Kulisy polskiego rynku wydawniczego w thrillerze psychologicznym. Przeczytaj początek powieści „Deadline” Magdaleny Majcher

12 października 2024

Wydawnictwo W.A.B. opublikowało nowy thriller psychologiczny Magdaleny Majcher. W powieści „Deadline” autorka odsłania kulisy polskiego rynku wydawniczego. „Pokazuję, jak od środka wygląda współpraca z wydawcami, odpowiadam na takie pytania, jak 'po co komu blurby na okładce?’ albo 'dlaczego billboardy na mieście nie mają większego wpływu na sprzedaż?’, i zastanawiam się, od czego zależy sukces danej książki. Piszę też szczerze o tym, czym dla mnie samej jest tworzenie i dlaczego tak trudno było mi się uporać z kryzysem twórczym” – komentuje Magdalena Majcher. „Deadline” jest już w księgarniach, a poniżej przeczytacie początek książki.

PROLOG

Czuję się obserwowana.

Opieram się o nagrzaną od słońca metalową poręcz i delikatnie się wychylam, próbując przekonać samą siebie, że nic mi nie grozi, ale zdaję sobie sprawę, że to kłamstwo. Patrzę na spokojną taflę jeziora i wsłuchuję się w idealną ciszę, której dawno, a może nigdy nie doświadczyłam. Zazwyczaj unikam takich odludnych miejsc, choć przecież wiem, że w nich nie może spotkać mnie nic złego, bo największym zagrożeniem jest drugi człowiek. Świadomość nie zmniejsza jednak mojego lęku.

Mój niepokój wzrasta, kiedy za plecami słyszę jakiś szelest. Odwracam się błyskawicznie i wpatruję w miejsce, z którego dobiegł dźwięk. Hot dog zjedzony pospiesznie na stacji benzynowej podchodzi mi do gardła. Tkwię w napięciu od tylu miesięcy, że nawet najmniejszy szmer wyprowadza mnie z równowagi. Mało prawdopodobne, żeby mój prześladowca przyjechał za mną aż tutaj, do leżącego na granicy województw pomorskiego i wielkopolskiego Debrzna, ale przecież nie jest to niemożliwe.

Dźwięk się powtarza. Czuję, jak wszystkie moje mięśnie sztywnieją. Umysł nakazuje: „uciekaj”, ale ciało go nie słucha. Pewnie ktokolwiek inny na moim miejscu nie zwróciłby uwagi na ten szelest – las wydaje przecież różne odgłosy – ja jednak nie jestem kimkolwiek. Strach odczuwam częściej od pozostałych emocji. Budzę się z nim i zasypiam, jest moim nieodłącznym towarzyszem. Ludzie pojawiają się w moim życiu i odchodzą, zmieniają się miejsca, okoliczności, tło. Jedno tylko pozostaje niezmienne. Oni są ze mną zawsze – strach i ten, którego się boję. Człowiek, który karmi się nienawiścią do mnie, który zazdrości mi wszystkiego, do czego doszłam pracą własnych rąk, i który nie cofnie się przed niczym, aby mnie zniszczyć.

W napięciu wpatruję się w niewielki, porośnięty gęsto drzewami pagórek, zza którego – jestem o tym przekonana – dobiega szelest, coś jakby szuranie butami po liściach leżących na ziemi jeszcze od poprzedniej jesieni. Lasu przecież nikt nie sprząta, on sam ustala sobie harmonogram porządków, tego roku zaburzony przez ciepłą zimę i suchą wiosnę. Towarzyszy mi pewność, że dosłownie za chwilę spośród drzew wyłoni się mój prześladowca, a ja nawet nie będę się temu dziwić, bo przecież wystawiłam mu się na tacy, decydując się na publiczne wystąpienie.

Ucisk w gardle uniemożliwia mi swobodne oddychanie i wiem, że nie uda mi się zapobiec nadchodzącej panice. Powinnam uciekać, a mimo to nie jestem w stanie się ruszyć. Wbijam wzrok w jeden punkt i nagle moim oczom ukazuje się przeraźliwie chudy lis. Coś jest nie tak z jego kitą – powinna chyba być puszysta, a jest długa i cienka, ale możliwe, że coś pokręciłam. Pierwszy raz widzę lisa z tak bliskiej odległości. Zwierzę obserwuje mnie przez chwilę, po czym obraca się i wskakuje w zarośla.

Serce wali mi jak oszalałe, ale ciało stopniowo się rozluźnia. To tylko lis. Nie grozi mi spotkanie oko w oko z człowiekiem, który prześladuje mnie od długich miesięcy. Wciągam łapczywie powietrze i zanoszę się kaszlem. Nigdy więcej nie dam się namówić na żadne spotkanie autorskie, a już na pewno nie na nocowanie w takim miejscu.

W porządku. Jeśli spojrzałabym na nie obiektywnie, musiałabym przyznać, że jest urokliwe, na swój sposób wyjątkowe i po prostu ładne. Sześć małych domków stojących w sztucznie stworzonej do tego celu dolinie z każdej strony otoczonej lasem, zwróconych w stronę jeziora. Należący do Centrum Kultury, Sportu i Turystyki w Debrznie ośrodek wypoczynkowy dzielą dwa kilometry od pierwszych zabudowań, trzy od miasta. Dojeżdża się tu wąską szutrową drogą. Podobno w sezonie wszystkie domki są zazwyczaj zajęte, jednak przyjechałyśmy tutaj z Ewą na początku tygodnia, już po majówce, i jesteśmy same w całym ośrodku. Nawet opiekujący się domkami facet, który nas tutaj wpuścił, przed czterdziestoma minutami oświadczył, że wraca do siebie i jakby coś, to jest pod telefonem.

Jakby coś, czyli?

– Nie, to bez sensu, zwijamy się stąd, póki jeszcze nie zapadła noc – mówię do siebie, po czym energicznie schodzę z pomostu i ruszam do drewnianego domku numer jeden, w którym nas ulokowano.

To dyrektorka biblioteki przekonała nas, że powinnyśmy się zatrzymać w ośrodku przy jeziorze Żuczek. „To miejsce jest wyjątkowe, na pewno zainspiruje panią Klarę”, powiedziała Ewie. Zaciekawiła mnie, muszę oddać jej sprawiedliwość. Ale kiedy zjeżdżałyśmy z Ewą w dół, zostawiając za sobą cywilizację, już wiedziałam, że to jest najgorszy z możliwych pomysłów.

Słońce schowało się za horyzontem kilka minut temu, ale wciąż zdążyłybyśmy wyjechać, zanim całkiem się ściemni. Nawet nie zaczęłam się rozpakowywać, więc będę szybko gotowa do drogi. Ewa wprawdzie otwierała walizkę, kiedy wychodziłam, ale to nic nie szkodzi. Po niemal całym dniu spędzonym w samochodzie na miejscu pasażera i prawie dwugodzinnym spotkaniu przesiedzianym na niewygodnym krześle mój kręgosłup wołał o litość. Byłam też ciekawa miejsca, które tak zachwalała bibliotekarka. Wybrałam się więc na spacer, lekceważąc dziwny niepokój towarzyszący mi, odkąd tylko zjawiłyśmy się w ośrodku. Kiedyś mogłam pochwalić się czymś na kształt szóstego zmysłu, ale teraz sama już nie wiem, czy alarm wyjący w mojej głowie ostrzegał mnie przed czymś, co rzeczywiście miało się wydarzyć, czy po prostu już wszędzie widzę zagrożenie.

Przyspieszam, idąc wąską ścieżką prowadzącą z pomostu do tej części ośrodka, w której znajdują się domki, i nagle zastygam. Mrużę oczy, bo lata wpatrywania się w ekran komputera popsuły mi wzrok. Nie jestem pewna, czy drzwi prowadzące do naszego domku są uchylone, czy tylko tak mi się wydaje. Najchętniej położyłabym się na ziemi i krzyczała ile sił w płucach. Niech to szaleństwo się skończy, błagam. Ile jeszcze wytrzymam, żyjąc w ciągłym poczuciu zagrożenia? Nie mam już sił uciekać, jestem bliska kapitulacji, przecież tak łatwo mogę ze sobą skończyć. Resztkami nadziei trzymam się jednak życia, wciąż naiwnie licząc na to, że ten człowiek odpuści, że w końcu da mi święty spokój, choć przecież wiem, jak świetnie się bawi, obracając moje życie w pył.

Nie zatrzymuję się, idę coraz szybciej, w końcu biegnę. Czasem zdarza mi się żartować, że jeśli ktoś zobaczy mnie biegnącą, będzie to znaczyło, że potrzebuję pomocy i goni mnie seryjny morderca. Nienawidzę wszelkiej aktywności fizycznej. Teraz moje dowcipy wydają mi się ponurym chichotem losu.

Od domku, w którym zatrzymałyśmy się z Ewą, dzieli mnie dwieście, może dwieście pięćdziesiąt metrów. Teraz widzę wyraźnie, że drzwi są do połowy otwarte. Czy zamykałam je, kiedy wychodziłam na spacer? Nie potrafię sobie tego przypomnieć, to wszystko dzieje się tak szybko.

Sto metrów. Z tej odległości dostrzegam już wnętrze drewnianego domku. Odruchowo dotykam kieszeni liliowych dresów, na które po przyjeździe do ośrodka zamieniłam elegancką czarną sukienkę z ciemnozielonymi motywami. Są puste, zostawiłam telefon w domku. Zresztą w miejscu, w którym się znajduję, jest bardzo słaby zasięg.

Siedemdziesiąt, pięćdziesiąt. Moje serce pompuje krew z szaleńczą prędkością, nie mogę złapać oddechu. Jestem realistką, a dwukilometrowy dystans dzielący mnie od stacji benzynowej nagle wydłuża się co najmniej dziesięciokrotnie. Nie dotrę tam w jednym kawałku, nie mam na to szans.

Dwadzieścia. Waham się. A może jednak nie powinnam tam wchodzić sama? Rozglądam się jeszcze, naiwnie wierząc, że niczym w filmie kryminalnym pojawi się pomoc.

Dziesięć, pięć, dwa. Sięgam do klamki i czuję, że wpadam w czarną otchłań.

WCZEŚNIEJ
ROZDZIAŁ 1

Kiedy pracuję nad książką, każdy dzień zaczynam tak samo. Wstaję z budzikiem równo o siódmej rano. Gdybym go nie nastawiła, spałabym pewnie do południa. Jeśli wykonuje się wolny zawód, łatwo wpaść w pułapkę marnowania czasu, dlatego narzucam sobie rygor. Godzina z zegarkiem w ręce na poranną kawę, śniadanie, toaletę, makijaż, ułożenie włosów i ubranie się. Właściwie nie muszę się malować, czesać ani stroić, ale wykonywanie tych czynności pomaga mi zachować równowagę psychiczną, pozwala mi wierzyć, że rzeczywiście wychodzę do pracy, choć mój gabinet znajduje się parę metrów od sypialni.

O ósmej włączam laptop, robię sobie drugą kawę – tak, jestem uzależniona od kofeiny – którą zwykle dopijam zimną około dziewiątej, kiedy przebywam już całą sobą w wykreowanym przeze mnie świecie. Najtrudniej jest wejść znów do tej drugiej rzeczywistości, istniejącej na razie tylko w pamięci komputera. Każdego ranka poświęcam niemal godzinę na to, aby ponownie wgryźć się w fabułę tworzonej właśnie książki i dać się jej poprowadzić. Później idzie już z górki, a ten realny świat przestaje dla mnie istnieć. Kiedy kończę pracę, trudno mi z kolei wrócić do własnego życia, bo przez ostatnie kilka godzin byłam kimś innym i żyłam zupełnie innymi sprawami. Gdy się tak nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że pisarze nie mogą być normalni, bo przez cały czas tkwią w rozkroku pomiędzy dwiema rzeczywistościami. Żyję z wymyślania różnych historii i czasem łapię się na tym, że nie wiem, czy konkretne zdarzenie przeżyłam, czy opisałam je w którejś ze swoich dwunastu bestsellerowych powieści. Kiedy tworzę, tracę kontakt z rzeczywistością. Kreuję światy, skąd więc mam wiedzieć, który z nich jest najbardziej realny?

Tego dnia jednak nie otwieram pliku z tekstem nowej książki, bo o ósmej piętnaście jestem umówiona ze swoją redaktorką inicjującą na spotkanie na Zoomie. Alina proponowała, żebym przyjechała do Warszawy, ale wymigałam się fikcyjnym przeziębieniem. Pandemia zdecydowanie ułatwiła życie takim introwertykom jak ja. Siadam więc przy biurku z kubkiem kawy i czekam, aż Alina zaloguje się na spotkanie.

Współpracuję z nią od trzech lat, w sumie jest to trzecia redaktorka inicjująca w mojej karierze, najbardziej konkretna i wzbudzająca moją największą sympatię. Niby w biznesie nie powinno być miejsca na sentymenty, ale branża wydawnicza jest specyficzna, bo pracujemy na naszej własności intelektualnej. My, pisarze, mamy bardzo osobisty stosunek do swoich dzieł. Bliski, chyba nawet za bliski, a na pewno o wiele bliższy, niż mielibyśmy, gdybyśmy na przykład skręcali długopisy, wydobywali węgiel albo produkowali meble. A może jednak się mylę? Może wcale nie chodzi o własność intelektualną, kreatywność, tworzenie z niczego świata, który czytelnik chociaż przez chwilę, przez tych kilka czy kilkanaście godzin poświęcanych naszej książce, bierze za rzeczywisty? Być może po prostu ważna jest pasja, która się ma albo nie, niezależnie od zawodu, który się wykonuje? Może my, pisarze, uważamy się za bardziej wyjątkowych, niż jesteśmy w rzeczywistości?

W każdym razie ustalmy sobie jedno – branża wydawnicza jest niezwykle emocjonalna. Dzień bez aferki to dzień stracony. Autorzy nienawidzą wydawców, a już najbardziej pracowników działu promocji, bo to zawsze mityczna promocja odpowiedzialna jest za słabą sprzedaż książki, a przynajmniej tak się pisarzom wydaje. Bo w gruncie rzeczy nam się wiele wydaje: że wydawca nie potrafi albo złośliwie nie chce wykorzystać potencjału naszego wielkiego utworu; że nasze książki winny być dostępne w każdym empiku w kraju przez pełnych pięć lat obowiązywania licencji w liczbie co najmniej dwudziestu egzemplarzy; że temat naszego dzieła godny jest co najmniej stutysięcznego nakładu; że piszemy lepiej od innych autorów z naszej stajni; że dystrybucja jest fatalna, a promocja – znów ta promocja – jeszcze gorsza i że ten wydawca w sumie robi wszystko, żeby nie zarobić, a przecież ma do dyspozycji tak fenomenalne, niepowtarzalne i wiekopomne dzieło!

Autorzy nienawidzą wydawców, a wydawcy nienawidzą autorów za wszystko, co powyżej. Problem polega na tym, że autor bez wydawcy i wydawca bez autora nie istnieją, muszą więc jakoś ciągnąć tę koegzystencję. I tutaj cała na biało wchodzi taka persona jak Alina, moja redaktorka inicjująca.

Jej twarz pojawia się na ekranie laptopa dokładnie o ósmej czternaście. Alina spięła swoje długie, czarne, błyszczące włosy w ciasny kucyk, przez co wygląda, jakby zapomniała umyć głowę, ale to jedyna skaza na jej idealnym wizerunku. Jej twarz wygląda właściwie zawsze tak samo – świeżo i promiennie. Alina codziennie nakłada pełen, dość mocny makijaż, nieważne, czy ma spotkanie z autorem, radę wydawniczą, czy galę Bestsellerów Empiku. Jest jedną z tych kobiet, którym to po prostu pasuje. Nawet w najbardziej wymyślnym stroju czy make-upie nie wygląda na przesadnie wystylizowaną.

– Cześć. – Uśmiecha się, a w kącikach jej oczu tworzą się zmarszczki, które dodają jej uroku. Nie mam pojęcia, ile ma lat, nigdy o to nie pytałam, bo i po co? Myślę jednak, że możemy być w podobnym wieku. – Dobrze cię widzieć, chociaż następnym razem ci nie odpuszczę! Miałam nadzieję, że wypijemy razem kawę.

Unoszę kubek do kamery.

– Nawet się przygotowałam.

– Jak się czujesz? Lepiej?

W odpowiedzi pociągam nosem, zapomniałam, że miałam udawać chorą.

– Tak sobie. O czym chciałaś ze mną porozmawiać? – pytam, bo nie jestem fanką prowadzących donikąd small talków.

Alina odchrząkuje i zwilża usta językiem.

– Mieliśmy naradę z redaktorką naczelną i jej zastępczynią… – zaczyna, a mnie już się to nie podoba: po tego rodzaju wstępie zwykle padają słowa, które nie przypadają mi do gustu.

– Tak? – ponaglam ją.

Chyba każdy autor podświadomie boi się, że wydawca przeanalizuje dokładnie tabele w Excelu i podziękuje za współpracę. Niby moje książki sprzedają się dobrze, ale minusem pisania dla dużego wydawnictwa, jednego z najbardziej liczących się graczy na rynku, jest to, że zawsze znajdzie się autor, który generuje większy dochód. To jest chyba kolejny powód, dla którego nienawidzimy naszych wydawców – to im łatwiej zastąpić nas kimś innym niż nam ich. Mam wrażenie, że w ostatnim czasie więcej osób pisze, a przynajmniej próbuje pisać, niż czyta.

– Jesteśmy zdania, że to nie jest dobry moment na diametralne zmiany – wyrzuca w końcu z siebie Alina, uparcie patrząc mi w oczy, a raczej w kamerkę.

Podziwiam w tej kobiecie odwagę, z jaką spogląda człowiekowi w oczy, mówiąc mu „spierdalaj”.

Wiem, dlaczego Alina wysuwa ten argument. W ostatnich latach sprzedaż książek – podobno nie tylko moich, tak twierdzą w wydawnictwie – drastycznie spadła, wiadomo, kryzys, inflacja, wojna tuż za rogiem, poza tym trendy zmieniają się nie tylko w branży odzieżowej, ale też na rynku wydawniczym. Teraz jest boom na young adult, próbowałam nawet stworzyć coś w tej konwencji, ale szybko zrezygnowałam. To nie dla mnie, nie ma sensu zmuszać się do czegoś, czego nie czuję.

– Diametralne? – Próbuję wyjść z kontrargumentem, chociaż z góry wiem, że moja walka jest skazana na porażkę. Ostatnie słowo zawsze należy do wydawcy, bo to on inwestuje pieniądze w wydanie książki. – Przecież ja tylko chcę zrezygnować z wątków…

Alina nie pozwala mi jednak skończyć.

– Uważamy, że odejście od erotyki spowoduje zmianę targetu.

Jestem przygotowana na ten argument.

– Zrobiłam rozpoznanie terenu – oznajmiam. – Przejrzałam profile bookstagramerek, które promują moje książki. Pojawiają się u nich również klasyczne kryminały i thrillery.

– Obawiamy się, że sprzedaż twoich książek spadnie. – Alina sięga po ten ostateczny argument. Mojej uwagi nie umyka, że cały czas używa czasowników w pierwszej osobie liczby mnogiej. – Jesteśmy zdania, że właśnie wątki erotyczne wyróżniają cię na rynku, są twoim znakiem rozpoznawczym. Tworzysz naprawdę świetne intrygi kryminalne – zaznacza, a ja wiem, że próbuje w ten sposób połechtać moje ego, żebym odpuściła – ale zmiana kategorii w tym momencie jest zbyt ryzykowna. Dział handlowy przygotował mi nawet badanie twojej grupy docelowej. Okazuje się, że po twoje powieści najchętniej sięgają panie w wieku od trzydziestu do pięćdziesięciu pięciu lat, mieszkające w małych i średnich miejscowościach. Wyobraź sobie teraz swoją czytelniczkę: kobietę w wieloletnim związku, zmęczoną obowiązkami matki i żony, przepracowaną. Czytanie książek to jej główna forma rozrywki. Ogień w małżeństwie dogasa, a w twoich powieściach…

– Stop, chyba nie chcę tego słuchać – przerywam jej. – Alino, zrozum, ja już jestem innym człowiekiem niż sześć lat temu, kiedy debiutowałam. Zmieniłam się, nie tylko jako pisarka.

Mój nastrój z minuty na minutę się pogarsza. Jestem zmęczona własnym wizerunkiem autorki literatury kobiecej. Na litość boską, piszę thrillery. Fakt, że sporo w nich erotyki, ale czyżby mężczyźni nie uprawiali seksu i nie miewali marzeń erotycznych?

– Zmienił się też rynek – zauważa Alina. – Może za jakiś czas, kiedy sytuacja się wyklaruje i przekonamy się, do czego prowadzą trendy, które teraz obserwujemy, wrócimy do tego tematu. Nie mówimy nie. Teraz jednak uważamy, że najbezpieczniej jest dać czytelniczkom kolejną powieść w stylu, za który cię pokochały. A właśnie, porozmawiajmy jeszcze o nowych umowach, bo ostatnia, jaką mamy podpisaną, to ta na książkę, którą teraz piszesz. Bo już ją piszesz, prawda?

Potwierdzam skinieniem głowy, ani słowem się nie zająkując, że pracuję nad inną powieścią, niż to było zaplanowane. Próbowałam zmusić się do napisania kolejnego thrillera erotycznego, ale od samego początku nie czułam tej książki i w rezultacie zacięłam się przy czterdziestu tysiącach znaków ze spacjami, czyli w jakiejś jednej dziesiątej powieści.

– Masz na nią deadline na koniec maja, ale jeśli oddasz ją w czerwcu, nic złego się nie stanie, byle nie później. Chcemy ją wydać na październikowe targi w Krakowie. Dasz się namówić na podpisywanie?

Deadline. Jedno z dwóch słów na „D”, które wywołują u pisarzy największe, choć skrajnie różne emocje. Pierwsze to dodruk, wiadomo, każdy czeka na dodruki, im jest ich więcej, tym lepiej, bo dostajemy tantiemy od sprzedaży. Drugie to właśnie deadline. Jeśli zapytacie autora, dla którego pisanie jest głównym źródłem dochodu, o to, czy pisze regularnie i czy narzuca sobie jakiś limit znaków albo czasu przypadający danego dnia na pracę, prawdopodobnie odpowie wam, że tak, oczywiście, pisze codziennie od poniedziałku do piątku, po kilka godzin dziennie, w końcu to jego praca, więc wykonuje ją sumiennie. Cóż, kłamie. W rzeczywistości do tego, aby w końcu usiąść przed komputerem i napisać książkę, o którą dopomina się wydawca, motywują nas termin oddania tekstu do wydawnictwa oraz przejedzona połowa zaliczki, którą otrzymujemy po podpisaniu umowy. Kiedy więc zbliża się deadline, zamykamy się w czterech ścianach, wyłączamy telefony i publikujemy w mediach społecznościowych zdawkowy post w stylu: „Nie ma mnie dla nikogo”, po czym testujemy wytrzymałość naszych kręgosłupów, barków, łokci i nadgarstków, spędzając przed laptopem średnio szesnaście godzin na dobę.

– Przepraszam, co mówiłaś? Zamyśliłam się. – Orientuję się, że Alina czeka na moją odpowiedź.

– Pytałam, czy dasz się namówić na podpisywanie książek na targach w Krakowie. Nasz dział promocji mnie o to zagadnął.

– Wykluczone – odmawiam. – Ustaliliśmy na początku naszej współpracy, że publikuję pod pseudonimem i nie biorę udziału w żadnych spotkaniach, targach, nagraniach ani…

– Wiem, i to przez długi czas zdawało egzamin, ale ostatnio w wydawnictwie sporo się zmieniło. Mamy nowego szefa działu promocji i teraz oczekuje się, że autorzy obowiązkowo będą brać udział w spotkaniach. Cóż, nowa polityka. – Alina wzrusza ramionami z obojętną miną. – Do targów jeszcze sporo czasu, wrócimy do tego tematu, ale dobrze by było, gdybyś zaczęła jeździć na spotkania autorskie. Ta tajemniczość była dobra na początku, teraz powinnaś czynniej uczestniczyć w promocji swoich książek, to jest trudny czas dla całego rynku – przypomina, a ja sama już nie wiem, po raz który słyszę te słowa z jej ust. – Dziewczyny z promocji mówiły mi, że biblioteki dopytują się o taką możliwość. Wierzymy, że może uda nam się podnieść sprzedaż, jeśli pokażesz swoją twarz. Dział promocji spróbuje załatwić śniadaniówkę, już widzę ten pasek: „Uwielbiana przez Polki autorka w końcu zdradza swoją tożsamość!”.

– Nie za długie na pasek? – wzdycham. – Poza tym podobno udział w śniadaniówce już tak nie wpływa na sprzedaż jak kiedyś. Alino, to nie jest dobry pomysł. Nie pojadę do telewizji i nie wezmę udziału w targach, przykro mi.

Widzę w jej spojrzeniu pytanie, którego na szczęście nie zadaje, bo jest taktowną kobietą. Zdaję sobie jednak sprawę, że zżera ją ciekawość, zresztą nie tylko ją. Po moim debiucie, który sprzedał się w liczbie ponad siedemdziesięciu tysięcy egzemplarzy, co swoją drogą już nigdy się nie powtórzyło, cała branża wydawnicza plotkowała o tajemniczej autorce, która postanowiła nie ujawniać swojej tożsamości. Zastanawiano się, kim tak naprawdę jestem, podobno najwięcej zwolenników miała teza o znanej pisarce tworzącej ambitniejszą literaturę, której zamarzył się thriller erotyczny, a która nigdy nie podpisałaby się pod tego rodzaju powieścią własnym nazwiskiem. Muszę przyznać im rację w jednym – nie przyznałabym się do autorstwa żadnej książki, nie tylko z nutką erotyki. Nie zrobiłabym tego, bo mam za dużo do ukrycia.

– W porządku, rozumiem, z tą śniadaniówką to była taka luźna propozycja, rzeczywiście nie przynosi to już takich efektów jak dawniej – kontynuuje Alina – ale musisz zacząć pojawiać się na spotkaniach, targach. Chcielibyśmy podpisać umowy na trzy kolejne książki już z nowym zapisem dotyczącym uczestnictwa w spotkaniach wyznaczonych przez wydawcę. Będę wobec ciebie uczciwa: raczej nie możemy ci zaproponować wyższej zaliczki, ale chętnie podniesiemy wysokość tantiem.

Analizuję jej słowa, choć właściwie nie wiem, czy chciałabym zawrzeć z nimi kolejną umowę. Czuję się urażona, pragnę w końcu napisać coś poważniejszego, mroczniejszego. Wydawnictwo wstawiło mnie na półkę, która mnie nie satysfakcjonuje, mam większe ambicje, nawet jeśli nikt tak naprawdę nie wie, że Klara Figa to ja.

Dlaczego właściwie wybrałam taki pseudonim? Po prostu szukałam czegoś mocnego, zapadającego w pamięć, oryginalnego. Przeglądałam w internecie listy polskich nazwisk i nagle moje serce zabiło szybciej. Już wiedziałam. Figa. Klara Figa. Okazało się, że trafiłam w dziesiątkę, wymyślając sobie absolutnie sprzedażową i charakterystyczną tożsamość.

Poza tym ten nowy zapis o konieczności uczestnictwa w spotkaniach promocyjnych… Przełykam głośno ślinę.

– Muszę się zastanowić – odpowiadam.

To nie tak, że jestem totalnie odsunięta od rynku, bo nie pokazuję twarzy, nie biorę udziału w targach i nie spotykam się z innymi autorami. Od czego jest internet? Pozostaję w stałym kontakcie z kilkoma pisarkami, dwie tworzą kryminały, jedna romanse, kolejna powieści obyczajowe. Stąd wiem, jakie stawki obowiązują na tym rynku, i zdaję sobie sprawę, że mało kto może liczyć na zaliczkę w wysokości czterdziestu tysięcy złotych. Podobno dwadzieścia to już rzadkość. Mam też świadomość, że procent, jaki otrzymuję od sprzedaży każdego egzemplarza, już teraz jest wysoki. Nie w tym rzecz. Zgodziłabym się na gorsze warunki, gdyby tylko pozwolili mi się rozwinąć.

– Rozmawiasz z innym wydawcą? – Alina gra w otwarte karty.

– Nie – odpowiadam zgodnie z prawdą, choć zapewne obydwie mamy świadomość, że powinnam dodać „jeszcze nie”.

– W porządku, to chyba wszystko mamy obgadane. Podeślesz mi na mejla krótkie opisy nowych książek? – Nawet nie pyta, czy mam już jakieś pomysły, jakby to było oczywiste, zresztą pewnie właśnie takie jest.

W końcu jestem pełnoetatową pisarką, zarabiam, tworząc opowieści. Na początku myślałam o sobie jak o artystce, teraz odnoszę wrażenie, że jestem raczej rzemieślniczką. Pracując nad pierwszą powieścią, naprawdę wierzyłam w istnienie natchnienia, które spływa na człowieka niespodziewanie, łapie go za gardło i nakazuje tworzyć. Dziś jestem zdania, że pisanie to robota jak każda inna, tylko trochę bardziej kreatywna. Nikt nie pyta nauczyciela przychodzącego na pierwszą lekcję ani policjanta przestępującego przez próg komisariatu, czy ma dziś wenę do pracy. Tak samo jest z zawodowymi pisarzami: mają po prostu zadanie, czyli książkę, do wykonania – napisania – i to robią.

Myślę, że to zetknięcie z rynkiem wydawniczym zabiło we mnie cały ten artyzm. Oficyny zarządzają projektami, nie różniąc się niczym od innych korporacji. Książki trafiają na księgarniane półki nie tylko dlatego, że są dobre – o ile w ogóle są, choć mam jeszcze w sobie resztki idealizmu i chcę wierzyć, że w tym świecie nadal obowiązuje coś na kształt kontroli jakości – ale przede wszystkim dlatego, że ktoś doszedł do wniosku, że mogą się sprzedać.

– Daj mi trochę czasu, pomyślę. Najdalej za miesiąc wrócę do ciebie z tematami – obiecuję.

Widzę po Alinie, że przygotowuje się do zakończenia tego spotkania. Słyszę jakiś pomruk, Alina spogląda w bok i ledwie dostrzegalnie kiwa głową. Nie mam pojęcia, skąd się ze mną połączyła, bo za nią jest tylko biała ściana. Równie dobrze może komunikować się z mężem, który właśnie oznajmił, że wychodzi, jak i z redaktorką naczelną czekającą na rezultaty rozmowy ze mną.

– A, właśnie. – Uderza się delikatnie otwartą dłonią w czoło. – Zapomniałabym. Jakiś czas temu przyszedł do nas list. Został zaadresowany na sekretariat, dlatego nasza sekretarka redakcji go otworzyła i dopiero wtedy okazało się, że jest do ciebie.

Nie kontroluję swojej twarzy, wiem, że odmalowują się na niej wszystkie emocje, spośród których najbardziej dojmująca jest obawa przed dekonspiracją. Potrzebuję kilku sekund, aby zapanować nad mimiką, ale Alina i tak dostrzega tę zmianę, a ja czuję się jeszcze gorzej. Trudno mi ją rozgryźć, w sumie nawet nie wiem, czy rzeczywiście łączy nas sympatia, czy tylko tak mi się wydaje. Alina ma w sobie coś takiego, że człowiek czuje się przy niej malutki, nawet jeśli jest jednym z najpoczytniejszych współczesnych autorów literatury rozrywkowej, sprzedał prawa filmowe do książki i dostał Bestsellera Empiku w kategorii „audiobook”, którego nawet osobiście nie odebrał.

– List? – powtarzam, próbując zyskać na czasie. – Ktoś go przeczytał?

Alina obserwuje mnie czujnym wzrokiem, a pomiędzy jej gęstymi czarnymi brwiami pojawia się pionowa kreska. Pewnie dziwi ją, że w pierwszej kolejności pytam nie o to, co jest napisane w liście do mnie albo kto jest autorem przesyłki, tylko właśnie o to, czy ktoś zapoznał się z treścią.

– Tak jak powiedziałam, nie był zaadresowany na twoje nazwisko. W przeciwnym razie, oczywiście, przesłalibyśmy ci go bez otwierania koperty.

– Jasne. Zatem co to za list? Powiesz mi w końcu? – niecierpliwię się.

– Wysyłam ci właśnie skan na mejla. – Alina odrywa wzrok od kamerki i prawą dłonią porusza myszką. – Jeśli chcesz, mogę zapytać naszego prawnika, co o tym myśli.

Nie odpowiadam. Drżącą dłonią otwieram nową kartę w przeglądarce i loguję się na swoją skrzynkę odbiorczą. Mam sześć nieprzeczytanych wiadomości, cztery reklamy, jedno potwierdzenie nadania przesyłki paczkomatem i mejl zatytułowany „Blurb – zapytanie o współpracę”. Domyślam się, że to kontakt z działu promocji któregoś z wydawnictw. Często dostaję tego rodzaju propozycje. Wydawcy proszą bardziej doświadczonych i znanych pisarzy o przygotowanie krótkiej rekomendacji na okładkę książek debiutujących – i nie tylko – autorów. W ten sposób można sobie dorobić, wiem, że niektórzy piszą blurby bez czytania tekstu, wychodząc z założenia, że pecunia non olet. Wydaje mi się, że na szczęście są w mniejszości, choć mogę się mylić, bo nie należę do towarzystwa wzajemnej adoracji, więc wszelkie ploteczki docierają do mnie z opóźnieniem i odpowiednio przefiltrowane. W każdym razie ja zawsze czytam tekst, zanim go polecę. Zdarza mi się odmówić współpracy, jeśli książka mnie nie urzeknie.

Nie widzę mejla od Aliny. Klikam klawisz F5, aby odświeżyć stronę, i oto jest. Wiadomość bez tytułu, z załącznikiem w formie PDF-a. Waham się. Nie wiem, czy chcę, żeby Alina była świadkiem mojej reakcji, kiedy przeczytam list. Obawiam się, że nie będę potrafiła ukryć braku zaskoczenia. Podświadomie czekałam na ten moment, wiedziałam, że on w końcu nadejdzie, nawet dziwiłam się, że tak długo był spokój.

Cisza pomiędzy nami niebezpiecznie się przedłuża, więc w końcu otwieram ten cholerny załącznik. List nie jest długi, potrzebuję kilkunastu sekund, aby zapoznać się z jego treścią. Łapię się na tym, że od dłuższej chwili wstrzymuję oddech, o czym daje mi znać bolesny ucisk w klatce piersiowej.

– To mogą być głupie żarty – podsuwa Alina.

Nie widzę jej teraz, bo mam otwartą kartę z pocztą, ale ona przez cały czas mnie obserwuje. Przełączam na okno wideorozmowy.

To nie są głupie żarty, mam ochotę powiedzieć, ale się nie odzywam. Czuję, jak drży mi powieka – moja odwieczna reakcja na stres. Twarz Aliny zajmuje większą część ekranu, ale w mniejszym z prostokątów widzę też siebie. Szatynka o całkiem przeciętnej – żeby nie powiedzieć nijakiej – urodzie wygląda na poruszoną, może zaniepokojoną. Czy właśnie tak się czuję? Chwilowo tracę kontakt z własnymi emocjami, świat wokół mnie wiruje. Tylko to drganie powieki uświadamia mi, jak bardzo jestem zdenerwowana.
(…)

Magdalena Majcher „Deadline”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 288

Opis: Czy jeśli fikcja może być oparta na prawdzie, to czy prawda może opierać się na fikcji? Klara Figa jest pisarką thrillerów. Jej kariera stanęła w miejscu, a rynek książki robi się coraz bardziej wymagający. Klarze trudno utrzymać się na powierzchni, współpraca z wydawcą i relacje z innymi autorami przypominają pole minowe. Co gorsza na adres wydawnictwa przychodzą pogróżki skierowane pod jej adresem. Kiedy w wyniku napaści Klara łamie rękę, musi przestać udawać i przyznać przed samą sobą, że ma stalkera. Nieustanne poczucie zagrożenia źle wpływa na proces twórczy. Kiedy zbliża się deadline przekazania wydawnictwu kolejnej książki, pisarka zatrudnia młodą asystentkę… Magdalena Majcher stworzyła świetny thriller psychologiczny o kulisach rynku wydawniczego, równie nieodkładalny, jak jej książki true crime.

Tematy: , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek