Książka Warrena Ellisa z zespołu Nick Cave and the Bad Seeds. Przeczytaj przedpremierowo fragment „Gumy Niny Simone”

20 września 2024

W 1999 roku Warren Ellis, australijski muzyk znany m.in. z grup Dirty Three, Nick Cave and the Bad Seeds i Grinderman, a także ceniony kompozytor muzyki filmowej, brał udział w jednym z ostatnich koncertów Niny Simone. Po występie artystki zakradł się na scenę i zabrał gumę do żucia, którą zostawiła na fortepianie. Nieprawdopodobna podróż, jaką przebył ten kawałek gumy, stanowiła impuls do napisania książki, która 25 września ukaże się w Polsce nakładem Wydawnictwa Czarna Owca. Jeden rozdział „Gumy Niny Simone” w przekładzie Roberta Sudoła prezentujemy wam przedpremierowo poniżej.

6

Nie za bardzo wiem, kiedy usłyszałem o Ninie Simone. Chyba pod koniec lat osiemdziesiątych. Mój młodszy brat Murray miał kilka albumów, widziałem też wideo z jej wykonaniem Revolution. Pierwszym jej utworem, który usłyszałem, była wersja Who Knows Where the Time Goes na albumie Black Gold. Pod koniec lat osiemdziesiątych w koszu z przecenami znalazłem album Emergency Ward, nieświadomy, że pochodzi z lat siedemdziesiątych, nieświadomy wcześniejszych nagrań Niny Simone. Zawierał niesamowite interpretacje My Sweet Lord i Isn’t It a Pity.

W 1992 roku wychodziłem z koncertu, to Prince dał niezapowiedziany występ i byłem kompletnie oszołomiony. Miałem właśnie przejść przez ulicę przed Palace w St Kilda w Melbourne, gdy nagle poczułem dłoń na ramieniu.

– Jesteś za dobrym skrzypkiem, żeby wpaść pod koła.

Ręka pociągnęła mnie na krawężnik.

– Dziękuję – powiedziałem, gdy samochody śmigały obok. – Kim jesteś?

– Mick Geyer. Widziałem, jak grasz na mieście. Niezły jesteś. Jakiej muzyki słuchasz w tej chwili?

Lawrence of Newark Larry’ego Younga – odparłem.

Uśmiechnął się.

– Chciałbyś wpaść do mnie i posłuchać czegoś? To niedaleko stąd.

Tego wieczoru dzięki Mickowi poznałem wcześniejszą twórczość Niny Simone. Puścił mi Wild is the Wind i Sinnerman. Do tej pory myślałem, że Wild is the Wind w wykonaniu Bowiego to oryginał. Mick miał na sobie garnitur, który pachniał tytoniem, i nosił królewską plerezę. W jego mieszkaniu, lokalu w stylu penthouse’a, ciągnęły się rzędy książek, kaset VHS, kaset magnetofonowych, płyt kompaktowych i winyli. Uwielbiał brylować w tym swoim orlim gnieździe przy Fitzroy Street, dzieląc się swoimi niezliczonymi fascynacjami. Zatemperowane ołówki 2B na jego biurku i kawałek papieru zawsze w zasięgu ręki. Na lewej dłoni nosił zapiski z atramentu, żeby czegoś nie zapomnieć. Swoje rekomendacje zawsze wieńczył głębokim sztachnięciem się camelem.

Ludzie tacy jak Mick, pasjonaci, którzy mieli ogromną wiedzę i byli na tyle wspaniałomyślni, żeby przekazywać ją innym, okazywali się naprawdę nieocenieni dla kogoś takiego jak ja, bo wydawało się, że całe życie spędzają na czytaniu książek, oglądaniu filmów, słuchaniu muzyki. Na obserwowaniu. Cyzelowaniu. Łączeniu wątków. Byli obdarzeni tym niesamowitym radarem do wychwytywania wielkich rzeczy. Mick był takim facetem. „Widziałeś ten film?” „Czytałeś tę książkę?” „A to słyszałeś?” Ja nie. A ja tak. Mick był chodzącą encyklopedią obdarzoną duszą. Potrafił rozmawiać o polityce, Abbasie Kiarostamim, krykiecie, Johnie Coltranie, futbolu australijskim czy Lorce z równą pasją i entuzjazmem. Nie tkwił w przeszłości i wyszukiwał najnowsze propozycje, zainteresowany meandrami twórczego życia artysty. Dorastał w Sunbury, na zachodnich przedmieściach Melbourne, i opowiedział mi historię, jak to mama jego kolegi, niejaka pani Palmer, pożyczyła szkolny tornister swojego syna Barry’ego technicznemu, który zapukał do ich drzwi w 1975 roku, prosząc o ratunek w imieniu Angusa, chłopaka, który grał w zespole i zapomniał swojego tornistra, a potrzebował go na koncert na lokalnym festiwalu. Nie wiem, czy ten konkretny techniczny był uczestnikiem legendarnej awantury, która wywiązała się na scenie pomiędzy technicznymi Deep Purple i AC/DC, w każdym razie tornister Barry’ego zwrócono następnego dnia.

Tego wieczoru Mick puścił mi wcześniejszą twórczość Niny Simone i wskazał piosenki, w których powinienem się zanurzyć. Pokazał mi występ Niny Simone, który nagrał z telewizji lub skopiował z innych kaset VHS. Miał skomplikowany system tworzenia kopii. W spiżarni przy kuchni trzymał kolekcję kaset VHS, a nie jedzenie. Czytał „The Age Green Guide”, cotygodniowy dodatek telewizyjny do melbourneńskiej gazety „The Age”, zawierający ramówkę na nadchodzący tydzień. Dodatek był drukowany na zielonym papierze, żeby odróżniał się od głównej gazety. Mick starannie podkreślał wszystko, co miał obejrzeć, a następnie ustawiał swój magnetowid VHS. Zaczął dawać mi kasety z albumami i składankami Niny Simone. Na tych kasetach były też piosenki innych artystów, których nigdy nie dałoby się znaleźć, chyba że ktoś przekopałby się przez jakąś ukrytą skrzynię w Nowym Jorku czy gdzieś i natrafił na mały nakład, który wyszedł z obiegu. Spopularyzował Karen Dalton w Melbourne. Puścił mi Veedon Fleece Vana Morrisona. Mick miał rozległy radar, ale jego gust był wyrafinowany. Wydawało się, że o procesie twórczym wie więcej niż ci, którzy w nim uczestniczą. Pisał do ludzi listy, stemplował je i wrzucał do skrzynki pocztowej. Trafiały się płyty, o których istnieniu się wiedziało, ale które były niedostępne. I istnienie tych płyt wystarczało, by wierzyć, że pewnego dnia się je usłyszy. Bo Mick miał te płyty.

W rozmowie dawał z siebie wszystko, zawsze figlarny i ciekawy. Taką relację miał z wieloma ludźmi. Rozgrywaliśmy muzyczne pojedynki: puszczaliśmy sobie nawzajem muzykę, którą uwielbialiśmy, i naciskaliśmy na siebie: „Co o tym myślisz? A o tym?”. W zasadzie to nie miałem gotówki, żeby kupować płyty. Siedziałem więc w jego mieszkaniu i uczyłem się wśród woni cameli, czerwonego wina i rozpuszczalnej neski. Trzy płaskie łyżeczki na szklankę gorącej wody.

Nie można było wtedy wyszukać sobie „Nina Simone live in ’69” na YouTubie, nie było internetu, nie było supermagistrali informacyjnej. Trzeba było wiedzieć, jak coś zdobyć. Inni ludzie musieli nam to pokazać. Spędzałem długie godziny z Mickiem, ucząc się od niego. Najdroższy przyjaciel. Pracował jako DJ w lokalnym radiu PBS w St Kilda, którego słuchałem i z którego też czerpałem. Nagrywał na kasety wideo kompilacje filmów dokumentalnych i występów. Spotkania z nim zawsze oznaczały dzielenie się wiedzą. Poszerzanie dialogu na temat tych rzeczy wywarło na mnie głęboki wpływ, jako na twórcę i jako na osobę. To za jego pośrednictwem w 1994 roku poznałem Nicka Cave’a na kolacji, którą zaaranżował, i to wtedy Nick poprosił mnie, bym przyszedł do studia na sesję nagraniową, z której powstały Murder Ballads. Po tych sesjach Mick i Nick wybrali się autem do Brisbane, kiedy byłem w trasie z Dirty Three, dołączali do nas na scenie, żeby wykonać kilka kawałków, a następnie odbyliśmy wspólną podróż na wschodnie wybrzeże do Melbourne. Pod koniec Nick dał mi świstek ze swoim numerem telefonu w Londynie i powiedział:

– Zadzwoń do mnie, jeśli będziesz w Europie.

Pomysł zobaczenia Niny Simone na żywo nigdy nie wydawał mi się możliwy do zrealizowania. Nina Simone była wcieleniem boskości. Wydawała się kompletnie poza zasięgiem. To jak zobaczyć Alice Coltrane, Johna Coltrane’a czy Beethovena, jak spotkać się z Tarkowskim lub być świadkiem słynnego przemówienia – „Mam marzenie” – doktora Kinga na schodach Lincoln Memorial.
(…)

Warren Ellis „Guma Niny Simone”
Tłumaczenie: Robert Sudół
Wydawnictwo: Czarna Owca
Liczba stron: 208

Opis: Niezwykła historia o niezwykłych ludziach, którą… skleiła guma do ŻYCIA. 1 lipca 1999 roku legendarna artystka Nina Simone dała wyjątkowy koncert w Wielkiej Brytanii, który okazał się jednym z ostatnich w jej karierze. Po zakończeniu występu australijski muzyk Warren Ellis zakradł się na scenę i zabrał gumę do żucia, którą Simone zostawiła na fortepianie. Zawinął ją w jej sceniczny ręcznik i włożył do foliowej torby. I tak guma do żucia, która zapewne kilka minut później trafiłaby do śmietnika, stała się dla Ellisa świętym totemem, muzą inspirującą jego twórczość przez następne dwadzieścia lat.

W 2019 roku Nick Cave organizował w Kopenhadze wystawę zatytułowaną „Stranger Than Kindness”. Spytał Ellisa, swojego kolegę z zespołu i przyjaciela, czy chciałby włączyć coś do wystawy. Wspólnie zdecydowali, że pokażą światu gumę do żucia Niny Simone – w szklanej gablocie, niczym świętą relikwię. Obawiając się, że guma może zostać uszkodzona lub zgubiona, Ellis kazał odlać ją ze srebra i złota. Nie wiedział, że decyzja ta uruchomi łańcuch wydarzeń, przenosząc go z powrotem do przeszłości i jego relacji z rozmaitymi znalezionymi przedmiotami.

„Guma Niny Simone” to nie tylko zwykła guma DO ŻUCIA; to guma DO ŻYCIA, hołd dla procesu artystycznego, przyjaźni, ludzkiego porozumienia i miłości. To historia o tym, jak pozornie nieistotne i ulotne rzeczy mogą przyczynić się do powstawania pięknych relacji między ludźmi i wspaniałych dzieł.

I tak oto guma Niny Simone wykroczyła poza swoje pierwotne przeznaczenie, aby stać się potężnym symbolem pulsującym żywą kreatywnością, głębokim sensem i magią artystycznych więzi.

fot. Crossing Border


Tematy: , , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek