Kot, który widział zabójcę. Przeczytaj fragment komediowego kryminału „Siódmy koci żywot” Beaty i Eugeniusza Dębskich

27 kwietnia 2023

Za sprawą wydawnictwa Agora do sprzedaży trafiła powieść „Siódmy koci żywot” Beaty i Eugeniusza Dębskich. Książka jest sprawnie napisanym, komediowym kryminałem przedstawiającym (we fragmentach) wydarzenia z perspektywy kota, świadka morderstwa. Powieść znajdziecie już w księgarniach, a poniżej przeczytacie jej początek.

Rozdział 1

Widziałam, jak zginął: ugodzony nożem w brzuch, powyżej pępka, pod mostkiem. Rozpaczliwie otworzył oczy, jakby zobaczył coś wspaniałego, jedynego w życiu, ale gdy kończy się życie, gdy się umiera, to się nie widzi żadnej cudownej rzeczy ani istoty, ani żadnego anioła, ani kościstej czarnej Śmierci. Otworzył też usta, może chciał wezwać pomoc albo kogoś ostrzec? Nic nie usłyszałam, drzwi balkonowe i zamknięte okna skutecznie wytłumiły każdy dźwięk.

I jeszcze zanim runął na plecy jak kłoda, zaczął podnosić rękę, nie wiem, zamierzając uderzyć zabójcę czy się przeżegnać? Gdy opadał na podłogę, chwycił palcami obrus, zmiął go w garści i pociągnął, a wraz z obrusem przez blat przejechała popielniczka. Jovan upadł, odchylił głowę i rzucił mi pożegnalne spojrzenie.

Zabójca odruchowo szarpnął ręką, zamierzając złapać popielniczkę, ale zrezygnował, a ta dojechała połową swojego kolistego obwodu do krawędzi stołu, zabrakło może milimetra albo dwóch, żeby zwaliła się na podłogę, wysypując cuchnącą zawartość.

Nie spadła.

Wraz z odejściem Jovana wszystko w pokoju zamarło. Nawet olbrzymia monstera zwisała z kwietnika, jakby liściom nagle zabrakło wody. Cisza, niemal grobowa, a po chwili trzask zamykanej pokrywy laptopa. Komputer wywędrował z pokoju pod czyjąś spoconą pachą.

Wiedziałam, że moje drzwi są zamknięte, ale i tak pchnęłam je kilka razy łapą. Nie otworzyły się. Może i dobrze? Z jednej strony byłam tam bezpieczna, z drugiej coś kazało mi wejść i… I?

Stałam więc na balkonie i patrzyłam na Jovana, właściwie na podeszwy jego butów, ponad którymi wystawał fragment twarzy: tylko dolna część brody i nos. Jak się nazywa taki widok twarzy? Jest en face, jest profil, a nie ma z góry i z dołu. Nawet nie perspektywa żabia czy ptasia. Nie wiem…

Do podeszwy lewego buta przykleił się placek gumy do żucia wielkości przepiórczego jaja. Jovan raz w tygodniu serwował mi takie jajeczko. Za każdym razem mówił, że ciekaw jest jego smaku i że kiedyś, jak się ustabilizuje finansowo, to zjemy razem: ja jedno, on – większy – dwa. Albo i trzy.

Zorientowałam się nagle, że postąpiłam jak ostatnia ogoniasta dupa: powinnam była pobiec przed blok i zobaczyć, jak dokładnie wygląda morderca i dokąd odchodzi. A ja, kretynka, gapię się na podeszwę i oblizuję na wspomnienie pysznego przepiórczego żółtka.

Fretka bura!

On tam leży skotowany, a ja o żarciu myślę! Wiem, mówi się „skatowany”. To Jovan wymyślał takie różne przeróbki słów. „Kottemplować”, „komkot” zamiast „kompot”, „parkotmetr”, „kottuzjowana” i wiele innych.

I on też wymyślił takie przekleństwa jak „fretka bura” albo „żeby cię skotłowało!”.

Patrzyłam chwilę na Jovana, potem odwróciłam się i zeskoczyłam z balkonu, rzuciwszy ostatnie spojrzenie na drzwi. Nic nie było widać, słońce zrobiło z szyby lustro.

Nie tak dawno szłam tym samym szlakiem: skok w trawnik, ten nasz był skoszony, lokatorzy nie chcieli modnej w tym roku łąki. Pyłki szkodziły alergikom, myszy przeszkadzały bojaźliwym paniom, jeże odstraszały pchłami. Z łąk cieszyły się władze miasta, zacierające łapki przy podliczaniu oszczędności, tak mówił Jovan. I cieszyły się koty. Koty mogły sobie polować do woli na głupie nornice i cwane szczury. Ale tylko małe, duże to nie dla mnie, po pierwsze, nie poddają się nigdy, po drugie, śmierdzą, po trzecie, Kopacz zjadł kiedyś takiego i mało nie odwalił kity! Wetka Ela z Grochowej mówiła, że zeżarł przy okazji kilo trutki i cud nad Odrą, że żyje. Przeżył, ale kilka miesięcy wyglądał, jakby nie.

I nie przyznał się, czy stracił życie. Ja myślę, że jedno tak.

Ale nie o tym…

Wcale nie chciałam wcześniej wychodzić. Jovan rozmawiał przez telefon, Jebem ti mater! – warczał, lecz rozmówca chyba się nie przejął. W końcu umówili się za godzinę. Zdrzemnęłam się na kanapie, ale Jovan mnie obudził, gdy otworzył barek i pociągnął długi łyk alkoholu z płaskiej butelki. Potem chwycił mnie, ucałował między uszy i wypchnął przez drzwi na balkon. Chciałam mu pokazać, że tak się nie postępuje, trąciłam klapkę, ale on zablokował ją od środka, więc postanowiłam zrobić z siebie wyrzut sumienia: usiadłam na dywaniku i gapiłam się na niego, raz na kilka chwil przejeżdżając łapą po szkle. Ale tym razem to nie działało.

Nudno było. Zaczęłam się gapić po innych balkonach, po drzewach, sroka przeleciała, fuj! Wredne i agresywne ptaszysko! Byłam czujna, póki nie zniknęła i jeszcze chwilę potem, bo łypnęła na mnie swoim okiem, a już raz zakosztowałam tego dzioba.

Ziewnęłam.

Zaczęłam się czyścić.

Nie zauważyłam, kiedy w pokoju coś się zmieniło. Może byli w kuchni? Pewnie tak. Jovan zwykle prowadził gości do kuchni. Częstował napojami w różnych naczyniach, ale nie mlekiem ani śmietanką. Przestałam się szczotkować językiem, znieruchomiałam, bo zaczęli na siebie wrzeszczeć tak, że przez szczelne okna i drzwi było słychać. Jovan najpierw machnął rękami przed sobą, jakby przecierał szybę, potem zacisnął dłonie w pięści – miał te pięści jak główki kapuchy – i potrząsnął nimi. Następnie opuścił ręce i uderzył nimi w swoje uda.

A tamten nagle jakoś od dołu wyprostował rękę, trzymany w niej nóż wyrysował w powietrzu czarną smugę. Ugodził Jovana w brzuch, w miękkie, pod żebrami.

Kiedy Jovan runął, on wyjął z drugiej kieszeni wielki kłąb kraciastej chusteczki, wytarł nóż i schował go. Przypadłam do podłogi, wpatrzona w niego, ten zobaczył kątem oka ruch na balkonie, odwrócił się i zrobił krok w kierunku drzwi balkonowych. Nie zamierzałam czekać na jego pieszczoty, w ogóle na jego dotknięcie. Odwróciłam się i jednym susem wylądowałam na trapie, po wygolonym trawniku czmychnęłam w krzaki. Sprawdziłam tyły, oczywiście go nie było.

Ale coś się za mną wlokło. Coś niedobrego, co urodziło się w chwili, kiedy Jovan runął na plecy. Otrząsnęłam się, ale to nie była pajęczyna.

Po chwili zrozumiałam, że to musi być śmierć. Podobno koty mają siedem, a nawet dziewięć żyć, ale jak Piksel umarł, to już go więcej nie widziałam… A Jovan? Może też zaraz wstanie, otrzepie się, zastrzyże uszami i otworzy drzwi balkonowe, wołając „kici, kici, kici”?
Wskoczyłam znów na balkon, Jovan leżał na dywanie, nic a nic nie zmartwychwstały, sztywny, z brudną podeszwą i zaschnięta juchą. I ręką, która rozbijała przepiórcze jajeczka i wyjmowała szprotki z papierowej torebki, a teraz bezużytecznie i beznadziejnie spoczywała w kałuży krwi.

Jebem ti mater! A ja? Co ze mną?

Rozdział 2

– Ale z ciebie rajfura! – jęknął Malicki, widząc, jak kubek z resztką herbaty wywraca się i cudem tylko nie chlusta zawartością na klawisze służbowego laptopa.

– Kiedyś wbiję ci w gębę te twoje sry głowne! – Magda Borkońska umiała warczeć przez zaciśnięte zęby i czasem z tego korzystała. Chwilę wcześniej porwała lnianą torbę na zakupy, której ucho zaczepiło o kubek i spowodowało biurkowy karambol. W sumie nic wielkiego się nie stało, herbata niesłodzona, papiery nie zamokły, ale zły humor Magdy pogłębił się i utrwalił. Jakby do niedbale wykopanego dołu na fundament ktoś złośliwie wlał niewłaściwą mieszankę betonu. Niby się to w końcu wydłubie albo przystosuje, ale koszt budowy wzrósł, termin realizacji się przesunął, wzrosła też irytacja. – Szlag mnie trafi!

Nie znosi, kiedy coś jej się nie udaje. „Fujara”, nawet jeśli dowcipnie przekręcona, jest określeniem, które wzbudza w niej wewnętrzny dygot. Koledzy nazwali ją Vileda, że niby tak dobrze i sprawnie sprząta. Ksywka jej nie oburzała, ale też nie uszczęśliwiała. W ogóle lingwistyczne zabawy podkomisarza Malickiego jej nie bawiły, choć musiała przyznać, że gdy o stosunkach w rodzinie rozrabiaki Zalejdy powiedział „pokurwieństwo” zamiast „pokrewieństwo”, uznała to za celny komentarz.

– Kiedyś trafi – zgodził się Maciek. Zrobiło mu się Magdy żal. – Ale nie dziś i nie w najbliższej przyszłości. To pew… – drzwi otworzyły się i w progu stanął Michalski – …ne.

– Pewne jest, że macie nielegalny ubój na Kwaśnej. Prorok już w drodze.

– A kto? Dziewoński w Egipcie, kto go zastępuje? – Magda wiedziała, że nie ma to jak zaprzyjaźniony prokurator, który nie będzie dominował i da spokojnie pracować.

– Violetta Wilczur-Koss! – Michalski wyśpiewał to jak spiker na bokserskiej gali.

Vileda omiotła wzrokiem sufit i dwie ściany.

– Młoda żona starego Kossa, nieszkodliwa amatorka, może być – skwitowała i zarzuciła na ramię torbę typu „wielki kangurzy wór”.

– Technicy też już jadą – dodał jeszcze Michalski i posłał jej omdlewające spojrzenie z wolno zamykającymi się powiekami.

Odsunęła się od biurka, zgrzytając jednym zablokowanym kółkiem krzesła, wstała i wyczekująco popatrzyła na partnera. Maciej Malicki zamknął swojego lapka, odjechał od biurka, ale kółka jego krzesła funkcjonowały bez zarzutu i niemal bezgłośnie. Wstał i obojętnie obserwowany przez Michalskiego otworzył szafę, wyjął z niej kaburę z bronią i przypiął do paska. Borkońska ruszyła do drzwi, które z markowaną teatralną galanterią otworzył przed nią kolega. Pokonali korytarz, zaporę z drzwi z cyfrowym zamkiem, ponurą i ciemną mimo świecących jarzeniówek recepcję i wyszli na zewnątrz. Był czerwiec, szesnasta z minutami, jasno i ciepło.

– Czyim? – rzucił Malicki.

Zastanawiała się krótko.

– Moim. Potem muszę zakupy jakieś. Podrzucę cię tu albo do domu, jak wolisz.

– Dobra, two… Nie, pojadę swoim, od razu potem się zawinę. Do małży.

Borkońska puściła mimo uszu, a w zasadzie udała, że puszcza mimo uszu kolejny głupi joke o żonie. Malicki serwował je obficie, jakby chciał dostać w komisariacie na wrocławskim Grabiszynku przynajmniej Cierniową Koronę Numer Jeden. A wtedy mógłby wystąpić o Specjalny Przydział Współczucia. Dowcipy o małży irytowały Viledę i obniżały notowania Maćka, ale – cóż, lepszy kiepski żartowniś niż ponurak.

Wpakowała się w swojego seata, otworzyła okno i przyczepiła do dachu koguta, a widząc, że ruch można określić jako niemrawy, włączyła również syrenę. Nadjeżdżający od FAT-u zwolnili, dodała gazu i bez pisku opon skręciła w lewo. Beema Maćka śmignęła za nią, bez ostentacji, na jaką ona musiała się zdobyć. Po pięćdziesięciu metrach wyłączyła syrenę, ale korzystając z najnowszej drogowej innowacji, czyli buspasa, spokojnie przemknęła wzdłuż długiej aż do Pereca kolejki samochodów. Buspas skutecznie zakorkował ruch na przejezdnej dotąd ulicy. Policji jednak wolny środkowy pas bardzo odpowiadał, oczywiście. Jak to mawiał Kossobudzki? „O trupach można dużo dobrego powiedzieć, a przede wszystkim to, że rzadko uciekają!”.

W trzy minuty dojechała do Grochowej i skręciła w prawo. Za skrzyżowaniem z Kwaśną zobaczyła radiowóz, a więc była na miejscu. Malicki nadjechał, gdy odchodziła już od samochodu. Poczekała więc na kolegę i razem przekroczyli senną Grochową, nonszalancko łamiąc przepisy, nawet nie markując przechodzenia po pasach. Przed ostatnią klatką schodową stał policjant, nie znali go i chyba on ich też nie znał, bo uważnie się przyglądał, gdy nadchodzili. Dopiero kiedy Maciek niedbale trącił połę koszuli-bluzy i odsłonił odznakę, odsunął się, zasalutował. Magdzie spodobało się, że nie wskazał bramy, jak zrobiłby niemal każdy na jego miejscu, nie zastanawiając się, że innej opcji dojścia do miejsca zbrodni nie ma. I jednocześnie pożałowała, że tego nie zrobił, bo wrodzona złośliwość nakazywała jej zawsze korygować takie zachowania.

– Mieszkanie trzy – powiedział cicho Malicki, pokonując za Borkońską pierwszy marsz schodów.

Lubił maszerować za przełożoną, wydawało mu się, że i Magda lubiła szyk służbowy, a Malicki z kolei lubił figurę Magdy i lubił szacować wymiary i rozmiary. Vileda, doskonale świadoma, na co się gapi, umyślnie nie zmieniała rytmu. Pokonała ostatnie dwa stopnie jak jeden, a to zmyliło maszerującego za nią w ciemno partnera. Potknął się i omal nie zaorał nosem lastrika. Nie odwróciła się, co spotęgowało jej triumf, ale nie powstrzymała się też, żeby nie pogrozić w ciemno paluszkiem.

Na wprost schodów na drzwiach, do których zapewne walili wszyscy zapruci sąsiedzi, znajdował się kafelek z dwójką, Vileda skręciła w prawo i po kilku krokach, grzebiąc w torbie, zbliżyła się do drzwi z chromowaną trójką. Z otchłani wora wyszarpnęła kłąb rękawiczek, dwie podała Maćkowi, migiem wsunęła dłonie w swoją parę. Malicki męczył się z małym rozmiarem, świadomy, że to kolejna kara: nie nosisz swoich, to masz moje eski.

Weszli do mieszkania. Borkońska pociągnęła nosem jak węszący pies, rozejrzała się.

– Calvin Klein? Euphoria! – wykrzyknęła, jakby odgadła hasło w Milionerach. Po chwili usłyszała, że ktoś ją oklaskuje.

– Brawo, pani komisarz, prawdziwy policyjny nos! – Z kuchni wyłoniła się Violetta Wilczur-Koss. Wysoka, szczupła blondynka o bardzo jasnej karnacji, w eleganckiej, morelowej sukni jak od Zienia, pasującej bardziej na galę Rotary Club niż do roboty z trupem w tle. Szpilki i torebka w kolorze mięty i takaż aktówka.

Borkońska wygładziła tiszert z rysunkiem Marty Frej przedstawiającym kilkunastu biskupów, z napisem „O kobietach wiemy wszystko”. Odruchowo spojrzała, czy nie jest przepocony pod pachami. Policjantka i prokuratorka były w podobnym wieku, ale stały na przeciwległych biegunach mody i stylu. Chyba nie za bardzo się lubiły.

– Zamordowany jest obcokrajowcem, nie mogę wam w pełni powierzyć śledztwa. Prowadźcie tu solidne dochodzenie i informujcie mnie na bieżąco. – Wilczur-Koss używała władczego, nieprzyjemnego tonu i mimo niewątpliwej urody i delikatności rysów nie budziła sympatii.

Borkońska skinęła głową, co miało być równocześnie przytaknięciem i gestem pożegnania. Po czym odwróciła się energicznie i ruszyła w stronę pokoju, przedrzeźniając Wilczur-Koss pod nosem.

Pod ścianą z wieszakiem, pustym, nie licząc dużej bluzy w kratę, przykucnął drugi mundurowy policjant. Ze stęknięciem się poderwał i zasalutował, jednocześnie chrząkając. Vileda już otwierała usta, ale wyprzedził ją Maciek:

– Pogońcie techników. A wcześniej sprawdźcie, czy w mieszkaniach numer jeden i dwa są lokatorzy.

Magda zrobiła ostrożny krok, sprawdziwszy wcześniej, czy nic nie leży na podłodze. Parkiet sztorcowy był czysty, niedawno umyty, ale na progu drzwi kuchennych dostrzegła kłaczek sierści. W domu powinno być jakieś zwierzę. Kuchnia po lewej, mała i nieciekawa, naprzeciwko przymknięte drzwi do ciemnego pokoju, trąciła je – sypialnia. Na wprost architekt musiał zaplanować salon albo jadalnię, w zależności od zamożności, gustu i wieku właściciela. W uchylonych drzwiach widać było regał wypełniony książkami, przystawione do niego małe biurko z ikeowskim krzesłem, drzwi na balkon z plastikową klapką w dolnej szybie i nogi. Nogi tak zwanego denata. Borkońska zrobiła krok i zatrzymała się w progu.

To był wielki chłop, z masywną klatką piersiową i dużymi dłońmi. Palce lewej usiłowały zgarnąć pleciony chodniczek, ale tylko zmarszczyły kolorowy materiał, druga dłoń przykrywała ranę. Mężczyzna miał szeroko otwarte oczy, w których widać było zaskoczenie i rezygnację, i… żal? Albo tak wydawało się policjantce. Zawahała się, ale słysząc w korytarzu trzaśnięcie drzwi wejściowych do budynku i kroki kilku osób na klatce schodowej, odsunęła się, wycofała niemal po swoich śladach i stanęła w progu kuchni.

Technicy, Zdebik z dwoma nieznanymi Viledzie podwładnymi, wyjęli z walizki cicho szeleszczące białe kombinezony i zręcznie się w nie wpakowali.

– Cześć – rzucił Zdebik, mijając Malickiego, i powtórzył powitanie na wysokości Borkońskiej. – O? Full serwis – powiedział do podążających za nim techników. Popatrzył na Magdę. – Macie godzinę na papieroska.

– Może pół? – odezwał się proszalnie Malicki. – Zdechnę od takiego intensywnego palenia.

Zdebik wszedł do pokoju, zerknął przez ramię na policjantów.

– Dowolnie, wypalcie po pół, co mnie to?

Vileda przewróciła oczami i weszła tyłem do kuchni. Już wcześniej stwierdziła w duchu, że wieje z niej kawalerem i nudą. Skinęła palcem na Maćka i powiedziała cicho:

– Rzuć tu okiem, ja pójdę do sąsiadki. Albo, jak wolisz, zobacz, co mamy na denata.

– Yhy. – Malicki pokiwał głową, od razu omiatając wzrokiem kilkumetrową kuchnię.
(…)

Beata i Eugeniusz Dębscy „Siódmy koci żywot”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Agora
Liczba stron: 336

Opis: Tylko osiem procent ludzi spiera się ze swoimi kotami. Pozostali, na szczęście dla siebie, po prostu słuchają ich poleceń. Kiedy Jovan upada ugodzony nożem mordercy, Sheila stoi na balkonie i wszystkiemu się przygląda. Tylko ona widzi zabójcę i chociaż nie zna motywu zbrodni, wie już, że zrobi wszystko, żeby pomścić swojego opiekuna. Jest tylko jeden problem: Sheila jest kotem… Po świetnie przyjętym przez czytelników cyklu o detektywie Tomku Winklerze Beata i Eugeniusz Dębscy zaczynają zupełnie nową przygodę, w której kryminał i komedia idą ramię w ramię.

Eugeniusz Dębski ma na swoim koncie przeszło 100 opowiadań i ponad 20 powieści, z których część doczekała się przekładów na języki rosyjski, czeski, węgierski i niemiecki. Uhonorowany Śląkfą, był też kilkukrotnie nominowany do Zajdla, najważniejszej polskiej nagrody dla twórców literatury fantastycznej. Beata Dębska jest absolwentką Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu, na co dzień prowadzi biuro doradztwa podatkowego. Oboje mieszkają we Wrocławiu, gdzie rozgrywa się także akcja ich kryminalnego cyklu o detektywie Tomaszu Winklerze. Do tej pory ukazały się cztery tomy tej serii: „Dwudziesta trzecia”, „Zimny trop”, „Szwedzki kryminał” oraz „Śmierć druga”.


Tematy: , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek