Klasyka literatury wojennej w nowym przekładzie. Przeczytaj początek „Komu bije dzwon” Ernesta Hemingwaya
Ernest Hemingway nienawidził wojny, ale uwielbiał historie wojenne. Opublikowana pierwotnie w 1940 roku powieść „Komu bije dzwon”, opisująca historię młodego amerykańskiego ochotnika, który bierze udział w hiszpańskiej wojnie domowej po stronie republikańskich partyzantów, uchodzi nie tylko za jedno z najlepszych dzieł noblisty, ale też klasykę literatury wojennej. Od dwóch dekad niewznawiana w Polsce książka ukazuje się w nowym przekładzie Rafała Lisowskiego nakładem Wydawnictwa Marginesy. Poniżej możecie przeczytać sam jej początek.
Rozdział 1
Leżał płasko na pokrytym igliwiem brązowym podłożu lasu, brodę trzymał na skrzyżowanych ramionach, a wysoko nad nim w czubkach sosen wiał wiatr. Tu, gdzie leżał, zbocze opadało łagodnie; niżej jednak było strome, widział więc ciemne pasmo utwardzonej szosy wijącej się przez przełęcz. Wzdłuż tej szosy biegł strumień, a w głębi przełęczy nad strumieniem widać było tartak i wodę spadającą z tamy, białą w blasku letniego słońca.
– Czy to ten tartak? – zapytał.
– Tak.
– Nie pamiętam go.
– Zbudowali go po tym, kiedyście tu byli. Stary młyn jest dalej, dużo pod przełęczą.
Rozłożył na leśnym podłożu fotokopię mapy wojskowej i spojrzał na nią uważnie. Starzec patrzył mu przez ramię. Był to starzec niski i mocny, ubrany w czarny chłopski kaftan i sztywne szare spodnie oraz w buty na sznurkowej podeszwie. Głośno dyszał po wspinaczce, a dłoń opierał na jednym z dwóch ciężkich plecaków, które nieśli.
– Czyli nie widać stąd mostu.
– Nie – odpowiedział stary. – Tu jest łagodny teren przełęczy, gdzie strumień płynie spokojnie. Niżej, za zakrętem, gdzie droga znika między drzewami, jest nagły spadek i głęboki wąwóz…
– Pamiętam.
– Most jest nad tym wąwozem.
– A gdzie ich placówki?
– Jedna przy tym młynie, co go tam widzicie.
Młody człowiek, lustrujący krajobraz, wyjął lornetkę z kieszeni wyblakłej flanelowej koszuli khaki, chusteczką wytarł szkła i poruszał pokrętłem, aż raptem ujrzał wyraźnie deski tartaku i drewnianą ławkę przy drzwiach, wielką stertę trocin za otwartą szopą, gdzie leżała piła tarczowa, oraz fragment kanału, którym ze zbocza na drugim brzegu strumienia spuszczano kłody. Strumień jawił się w lornetce przejrzysty i gładki, a poniżej łuku opadającej wody piana z tamy rozwiewała się na wietrze.
– Nie ma wartownika.
– Z tartaku idzie dym – powiedział stary. – A na sznurku wiszą ubrania.
– Widzę, ale wartownika nie ma.
– Może siedzi w cieniu – wyjaśnił stary. – Tam teraz gorąco. Mógł pójść w cień na drugi koniec, którego nie widać.
– Możliwe. Gdzie następna placówka?
– Pod mostem. W chatce robotnika drogowego na piątym kilometrze od szczytu przełęczy.
– Ilu ludzi jest tutaj? – Wskazał palcem tartak.
– Może czterech i kapral.
– A na dole?
– Więcej. Dowiem się.
– A na moście?
– Zawsze dwóch. Po jednym z każdej strony.
– Potrzebujemy trochę ludzi – powiedział młody człowiek. – Ilu możecie zebrać?
– Mogę zebrać tylu, ilu chcecie – odparł stary. – Tu na wzgórzach ludzi dużo.
– Ilu?
– Ponad stu. Ale małymi bandami. Ilu wam potrzeba?
– Powiem, kiedy przestudiujemy most.
– Chcecie go przestudiować teraz?
– Nie. Teraz chcę iść tam, gdzie ukryjemy ten ładunek, dopóki nie przyjdzie pora. Jeżeli to możliwe, chcę ukryć go jak najbezpieczniej nie dalej niż pół godziny od mostu.
– To proste – odparł stary. – Z tego miejsca, dokąd idziemy, do mostu będzie stale z górki. Ale teraz trzeba się tam trochę wspiąć w powadze. Głodniście?
– Tak – powiedział młody człowiek. – Ale zjemy później. Jakżeście zwani? Zapomniałem.
Był to dla niego zły znak, że zapomniał.
– Anselmo – odrzekł stary. – Jestem zwany Anselmo i pochodzę z Barco de Avila. Pomogę wam z tym plecakiem.
Młody człowiek, wysoki i chudy, z jasnymi włosami rozświetlonymi słońcem oraz z twarzą smaganą słońcem i wiatrem, ubrany we flanelową koszulę wyblakłą na słońcu, chłopskie spodnie i buty na sznurkowej podeszwie, schylił się, przełożył rękę przez skórzany pasek ciężkiego plecaka i zarzucił go sobie na plecy. Drugą rękę przecisnął przez drugi pasek i ułożył ciężar na grzbiecie. Koszulę wciąż jeszcze miał mokrą od noszenia go wcześniej.
– Już podniosłem – powiedział. – Jak idziemy?
– Wspinamy się – odparł Anselmo.
Zgięci pod ciężarem plecaków, spoceni, pięli się w równym tempie przez sosnowy las, który porastał zbocze. Młody człowiek nie widział ścieżki, lecz posuwali się wzwyż i okrążali górę, a później przecięli strumyk i starzec, nie zwalniając, ruszył dalej po skalistym brzegu koryta. Było teraz bardziej stromo i wspinaczka szła oporniej, aż w końcu strumień przelewał się jakby przez krawędź wznoszącej się nad nimi gładkiej granitowej skały. Stary zaczekał u jej stóp, aż tamten go dogoni.
– Jak wam idzie?
– W porządku – powiedział młody człowiek.
Pocił się obficie, a od marszu pod górę drgały mu mięśnie ud.
– Tu na mnie zaczekajcie. Idę ich ostrzec. Lepiej, żeby do was nie strzelali, kiedy niesiecie coś takiego.
– Nawet nie w żarcie – odparł młody człowiek. – Czy to daleko?
– To bardzo blisko. Jakżeś jest zwany?
– Roberto.
Młody człowiek zsunął plecak i postawił go łagodnie między dwoma głazami przy strumieniu.
– Tedy tu zaczekajcie, Roberto, a ja po was wrócę.
– Dobrze – powiedział młody człowiek. – Ale czy do mostu zamierzacie zejść tędy?
– Nie. Gdy pójdziemy do mostu, to będzie inną drogą. Krótszą i łatwiejszą.
– Nie chcę trzymać materiału zbyt daleko od mostu.
– Zobaczycie. Jeśli nie będziecie zadowoleni, to wybierzemy inne miejsce.
– Zobaczymy.
Młody człowiek usiadł obok plecaków i patrzył, jak tamten wdrapuje się na skałę. Staremu nie było trudno, a ponieważ znajdował dogodne chwyty, nawet ich nie szukając, młody człowiek poznał, że musiał się już tędy wspinać wielokrotnie. Ktokolwiek jednak czekał na górze, był tak ostrożny, że nie pozostawił żadnych śladów.
Młody człowiek, który nazywał się Robert Jordan, był straszliwie głodny i się martwił. Głodny bywał często, zwykle natomiast się nie martwił, bo nie przywiązywał wagi do tego, co z nim będzie, z doświadczenia zaś wiedział, jak w całym tym kraju łatwo jest się poruszać za linią wroga. Równie łatwo było się za nią poruszać, co ją przekraczać, jeśli się miało dobrego przewodnika. Jedyna trudność pojawiała się wówczas, gdy ktoś przywiązywał wagę do tego, co z nim będzie, gdy go złapią, no i kiedy musiał wybrać, komu ufać. Ludziom, z którymi się pracowało, ufać należało w pełni albo wcale, i w kwestii tego zaufania należało podejmować decyzje. Tym wszystkim zupełnie się nie martwił. Były jednak inne sprawy.
Ten Anselmo sprawdzał się jako przewodnik i cudownie umiał poruszać się po górach. Robert Jordan sam był niezłym piechurem, lecz chodząc od świtu za starym, zdążył się przekonać, że ten zdołałby go wykończyć. Robert Jordan ufał temu Anselmowi jak dotąd we wszystkim oprócz zdolności oceny sytuacji. Tej dotychczas nie zdążył wypróbować, a zresztą za ocenę sytuacji odpowiadał on sam. Nie, nie martwił się Anselmem, a problem mostu nie był trudniejszy od wielu innych problemów. Robert Jordan potrafi ł wysadzić każdy most, jaki przyszedłby do głowy, i wysadzał ich wiele, różnej wielkości i budowy. W dwóch plecakach było dość materiałów wybuchowych oraz cały sprzęt potrzebny, żeby wysadzić ten most jak należy, nawet gdyby okazał się on dwukrotnie większy, niż mówił Anselmo, niż to zapamiętał, kiedy przemierzał go podczas pieszej wędrówki do La Granja w 1933 roku, i niż wynikało z opisu, który Golz odczytał przedwczoraj wieczorem w pokoju na piętrze w domu nieopodal Escorialu.
– Wysadzenie mostu to jest nic – powiedział Golz, wskazując ołówkiem dużą mapę. Blask lampy padał na jego pooraną bliznami ogoloną głowę. – Rozumiecie?
– Tak, rozumiem.
– Absolutnie nic. Samo wysadzenie mostu to porażka.
– Tak jest, towarzyszu generale.
– Most trzeba wysadzić o określonej godzinie, uzależnionej od terminu natarcia. Oczywiście to pojmujecie. To wasze prawo i tak to trzeba zrobić.
Golz spojrzał na ołówek i postukał nim o zęby. Robert Jordan nic nie powiedział.
– Rozumiecie, że to wasze prawo i tak to trzeba zrobić – ciągnął Golz, patrzył na niego i kiwał głową. Ołówkiem postukał w mapę. – Tak ja bym to zrobił. I tak być nie może.
– Dlaczego, towarzyszu generale?
– Dlaczego? – powtórzył Golz ze złością. – Ile natarć widzieliście, że pytacie dlaczego? Kto zagwarantuje, że moje rozkazy nie ulegną zmianie? Kto zagwarantuje, że nie odwołają natarcia? Kto zagwarantuje, że wszystko zacznie się w ciągu sześciu godzin, odkąd zacząć się powinno? Czy chociaż jedno natarcie poszło kiedyś jak należy?
– Zacznie się w porę, jeżeli to będzie wasze natarcie – powiedział Robert Jordan.
– To nigdy nie są moje natarcia – odparł Golz. – Ja je przeprowadzam. Ale nie są moje. Artyleria nie jest moja. Muszę o nią wnioskować. Jeszcze nigdy nie dostałem tego, o co prosiłem, nawet jeśli to mieli. Zresztą to najmniejszy kłopot. Są inne sprawy. Wiecie, jacy są ci ludzie. Nie ma co wdawać się w szczegóły. Zawsze coś. Zawsze ktoś się wtrąci. Więc musicie teraz dobrze to zrozumieć.
– Czyli kiedy trzeba wysadzić most? – zapytał Robert Jordan.
– Godzinę po rozpoczęciu natarcia. Jak tylko natarcie się zacznie, ale nie wcześniej. Żeby tą drogą nie mogły dotrzeć posiłki. – Golz pokazał miejsce ołówkiem. – Muszę mieć pewność, że nic tą drogą nie dojdzie.
– A kiedy będzie natarcie?
– Powiem wam. Ale ta data i godzina mają wam tylko wskazać prawdopodobieństwo. Musicie być wtedy gotowi. Most wysadzicie po rozpoczęciu natarcia. Widzicie? – Wskazał ołówkiem. – To jedyna droga, którą mogą dotrzeć posiłki. To jedyna droga, którą tamci mogą doprowadzić czołgi, artylerię, a nawet ciężarówki do przełęczy, którą atakuję. Muszę wiedzieć, że mostu już nie ma. Nie wcześniej, bo go naprawią, jeśli odłożymy natarcie. Nie. Musi zostać wysadzony po rozpoczęciu natarcia i muszę wiedzieć, że go nie ma. Wartowników jest tylko dwóch. Człowiek, który z wami pójdzie, właśnie stamtąd przyszedł. Ponoć można na niego liczyć. Przekonacie się. Ma w górach ludzi. Weźcie tylu, ilu wam potrzeba. Jak najmniej, ale nie za mało. Nie muszę wam tłumaczyć takich rzeczy.
– A skąd będę wiedział, że zaczęło się natarcie?
– Weźmie w nim udział cała dywizja. Poprzedzi je bombardowanie lotnicze. Nie jesteście głusi, prawda?
– Zatem kiedy samoloty spuszczą bomby, mogę przyjąć, że natarcie się zaczęło?
– Nie zawsze można tak przyjąć. – Golz pokręcił głową. – Ale w tym przypadku owszem. To moje natarcie.
– Rozumiem – powiedział Robert Jordan. – Nie powiem, żeby zbytnio mi się to podobało.
– Mnie też się zbytnio nie podoba. Jeśli nie chcecie się tego podjąć, mówcie teraz. Jeśli myślicie, że nie dacie rady, mówcie teraz.
– Zrobię to – odparł Robert Jordan. – Oczywiście, że zrobię.
– Tylko tyle muszę wiedzieć – powiedział Golz. – Że tym mostem nic nie przejedzie. To konieczne.
– Rozumiem.
– Nie lubię prosić ludzi o robienie w taki sposób takich rzeczy – ciągnął Golz. – Nie mógłbym wydać wam takiego rozkazu. Rozumiem, do czego możecie być zmuszeni, skoro narzucam takie warunki. Wyjaśniam wszystko starannie, abyście zrozumieli i abyście rozumieli wszelkie możliwe trudności oraz ważność sprawy.
– A jak po wysadzeniu mostu ruszycie na La Granja?
– Ruszymy gotowi, żeby go naprawić po ataku na przełęcz. To bardzo złożona i piękna operacja. Równie złożona i piękna jak zawsze. Plan opracowano w Madrycie. To kolejne arcydzieło Vicentego Rojo, tego nieszczęsnego profesora. Ja przeprowadzam natarcie i przeprowadzam je, jak zawsze, niedostatecznymi siłami. Mimo to operacja ma duże szanse powodzenia. Myślę o niej z większym optymizmem niż zazwyczaj. Może się powieść, jeśli wyeliminujemy ten most. Możemy zająć Segowię. Spójrzcie, pokażę wam, jak to będzie. Widzicie? Nie będziemy nacierali szczytem przełęczy. Ten teren musimy utrzymać. Tylko znacznie dalej. Patrzcie… Tutaj… O tak…
– Wolałbym nie wiedzieć – powiedział Robert Jordan.
– Słusznie – odparł Golz. – Zabierzecie na tamtą stronę lżejszy bagaż, tak?
– Zawsze wolę nie wiedzieć. Bo wtedy cokolwiek się stanie, ja nic nie wygadam.
– Lepiej, żebyście nie wiedzieli. – Golz pogładził się ołówkiem po czole. – Ja często też wolałbym nie wiedzieć. Ale czy wiecie na temat mostu tę jedną rzecz, którą wiedzieć musicie?
– Tak, wiem.
– Wierzę, że tak – powiedział Golz. – Nie wygłoszę wam teraz przemowy. Napijmy się. Po tym całym gadaniu bardzo chce mi się pić, towarzyszu Hordan. Zabawne macie nazwisko po hiszpańsku, towarzyszu Hordaun.
– A jak się wymawia Golz po hiszpańsku, towarzyszu generale?
– Hoce – odparł Golz z szerokim uśmiechem. Wydobył to słowo głęboko z gardła, jakby miał katar i odchrząkiwał flegmę. – Hoce – wychrypiał. – Towarzysz henerał Hoce. Gdybym wiedział, jak wymawiają po hiszpańsku Golz, przed przyjazdem na tę wojnę wybrałbym inne nazwisko. Pomyśleć, że gdy tu przyjeżdżałem, żeby kierować dywizją, mogłem wybrać każde nazwisko, jakie chciałem, a wybrałem Hoce. Henerał Hoce. Teraz już za późno je zmieniać. Jak wam się podoba robota jako partizan? – Użył rosyjskiego określenia na działających za linią wroga.
– Bardzo – powiedział Robert Jordan. Uśmiechnął się szeroko. – Bardzo zdrowa, dużo świeżego powietrza.
– Mnie też się bardzo podobała, kiedy byłem w waszym wieku – rzekł Golz. – Mówią mi, że bardzo dobrze wysadzacie mosty. Bardzo naukowo. Takie krążą słuchy. Ja sam nigdy nie widziałem tego, co robicie. Może wcale nic się nie dzieje. Naprawdę je wysadzacie? – Teraz się droczył. – Napijcie się tego. – Podał Robertowi Jordanowi kieliszek hiszpańskiej brandy. – Naprawdę je wysadzacie?
– Czasami.
– Lepiej, żeby na tym moście nie było „czasami”. Nie, nie mówmy już więcej o moście. Na temat mostu zrozumieliście już dosyć. Jesteśmy bardzo poważni, więc możemy mocno żartować. Słuchajcie, dużo macie dziewczyn po tamtej stronie frontu?
– Nie. Nie ma czasu na dziewczyny.
– Nie zgadzam się. Im służba bardziej nieregularna, tym bardziej nieregularne życie. Wasza służba jest bardzo nieregularna. Poza tym powinniście się ostrzyc.
– Włosy strzygę, kiedy to konieczne – odparł Robert Jordan. Niedoczekanie, żeby golił głowę tak jak Golz. – I bez dziewczyn mam o czym myśleć – powiedział ponuro. – Jaki mundur powinienem nosić?
– Żaden – odrzekł Golz. – Fryzurę macie w sam raz. Tylko się z wami droczę. Bardzo się ode mnie różnicie. – Ponownie napełnił kieliszki. – Wy nigdy nie myślicie tylko o dziewczynach. Ja nigdy nie myślę w ogóle. Niby po co? Ja jestem Général Sovietique. Ja nigdy nie myślę. Nie próbujcie wrobić mnie w myślenie.
Ktoś ze sztabu, siedzący na krześle przy rysownicy i pracujący nad mapą, warknął coś do Golza w języku, którego Robert Jordan nie rozumiał.
– Zamknij się – powiedział Golz po angielsku. – Jak chcę, to żartuję. Taki jestem poważny i dlatego mogę żartować. A teraz pijcie i idźcie. Rozumiecie, co?
– Tak – odparł Robert Jordan. – Rozumiem.
Uścisnęli sobie dłonie, po czym Robert Jordan zasalutował i wyszedł do wozu sztabowego, w którym spał tamten starzec, który na niego czekał. Wozem wyjechali na szosę, minęli Guadarramę, starzec nadal się nie obudził, a potem drogą do Navacerrady dotarli do domku Klubu Alpejskiego, gdzie on, Robert Jordan, zdrzemnął się na trzy godziny przed wyruszeniem dalej.
To wtedy po raz ostatni widział Golza z tą jego dziwną białą twarzą, której nie imała się opalenizna, z jastrzębimi oczami, dużym nosem, wąskimi wargami i ogoloną głową poprzecinaną przez zmarszczki i blizny. Nazajutrz w nocy tamci wyjdą po ciemku na szosę pod Escorial do długich sznurów ciężarówek, piechota będzie się do nich ładowała w mroku, żołnierze, ciężko objuczeni, będą się na nie wdrapywali, pluton karabinów maszynowych będzie pakował do nich swoją broń, czołgi będą wjeżdżały po pochylniach na długie transportery, dywizja wyruszy pod osłoną nocy, żeby przypuścić natarcie na przełęcz. O tym myśleć nie zamierzał. To nie jego sprawa. To sprawa Golza. On miał do zrobienia jedno i o tym zamierzał myśleć, musiał to dokładnie przemyśleć i przyjmować, co się wydarzy, i się nie martwić. Martwić się to prawie równie źle jak się bać. Wtedy po prostu jest trudniej.
(…)
Ernest Hemingway „Komu bije dzwon”
Tłumaczenie: Rafał Lisowski
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 656
Opis: Do grupy republikańskich partyzantów działającej w górach na południu Hiszpanii, na terenie kontrolowanym przez faszystów, zostaje wysłany młody amerykański ochotnik. Robert Jordan ma za zadanie wysadzić strategiczny most w określonym czasie, aby ułatwić jednoczesny atak republikanów na miasto Segowia. W ciągu trzech dni spędzonych wysoko w górach Jordan mierzy się z niebezpieczeństwami wojny, ale też zawiązuje braterstwo broni z antyfaszystowskimi partyzantami. I tam spotyka Marię, młodą kobietę, która uciekła przed bojownikami generała Franco… W 1937 roku Ernest Hemingway udał się do Hiszpanii, aby relacjonować tamtejszą wojnę domową (1936-1939) dla North American Newspaper Alliance. Trzy lata później ukończył swoją największą powieść o lojalności i odwadze, miłości i porażce oraz tragicznej śmierci ideału. „Jeśli funkcją pisarza jest odsłanianie rzeczywistości” – napisał redaktor Maxwell Perkins do Hemingwaya po przeczytaniu rękopisu – „nikt nigdy nie wykonał tego tak całkowicie”. „Komu bije dzwon” to wyjątkowe dzieło: piękne, brutalne, poruszające i mądre. Uważa się, że jest to jedna z najlepszych i najważniejszych powieści wojennych wszech czasów.
Tweet
Kategoria: fragmenty książek