Kontynuacja nagrodzonego Pulitzerem westernu „Na południe od Brazos” wreszcie w księgarniach. Przeczytaj fragment „Ulic Laredo” Larry’ego McMurtry’ego

15 listopada 2021

W trzydzieści lat od pierwszego polskiego wydania uhonorowanego Pulitzerem westernu „Na południe od Brazos” Larry’ego McMurtry’ego i w cztery lata od publikacji wznowienia tej powieści w nowej szacie graficznej Wydawnictwo Vesper wypuszcza kontynuację – „Ulice Laredo”. Nie jest to jednak typowy ciąg dalszy. Ci, którzy czytali „Na południe od Brazos”, wiedzą, że siłą rzeczy tak być nie może. Nie da się wskrzesić niektórych postaci, nie da się wrócić wraz z Kapelusznikami na szlak ku Montanie. Wracamy za to na brutalne, bezwzględne pogranicze, tak dobrze znane z powieści chociażby Cormaca McCarthy’ego. Poniżej możecie przeczytać fragment powieści, którą przetłumaczył Michał Kłobukowski.

Część I
Płatny pracownik

1

– Kolej i tak ma szczęście, że bandyci, którzy napadają na pociągi, przeważnie są niezbyt rozgarnięci – powiedział Call. – Wystarczyłoby pięciu rozgarniętych bandytów, żeby wszystkie koleje w tym kraju splajtowały.

– Ten młody Meksykanin jest rozgarnięty – odparł Brookshire, lecz zanim zdążył rozwinąć wątek, wiatr zwiał mu z głowy kapelusz.

Właściciel musiał ruszyć za nim w pogoń, i to nie po raz pierwszy, odkąd przyjechał do Amarillo. Próbował wbijać sobie kapelusz na głowę prawie aż po brwi, ale w Teksasie wiały wiatry innej mocy niż te, do których przywykł w Brooklynie, gdzie stale mieszkał. Raz po raz udawało im się jakimś sposobem zedrzeć mu nakrycie głowy. Ulatywało, zanim zdążył choćby podnieść rękę, żeby je przytrzymać.

Był to zwykły pilśniowy kapelusz z niedużym rondem, tak zwana fedora, ale Brookshire nie miał innego, nie zwykł zaś iść przez życie z gołą głową, a już na pewno nie wtedy, kiedy załatwiał interesy w imieniu kolei. Pułkownik Terry by tego nie pochwalił. Brookshire był tylko jego pracownikiem, więc nie mógł sobie pozwolić na to, żeby ignorować upodobania pułkownika Terry’ego w tych sprawach.

Tym razem kapelusz pofrunął z wiatrem jak tłusty ptak: miał nad swoim właścicielem przewagę dwudziestu kroków, zanim spadł na ziemię i błyskawicznie się poturlał piaszczystą ulicą. Na szczęście dla Brokshire’a po południowej stronie stacji stał jakiś furgon, więc kapelusz utknął pod jednym z jego kół. Właściciel podszedł niespiesznie i podniósł go z udawaną nonszalancją, chociaż był w kiepskim humorze.

Na polecenie zwierzchników, a zwłaszcza pułkownika Terry’ego, który jako prezes kolei był jedynym liczącym się zwierzchnikiem, Brookshire przyjechał aż z Nowego Jorku wynająć zabójcę bandytów. Był księgowym. Zatrudnianie zabójców bandytów nie należało do jego obowiązków, ale Duży Johnny Roberts, który zwykle załatwiał tego rodzaju sprawy, tuż przed planowanym wyjazdem do Teksasu niechcący połknął korek od wina i zadławił się na śmierć. Dla pułkownika Terry’ego była to jedynie drobna niedogodność; rozejrzał się po biurze i zanim Brookshire zdążył się połapać, już jechał pociągiem na zachód w zastępstwie Johnny’ego Robertsa. Podczas lat przepracowanych na kolei wykonywał wiele różnych zadań, lecz nigdy w okolicy, w której na każdym rogu wiatr zrywał mu z głowy kapelusz. Konieczność uganiania się za własnym kapeluszem irytowała go, ale prawdziwym powodem jego niehumoru było to, że zabójca, którego kazano mu wynająć, zrobił na nim nieszczególne wrażenie.

O drobnym i wyraźnie zmęczonym mężczyźnie, który stał przed małym i nędznym składem, położywszy obok siebie na ziemi siodło i zrolowany koc, Brookshire mógłby w najlepszym razie powiedzieć, że punktualnie stawił się na spotkanie. Przyjechał o świcie i uwiązał swoją kasztanowatą klacz przed hotelem punkt siódma rano, czyli o umówionej porze. Brookshire ledwo jednak zdołał ukryć to, jak bardzo zaszokował go podeszły wiek przybysza. Oczywiście znał jego reputację: pod tym względem Woodrow Call nie miał sobie równych na całym Zachodzie. Księgowy był jednak zdania, że to nie reputacja chwyta bandytów – a przynajmniej nie tych, którzy przemierzają kraj z szybkością młodego Joeya Garzy. Meksykanin miał ponoć zaledwie dziewiętnaście lat, natomiast kapitan Call wyglądał na prawie siedemdziesiąt.

Brookshire’owi kazano jednak wynająć właśnie Woodrowa Calla, nikogo innego. Co więcej, powierzono mu luksusowego, grawerowanego colta, którego pułkownik Terry przekazywał tą drogą jako szczególnie cenny upominek.

Ale ku wielkiej konsternacji Brookshire’a stary strażnik Teksasu ledwie rzucił okiem na rewolwer. Nie raczył go nawet wyjąć z palisandrowej szkatułki. Nie zakręcił magazynkiem ani nie zachwycił się misterną grawiurą.

– Dziękuję, nie skorzystam – powiedział.

Z bardziej widoczną wdzięcznością przyjął kawę. I nic dziwnego, skoro mimo zimowego chłodu miał na sobie tylko lekką kurtkę.

– Dobry Boże, co ja powiem pułkownikowi Terry’emu? – westchnął Brookshire. – Ten rewolwer kosztował go pewnie z pięćset dolarów. Ta grawiura to ręczna robota. Nie mogła być tania.

– Pułkownik może sobie wziąć tego colta – odparł Call. – Miło, że o mnie pomyślał, ale nie mam gdzie trzymać takiej galantej broni. Musiałbym ją oddać na przechowanie do banku, a wolę omijać banki. Zwykle polegam raczej na karabinie niż na krótkiej broni – dodał. – Kto podejdzie do mordercy na odległość strzału z rewolweru, zwykle się przekonuje, że podszedł za blisko.

– Dobry Boże – powtórzył Brookshire.

Wystarczająco dobrze znał pułkownika Terry’ego, aby wiedzieć, że nie ucieszy go wiadomość o odrzuceniu prezentu. Pułkownik Terry nie bez powodu został pułkownikiem. Fakt, że tak drogi upominek odtrącił człowiek o wyglądzie zwykłego, starego pastucha, nie mógł go nie rozwścieczyć, wtedy zaś Brookshire i każdy, kto akurat byłby w biurze, musiałby stawać na głowie, żeby nie stracić posady.

Call widział, że buchalter jest zdenerwowany. Pomyślał, że właściwie powinien był przyjąć rewolwer. Tak nakazywała uprzejmość. Lecz choć od kilku lat gubernatorzy, prezesi kolei, senatorzy i bogacze raz po raz ofiarowywali mu luksusową broń, kosztowne siodła, oddawali do dyspozycji swoje salonki, a nawet wspaniałe konie, zawsze wzbraniał się przed ich przyjęciem. Po pierwsze, gardził luksusowym ekwipunkiem. Jeździł na zwykłym siodle, a od broni wymagał tylko niezawodności i celności. Po drugie, nie spotkał jeszcze gubernatora, prezesa kolei, senatora ani bogacza, którego by lubił i czułby się z nim swobodnie. Po co miałby zaciągać dług u jakiegoś aroganckiego głupca, żeby dostać broń, z której zapewne nigdy by nie strzelił ani nawet by jej nie nabił?

Zaledwie przed paroma dniami rozmawiał o prezentach od ludzi bogatych i wpływowych z Charlesem Goodnightem. Ten akurat przyjechał do chatki, w której pozwalał Callowi mieszkać między jedną a drugą robotą, i wręczył mu telegram z zaproszeniem na spotkanie z niejakim panem Nedem Brookshire’em o siódmej rano w holu najlepszego hotelu w Amarillo.

Goodnight też był sławny; żaden inny hodowca bydła nie mógłby chyba zdobyć większej sławy niż on. Jemu także ofiarowywano w ostatnich latach dwadzieścia pięć albo i trzydzieści grawerowanych winchesterów, lecz tak jak Call nie ufał bogatym wielmożom i rzadko czuł się przy nich swobodnie.

W minionych latach drogi Woodrowa Calla i Charlesa Goodnighta tylko z rzadka się przecinały, a oni sami przez większość życia właściwie za sobą nie przepadali. W dawnych czasach walk z Indianami prawie przy każdym spotkaniu potrafili zaleźć sobie za skórę. Ostatnio też zresztą nie uważali się za przyjaciół. Goodnight nabrał takiego zwyczaju, że ilekroć był akurat na swoim głównym ranczu, mniej więcej raz na tydzień jechał do chatki, żeby sprawdzić, co słychać u jego gościa, sławnego strażnika pogranicza.

Chatka stała nad kanionem Palo Duro, niedaleko jego północnej krawędzi. Często siadywali tam we dwóch, przeważnie milcząc, i patrzyli w głąb kanionu, dopóki nie wypełnił go zmierzch, a potem ciemność. Wśród zmierzchu i cieni widzieli własne dzieje; w gasnącej poświacie ukazywali im się polegli: strażnicy, Indianie, kowboje.

– Przyjmij od człowieka galantą broń, to zaraz naopowiada wszystkim w pięciu okręgach, że jest twoim przyjacielem, chociaż w rzeczywistości może nim gardzisz – rzekł Goodnight, soczyście spluwając. – Nie doliczyłbym się wśród swoich przyjaciół zbyt wielu bogatych durniów. A ty?

– Od paru lat z nikim się nie przyjaźnię – odparł Call. Dopiero gdy to powiedział, przyszło mu na myśl, że mogło to dziwnie zabrzmieć: jakby dopraszał się współczucia. – Oczywiście jest Ślepki, no i Bol – dodał czym prędzej. – Bolowi brakuje piątej klepki, ale zaliczam go do przyjaciół.

Ślepkiego dawniej nazywano P.E., bo takie miał inicjały, lecz pod koniec istnienia rancza w Montanie ktoś zaczął stroić sobie żarty z jego małych oczek i tak powstał nowy przydomek.

– A, to ten twój kucharz. Chyba raz mnie nakarmił – rzekł Goodnight. – Skoro brak mu piątej klepki, to jak za nim nadążasz?

– Zostawiłem go u pewnej rodziny w San Antonio. Kiedy mam robotę nad granicą, czasem wsadzam go na muła i zabieram ze sobą. W Nuevo Laredo jest druga rodzina, której mogę go powierzyć, kiedy przychodzi pora wziąć się dopracy. On lubi kawałek się przejechać. No i wciąż ma swoje wspomnienia, chociaż nie trzymają się kupy.

– Do diabła, ja też ledwo daję radę się połapać w swoich wspomnieniach – przyznał Goodnight. – To kara za to, że za długo żyję. Mam przepełnioną głowę, więc się z niej przelewa jak z kubła, jasna cholera. A co się przeleje, to stracone. Chyba nie wiem już ani połowy tego, co wiedziałem, kiedy miałem pięćdziesiąt lat.

– Za dużo jeździsz pociągami – zauważył od niechcenia Call.

– Zdawało mi się, że rozmawiamy o mojej słabej pamięci – odparł Goodnight, patrząc na niego kątem oka. – Co ma do tego jeżdżenie pociągiem?

– To, że osłabia pamięć. I nic dziwnego. Jeździec musi pamiętać, gdzie są wodopoje, ale pasażer pociągu może o nich zapomnieć, bo pociągi nie piją.

Goodnight przetrawiał to spostrzeżenie przez parę minut.

– Nigdy nie zabłądziłem, ani za dnia, ani w nocy – powiedział w końcu. – A ty?

– Raz w Meksyku niechcący wróciłem po własnych śladach – przyznał Call. – Noc była pochmurna. Mój koń się przewrócił, a kiedy wstawał, obrócił się tyłem naprzód. Byłem senny, więc dopiero rano to zauważyłem.

– A jak już zauważyłeś, to wściekłeś się na konia?

– Wściekłem się na siebie.

– Ta rozmowa zmierza donikąd – rzekł Goodnight, raptownie ruszając w stronę swojego wierzchowca.

Dosiadł go i bez słowa odjechał.

Call pomyślał, że z Charlesa Goodnighta zawsze był raptus. Kiedy stwierdzał, że rozmowa zabrnęła w ślepy zaułek, zwykle znienacka się oddalał.

Podczas gdy pan Brookshire wracał ulicą, próbując wytrzepać zakurzony kapelusz o własną nogę, nadjechał oczekiwany pociąg. Tym właśnie pociągiem księgowy i Call mieli dotrzeć do San Antonio.

Kapitan zastanawiał się, jak by tu uprzejmie powiadomić pana Brookshire’a, że w tak wietrznym stanie jak Teksas tego rodzaju kapelutek nie zda egzaminu. Kapelusz raz po raz porywany przez wiatr mógł narobić mnóstwa kłopotów podczas rozprawy z tak nowoczesnym bandytą, jak Joey Garza.

Call byłby jeszcze bardziej rad, gdyby Brookshire dał się namówić na powrót do Nowego Jorku, a jemu pozwolił w pojedynkę rozprawić się z młodym Meksykaninem. Podróżowanie po Dzikim Zachodzie z takimi chłopcami na posyłki jak pan Brookshire pochłaniało znacznie więcej energii niż samo tropienie bandytów. Call miał takim ludziom niewiele do powiedzenia, za to oni wszyscy bez wyjątku mieli mu do powiedzenia bardzo dużo. Wcale nie marzył o tym, żeby przez sześćset mil drogi rozmawiać z buchalterem

– Ten wiatr kojarzy mi się z Chicago – powiedział Brookshire, kiedy wrócił do kapitana.

Nie pofatygował się, żeby znowu włożyć fedorę, tylko oburącz mocno ją ściskał.

– Nigdy nie byłem w Chicago – odparł Call z uprzejmości.

– U nas tak nie wieje – ciągnął Brookshire. – W moich stronach wiatr czasem miesiącami ani razu nie zerwie mi kapelusza. A tutaj ledwo wczoraj wysiadłem z pociągu i od tamtej pory nic, tylko się uganiam za kapeluszem.

Pociąg sapnął i ze zgrzytem zaczął hamować. Kiedy wreszcie stanął, kapitan Call podniósł z ziemi siodło i zrolowany koc.

Brookshire, ku własnemu zdziwieniu, wpadł nagle w lekką desperację i poczuł, że nie śmie się ruszyć. Wiatr jeszcze bardziej się wzmógł i nowojorczyk miał okropne wrażenie, że za chwilę uleci już nie jego kapelusz, lecz on sam. Jak okiem sięgnąć nie rosło ani jedno drzewo. Wokoło rozpościerała się bezkresna równina. Gdyby wiatr go porwał i nie udałoby mu się tak jak przedtem kapeluszowi poturlać pod koło wozu, przez wiele dni nie miałoby co go zatrzymać. Zdawał sobie sprawę, że to niedorzeczna obawa: dorosłych mężczyzn, zwłaszcza tak korpulentnych jak on, wiatr ni stąd, ni zowąd nie porywa. Lęk jednak nie ustępował, a nawet narastał, ilekroć Brookshire spoglądał na drugą stronę ulicy, gdzie nie było widać nic – zupełnie nic oprócz trawy i nieba.

Call zauważył dziwną minę nowojorczyka. Brookshire przyciskał kapelusz do brzucha i wyglądał, jakby bał się ruszyć, chociaż stał na równiuteńkiej ziemi w słoneczny zimowy dzień.

– Jest pan chory, panie Brookshire? – zapytał Call. Nowojorczyk był wszak dla niego uprzejmy. Przyjął jego warunki i chętnie zapłacił za kawę.

– Chciałbym wsiąść do pociągu. Wierzę, że szybko nabiorę werwy, jeżeli tylko uda mi się do niego wsiąść.

– Przecież stoi tuż za panem. Spodziewam się, że ma pan bilety. Możemy w każdej chwili wsiąść.

– Sęk w tym, że chyba niestety zostawiłem sakwojaż – przyznał Brookshire.

– W hotelu? – upewnił się Call.

– Tak, akurat w holu – rzekł buchalter, patrząc w ziemię.

Czuł, że nieroztropnie byłoby znowu spojrzeć na drugą stronę ulicy. Właśnie gdy tam spoglądał, wrażenie, że zaraz porwie go wiatr, było najbardziej dokuczliwe.

– Pociąg dopiero co przyjechał, więc pewnie trochę tu postoi – poinformował go Call. – Spokojnie zdąży pan pójść po sakwojaż.

Lecz gdy spojrzał na towarzysza podróży, stwierdził, że tamten dostał jakiegoś ataku: zastygł w bezruchu, utkwiwszy wzrok we własnych stopach. Wyglądał, jakby nie mógł się ruszyć. Przejście stu kroków do hotelu chwilowo najwyraźniej przekraczało jego możliwości.

– Nie dam rady – powiedział buchalter. – Nie dam rady. Chciałbym tylko wsiąść do pociągu. – Umilkł, nie odrywając spojrzenia od własnych stóp. – Bardzo bym pragnął wsiąść do pociągu – powtórzył.

Call natychmiast odłożył na ziemię siodło oraz koc i wziął Brookshire’a pod rękę. Nowojorczyk był wyraźnie bliski paniki, a w takich razach dyskusja zazwyczaj nie pomaga.

– Chodźmy, odprowadzę pana do wagonu – rzekł Call, trzymając Brookshire’a pod rękę.

Księgowy zrobił jeden, a potem drugi kroczek. Niebawem kapitan usadowił go w wagonie. Nowojorczykowi zafalowała pierś i polały się z niego strugi potu, ale Call miał wrażenie, że udało się przynajmniej zażegnać panikę.

– Proszę się tu rozgościć – powiedział Call. – A ja przejdę się do hotelu po pański sakwojaż.

– Wdzięczny – zdołał tylko wykrztusić Brookshire.

Najchętniej wczołgałby się pod siedzenie, to jednak oczywiście nie wchodziło w rachubę, a zresztą wagon miał ściany – wiatr nie był już groźny.

Po paru minutach kapitan Call wrócił z sakwojażem, swoim siodłem i kocem. Usiadł naprzeciw buchaltera , jakby nie zaszło nic niestosownego. Ale Brookshire wiedział, że coś, owszem, zaszło i było bardzo niestosowne. Czuł wielkie zażenowanie, a także ogromną wdzięczność wobec kapitana, który nie dość, że zaprowadził go do pociągu, a potem przeszedł dwieście kroków po sakwojaż, chociaż wcale nie było mu po drodze, to jeszcze zrobił obie te rzeczy w sposób uprzejmy. Nie spytał, dlaczego Brookshire nie może sam przejść stu kroków i przytaszczyć swojego bagażu. Po prostu przyjął do wiadomości, że to wykluczone, i bez słowa skargi wsadził go do pociągu.

Brookshire miewał w życiu zwierzchników, którzy ani na chwilę nie pozwalali mu zapomnieć, kto tu rządzi. Kiedy rano poznał kapitana Calla, ten wprawdzie nie zachowywał się zbyt przyjaźnie, ale też nie traktował buchaltera jak podwładnego. A gdy zauważył jego załamanie, poradził sobie z sytuacją sprawnie i bez widocznej wzgardy dla słabości księgowego.

W odczuciu Brookshire’a było to wyjątkowe zachowanie. Przez lata pracy u pułkownika Terry’ego buchalter widywał wiele wyjątkowych zachowań, przeważnie były one jednak wyjątkowo złe. Nie przywykł do przyzwoitego traktowania, a kapitan Call tak właśnie go potraktował.

Kiedy Brookshire’owi przestało wreszcie łomotać serce, znów spojrzał na mężczyznę, który siedział po drugiej stronie przejścia między ławkami. Call palił papierosa. Jeżeli w ogóle pamiętał, że na peronie zdarzyło się coś niecodziennego, nie dawał tego po sobie poznać.

Pociąg ruszył i już po chwili wycinał wąską bruzdę wśród bezkresu prerii. Wciąż wiał silny wiatr, marszcząc powierzchnię morza traw.

– Czy panu czasem zwiewa kapelusz, kapitanie? – zapytał Brookshire.

– Rzadko – odparł Call. – Bo widzi pan, ja go wytresowałem – dodał, spoglądając na przybysza z Brooklynu. – Jest pan nowy w tych stronach, a tresura kapelusza zawsze trochę trwa.

– Wątpię, czy mój da się wytresować. Pewnie będę musiał się za nim uganiać po całym Teksasie – rzekł Brookshire, a potem rozluźnił się i zasnął.

Kiedy po przebudzeniu spojrzał w okno, zobaczył tylko trawę. Kapitan Call wyglądał, jakby przez cały ten czas ani drgnął. Nadal palił. Z jego zrolowanego koca wystawała kolba karabinu. Brookshire cieszył się, że Call z nim jest. Do San Antonio było jeszcze daleko, a gdyby podróżował samotnie, mógłby znów poczuć, że zaraz uleci z wiatrem. Jego przełożeni chyba jednak trafnie wybrali zabójcę bandytów. Kapitan Call zapewne nadawał się do tej roboty.

– Od jak dawna służy pan prawu, kapitanie? – z uprzejmości zapytał Brookshire.

Call nie obrócił głowy.

– Nie służę prawu. – odrzekł. – Pracuję na własny rachunek.

Po tych słowach zapadło jeszcze głębsze milczenie.

Brookshire poczuł się trochę jak na potańcówce. Najwidoczniej zaczął nie z tej nogi.

– Muszę przyznać, że wybrał pan ciekawy zawód – dodał.

Kapitan Call nie odpowiedział.

Brookshire zupełnie się pogubił. Pożałował, że rzucił tę uwagę i że się w ogóle odezwał. Westchnął. Kapitan wciąż milczał. Buchalter uświadomił sobie, że niewiele wie o Teksańczykach. Może po prostu nie byli rozmowni. Kto jak kto, ale kapitan Call nie sprawiał wrażenia rozmownego. Ani zaciekawionego własną pracą.

Brookshire zatęsknił za Katie, swoją żoną. Ona też nie była szczególnie rozmowna. Nieraz przez miesiąc zamieniali raptem parę słów.

Preria za oknem była ogromna i pusta. Wiatr wciąż wiał, marszcząc, a niekiedy przypłaszczając powierzchnię morza traw.

Brookshire bardzo pożałował, że nie może wrócić do Brooklynu. Gdyby był tam, a nie w Teksasie, może nie czułby się aż tak podle. Gdyby był w Brooklynie, na pewno siedziałby z Katie w zacisznej kuchni. Katie może i niewiele mówiła, ale za to w zacisznej kuchni nigdy nie wiał wiatr.
(…)

Larry McMurtry „Ulice Laredo”
Tłumaczenie: Michał Kłobukowski
Wydawnictwo: Vesper
Liczba stron: 484

Opis: Kapitan Woodrow Call – za młodu wspólnik Gusa McCrae i strażnik Teksasu – został łowcą nagród i właśnie zlecono mu wytropienie groźnego meksykańskiego bandyty. W wyprawie towarzyszy mu mieszczuch ze Wschodniego Wybrzeża, niezbyt rozgarnięty zastępca szeryfa i jeden z ostatnich członków ekipy Kapeluszników, niejaki Ślepki Parker, ożeniony z Loreną, dawną kochanką Gusa. Podczas długiego i niebezpiecznego pościgu przemierzają ostatnie dzikie tereny Zachodu. Akcja na pewien czas przenosi się do bandyckiej ostoi zwanej Miastem Wron, a w finale bohaterowie odwiedzają rozległe i okrutne równiny teksaskiego pogranicza. „Ulice Laredo” to porywająca i przejmująca elegia o bohaterstwie i przyjaźni.

Tematy: , , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek