne dłonie odciągają kołnierz mojego golfa. Mam ciarki. Zdejmuje swój sweter, stanik, legginsy, zsuwa na podłogę majtki. Nigdy w życiu nie widziałem nagiej kobiety. Jej bladą skórę znaczą niebieskie żyły, tu i ówdzie jakiś pieprzyk. Ogoliła wszystko z wyjątkiem wąskiego paska brązowych włosów między nogami. Jej piersi są większe, niż się tego spodziewałem, ale z drugiej strony widziałem je tylko w sportowym staniku, i to pod T-shirtem. Uśmiecha się do mnie z góry, ale oczami szuka mojej twarzy. Czuję się niepewnie w tym pokoju ruchomych cieni. Dach trzeszczy od śniegu. Gałęzie uderzają w mur i drapią w okna. Znowu całuje moją szyję. Całuje moją klatę. Jej język krąży wokół moich sutków, kiedy rękoma mocuje się z paskiem od spodni.

Pożądanie to pożądanie, powiedziała kiedyś profesorka, która uczyła nas historii starożytnej Grecji. Jest starszą kobietą, jej zmarszczki mają własne zmarszczki, powiększone przez za duże szkła sterczące z cienkich, drucianych oprawek. Wzięła nas do Instytutu Smithsońskiego, żebyśmy obejrzeli pomalowane na czarno starożytne urny, na których wyblakłopomarańczowi mężczyźni i kobiety w niewoli Erosa i z pomocą Dionizosa zaspokajają wyblakłopomarańczowych mężczyzn i kobiety. Przyjemność dla Greków brała się z ulegania namiętności, a namiętność przybierała różne postaci. Pragnienie nie rządzi się prawem. Nie może być złe. Po prostu jest, powiedziała.

Meredith, szepczę. Cofam się, ale jej ręce nie ustępują, wciąż gmerają przy moim pasku. Chwytam ją za nadgarstki i odciągam je na bok. Nie. Coś jest nie tak, mówię. Pada na plecy na łóżko, ciasno ściska nogi. Nie, mówi, nie wierzę. I już nie ma jej w pokoju. Obejmuję się rękoma. Nagle robi się nieznośnie zimno.
(…)

Uzodinma Iweala „Ani złego słowa”
Tłumaczenie: Piotr Tarczyński
Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie
Liczba stron: 272

Opis: Syn nigeryjskich imigrantów, Niru, wiedzie z pozoru idealne życie. Chodzi do kościoła, wierzy w Boga, jest wybitnym sportowcem, a jesienią idzie na Harvard. Niru nie jest jednak taki, jak wymarzył sobie jego konserwatywny ojciec. Chłopak skrywa tajemnicę, za sprawą której wyruszy w podróż w poszukiwaniu własnej tożsamości: przez szalone imprezy z zakochaną w nim Meredith i pierwsze inicjacje, po mroczne nowojorskie kluby, aż do dramatycznego finału. A cudze słowa ? dobre i złe ? zmienią jego życie na zawsze.

fot. Wydawnictwo Poznańskie

Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek