Liście, kwiaty, łodygi i sfermentowane bulwy. Przeczytaj fragment książki „Śmierć i inni święci. Ameryka Łacińska i jej wierzenia” Tomasza Pindla
Tomasz Pindel, znawca Ameryki Łacińskiej i tłumacz dzieł m.in. Roberta Bolaño, Mario Vargasa Llosy, Claudii Piñeiro, Javiera Maríasa, Eduardo Mendozy i Samanty Schweblin, wybrał się za ocean, by opisać barwny świat wierzeń Latynoamerykanów. Książkę „Śmierć i inni święci” kupicie już w księgarniach, a u nas przeczytacie jej fragment.
O liściach, kwiatach, łodygach i sfermentowanych bulwach
Nie tylko Daniel zna się na ziołach. Mówiąc szczerze, mam wrażenie, że znają się tu na nich wszyscy. Już pierwszego dnia właścicielka domu, w którym mam kwaterę, robi mi mały tour po ogródku i objaśnia, co tam rośnie i jak tego użyć. Teren jest malutki, może pięć metrów na pięć, ale pełno tu krzaczków, kępek i łodyżek. Daniel przez wyjazdem z Unchus daje mi pęk ziół na żołądek, Cristián, którego odwiedzamy tego samego dnia wcześniej w osadzie Paria Wilcahuain, wręcza mi kilka ulistnionych gałązek eukaliptusa i jeszcze jakieś miętopodobne pędy na kaszel. Ale prawdziwą mekką ziołolecznictwa okazuje się targ w dzielnicy Challhua. Odwiedzamy go w czwartek, wcześnie rano.
Przepychamy się z Williamem wąskimi przejściami między ludźmi i straganami – choć „stragany” to dużo powiedziane, spora część towarów leży po prostu na matach bądź kawałkach plastiku na ziemi. Tłoczno robi się już sporo przed bramą wejściową, ciasne uliczki blokowane są przez ciężarówki, na które ładuje się pudła i skrzynie.
– Co tydzień przyjeżdżają tu handlarze z Limy i biorą hurtowe ilości towaru – tłumaczy William. – Z gór schodzą się rolnicy, tacy, co produkują dużo, i tacy, co sprzedają plony z przydomowego ogródka. W Limie mieszka dużo migrantów z gór, oni chętnie kupują te towary, a przebicie w cenie bywa spokojnie tak z trzykrotne.
Można tu kupić produkty żywnościowe, które rodzą tutejsze gleby: ziemniaki i inne bulwy piętrzą się na stosach, w workach spoczywa kukurydza w kolbach albo już wyłuskana – biała do jedzenia i fioletowa na napój zwany chicha morada – i różne inne ziarna, papryka, świeża i suszona, drobne bakłażany, pomidory, dynie, mięso, sery. Zwracam uwagę na małe ciemnozielone kuleczki usypane w stosy.
– To cushuro – objaśnia William. – Jadalne algi, rosną tu w jeziorach i rzekach. Bardzo pożywne.
Kawałek dalej dochodzimy do zadaszonego stoiska; siedzi tu znajomy Williama, wokół piętrzą się jakieś dziwnie wyglądające bulwy, od których bije intensywna, słodkawa i niezbyt przyjemna woń.
– To jest tocosh – tłumaczy William. – Powiedz koledze z Polski, jak to się robi – zwraca się do znajomego.
– No to są ziemniaki – tłumaczy sprzedawca, otrzepując dłonie z białawego miąższu bulw. – Kopie się dziurę w polu, wsypuje ziemniaki, dodaje trawy ichu i zalewa wodą. I tak trzyma przez sześć miesięcy. One tam sobie przez ten czas fermentują.
– Tocosh jest bardzo zdrowy – podkreśla William. – Ma mnóstwo penicyliny, całkowicie naturalnej. Robi się też z tego płyn, taki ekstrakt, ale najczęściej to zupę.
W targowej jadłodajni – brezentowym namiocie z kilkoma gazowymi palnikami utrzymującymi temperaturę serwowanych tu śniadaniowych potraw – za namową Williama kupuję talerz zupy ze sfermentowanych ziemniaków. Uważam się za człowieka otwartego na nowe smaki, wszystko ma jednak swoje granice: po pięciu łyżkach pasuję.
Najbardziej jednak interesują nas stoiska z ziołami. Wzdłuż ulicy prowadzącej do targu oraz pośrodku centralnej alejki już na jego terenie rozsiadły się kobiety z okolicznych wsi, jedna przy drugiej, a przed nimi powiązane w pęki leżą na chustach najróżniejsze łodygi, liście, kwiaty i inne badyle.
– A to do czego jest? – William bierze do ręki suchawe łodyżki z pomarańczowymi kosmatymi kwiatkami na końcach.
– To? Huamanpinta – odpowiada kobieta.
– A na co?
– Na prostatę.
– A to jest canchalagua?
– Nie! To anyż. Na gazy, napar się z tego robi.
Obok leży wiązka sporych liści pokrytych jasnym meszkiem, wyglądają jak królicze uszy.
– To? To na kaszel.
Kobiety rozmawiają między sobą w keczua, William zagaduje trochę w tym języku, trochę po hiszpańsku. Ubrane są dość tradycyjnie: każda ma na głowie charakterystyczny melonik ze spiczastym czubkiem, wszystkie chodzą w dość krótkich spódnicach, a towar noszą w chustach.
– O, to jest pokrzywa. – Rozpoznaję bardzo nieliczne zioła, ale z tym akurat było łatwo.
– Ją się miesza z miodem i robi napój – objaśnia kobieta w czerwonej bluzie i różowym szalu. – Bardzo dobry na wewnętrzne rany. A to berro, rukiew, na nerki.
Jej sąsiadka oferuje gotowe wiązanki składające się z kilku gatunków roślin.
– Dodaje się to do kąpieli – instruuje Williama. – Żeby rozgrzać. I dla kobiet w połogu, dwa tygodnie po porodzie należy się w tym wykąpać.
– A to jest retama, janowiec. – William podnosi żółte kwiatki. – Bardzo popularne na koniec roku. Ludzie wrzucają je do wody razem z innymi dodatkami i trzydziestego pierwszego grudnia obmywają się tym, żeby rok był udany. To bardzo popularny zwyczaj.
Nie wszystkie sprzedawczynie kwapią się do rozmowy. Niektóre odpowiadają półgębkiem, na odczepkę. Już na samym początku jedna z nich wykrzykuje coś w keczua, z intonacji domyślam się, że nic miłego.
– Co powiedziała?
– No mniej więcej: „Kupujesz, to kupuj, a jak nie, to głowy nie zawracaj” – śmieje się Willy. On sam nieźle się orientuje w użytkowej botanice, ale czasami celowo myli gatunki, żeby sprowokować zielarki do rozmowy. Ciągle też robi zdjęcia, w końcu jest fotografem.
– Ale tamtych to się nie odważę sfotografować – mówi, wskazując na grupę kobiet na uboczu. – One są z Yungay, z nimi nie ma żartów. Moim zdaniem one nadal wierzą, że robiąc zdjęcie, skradnę im duszę.
Nie wiem, czy mówi to serio, bo jak większość swoich wypowiedzi i tę skwitował wesołym śmiechem, ale chwilę później jedna z zaczepionych zielarek capnęła pęczek i posłała go celnym rzutem prosto w głowę Willy’ego, dodając kilka dźwięcznych słów w keczua, których mój przewodnik już nie przetłumaczył. Podniósł tylko, znów roześmiany, ziele z ziemi i stwierdził:
– Ruta. Bardzo dobrze! Ruta przynosi szczęście!
Bo ruta, tak jak ogromna część widocznych tu roślin, działa leczniczo na określone części ciała, organy czy schorzenia, ale także posiada zastosowania, które człowiek z zewnątrz nazwałby magicznymi. Na przykład sprzedawcy wystawiają przed swoimi stoiskami pęczki ruty albo wylewają spod niej wodę, żeby zapewnić sobie dopływ klientów.
– Zioła mają przeróżne zastosowania – objaśnia William. – Na przykład hierba santa, roślina z rodziny pieprzowatych, bywa używana do uspokajania dzieci. Jak noworodek jest niespokojny, bierze się liście, uciera z wodą, wychodzi z tego zielonkawa ciecz, którą trzeba wystawić na słońce, aż zrobi się na niej piana. I ta piana bardzo specyficznie pachnie, ten zapach uspokaja dzieci.
Inne rośliny rozwiązują problemy dorosłych.
– Jest takie drzewo pacay, które rodzi owoce w postaci strąków – opowiada William. – Jak się komuś poda nasiono tego drzewa, to delikwent nabawia się z miejsca niechęci do alkoholu, nie może znieść jego zapachu. Często żony dają to mężom.
Pacayowe pestki zaliczają się do roślinnych specyfików, które pozwalają kontrolować zachowanie drugiego człowieka. Innym szeroko znanym przykładem takiej rośliny jest chamico. Z botanicznego opisu Williama niewiele wyrozumiałem, ale w mojej kwaterze znalazłem książkę autorstwa lokalnego botanika Carla Brescii, z której wyczytałem, że chamico to Datura stramonium, czyli po polsku bieluń dziędzierzawa, roślina znana od wieków i stosowana do celów magicznych w Starym i Nowym Świecie. Jest toksyczna, ma właściwości narkotyczne i oddziałuje na układ nerwowy. W tradycji andyjskiej okazuje się skutecznym narzędziem do pilnowania… wierności małżeńskiej.
– Żadna kobieta się do tego nie przyzna, ale po wioskach na serio się tego używa – zapewnia William. – Jeśli żona albo teściowa mają podejrzenia, że chłop rozgląda się za innymi kobietami, to mu dyskretnie zapodają trochę chamico i więcej na inną już nie spojrzy. Trzeba tylko uważać, bo jak się przedobrzy, to z faceta zrobi się przygłup i będzie problem…
– A skąd ty to wszystko wiesz?
– Normalne rzeczy. – William wzrusza ramionami. – Ja mam to szczęście, że moja matka często stosowała domowe metody leczenia, więc sporo się od niej nauczyłem.
W podobnym tonie wypowiada się Gringo, curandero z Caururo. Ponieważ wciąż utrzymywał mi się przywieziony z Europy kaszel, Gringo podyktował mi szybko przepis na skuteczny lek – sęk w tym, że większości nazw roślin nie zdążyłem zanotować, ale na pewno były wśród nich eukaliptus i liście orzecha, a wszystko mieszało się z miodem. Płynnie przeszedł do praktyk przeciwgorączkowych (nacieranie ciała mąką kukurydzianą albo moczem), a potem stwierdził:
– U nas, na wsi, my bardzo dużo używamy takich metod. Miejscowi to wiedzą, po prostu.
– Ludzie wciąż leczą się metodami swoich przodków – mówił César Vargas Arce. – Niedawno, podczas pandemii, pojechałem do jednej wioski pod Huaraz. Tamtejsi bardzo się bali COVID-19, ale nikt nie nosił maseczki. Zapytałem ich dlaczego. A bo maseczki ich „stresują”, odpowiedzieli. A nie boją się? No boją. Mieli jakieś przypadki? Mieli. Tyle że leczyli po swojemu: ziołami, moczem, parą, robili taką jakby saunę. Nowe zagrożenia, stare sposoby.
Medyczne i magiczne zastosowanie ziół to nie jest żadna tajemna wiedza dla wybranych, tylko codzienna praktyka większości. „Stosowanie ziół jest najbardziej powszechną metodą leczenia” – pisze w swojej monumentalnej Medycynie indiańskiej Zdzisław Jan Ryn i zaznacza, że obecnie nie sposób określić, co wywodzi się z czasów prekolumbijskich, co przywleczono z Europy, a co jest mieszanką jednego i drugiego. Bo kiedy mówimy o medycynie andyjskiej – czy też w ogóle o medycynie rdzennej ludności Ameryki – mówimy zarazem o synkretyzmie medycznym.
Po całym dniu – poranek na targu, potem wizyta u Cristiána w Paria Wilkahuain, a później wypad z rodziną Daniela do Unchus – wracam na kwaterę z narastającym poczuciem, że narażenie żołądka na kontakt z polewką z tocosh to był bardzo, bardzo zły pomysł. I wtedy postanawiam skorzystać ze świeżo zdobytej wiedzy ziołoleczniczej: parzę ziółka na żołądek od Daniela, wypijam kubek, na efekt nie trzeba długo czekać. Pominę może techniczne szczegóły. Potem zrywam w ogrodzie świeżą miętę, parzę, piję i następnego dnia jestem znów pełen zapału – no, może nie do tutejszych potraw z fermentowanych bulw.
(…)
Tomasz Pindel „Śmierć i inni święci. Ameryka Łacińska i jej wierzenia”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 352
Opis: Dusze krewnych mieszkające w szklankach z wodą i łupiny kokosów, które wyjawiają, co przyniesie los. Kostucha w maryjnych szatach i nieformalni święci, do których można się modlić w grzesznych intencjach. Andyjskie zioła, które leczą ciało, oraz rytuał z użyciem świnki morskiej, który leczy duszę. Obdarzani czcią politycy, celebryci i kowboje oraz tajemniczy święty wyrzeźbiony z ludzkiej kości.
Za sprawą „Śmierci i innych świętych” czytelnik trafia najpierw na Kubę, do wyznawców pochodzącej z Afryki santeríi, a potem do Meksyku, gdzie w latach kryzysu rozkwitają kulty świętych nieuznawanych, a czasem wręcz zwalczanych przez Kościół katolicki. Następnie wędruje w peruwiańskie Andy, gdzie ludzie skutecznie leczą się metodami odziedziczonymi po przodkach, a na końcu do Buenos Aires, miasta oferującego szeroki wachlarz kultów, i na argentyńsko-paragwajskie pogranicze, gdzie religijne wpływy europejskie łączą się z rdzennymi wierzeniami Guaranów. I znajdzie tu opowieści o bardzo różnych wierzeniach ludzi z Ameryki Łacińskiej, które odsłaniają fascynujące oblicza tego regionu i uzmysławiają, że to, w co ludzie wierzą, całkiem sporo może powiedzieć o tym, kim są i jak żyją.
Kategoria: fragmenty książek