Klasyk literatury belgijskiej wreszcie po polsku. Przeczytaj fragment książki „Szczypawka z ogrodu Luksemburskiego i inne prozy” Andrégo Baillona

Państwowy Instytut Wydawniczy przybliża polskim czytelnikom twórczość Andrégo Baillona (1875-1932), który zrewolucjonizował belgijską literaturę. 22 września ukaże się obszerny tom „Szczypawka z ogrodu Luksemburskiego i inne prozy” w tłumaczeniu Mateusza Kwaterki. Fragment tytułowej powieści, chwalonej m.in. przez Simone de Beauvoir, publikujemy przedpremierowo poniżej.
I
Moje imię: Marcel. Nie przepadam za sobą. W górę mknęła raca, by stać się „pięknym błękitem”, niewypał: cały ja. Niewydarzona raca – moja rola sprowadza się do sumowania liczb. Gwoli jasności, dodaję je w szczególny sposób: w kolumnach, wpierw z góry na dół, następnie z lewej do prawej. W obu kierunkach suma musi się zgadzać. Jeśli się nie zgadza, powtarzam.
Już to do łatwych nie należy. Weźmy mój wiek: gdy liczę, jak wszyscy, z góry na dół, otrzymuję dwadzieścia pięć lat. Ale gdy pomyślę o pewnych zdarzeniach, wypada pięćdziesiąt. W każdym razie szacuję, że wypadłoby pięćdziesiąt, na jedno wychodzi.
Dwadzieścia pięć czy pięćdziesiąt, tak czy siak jestem w szpitalu, w izolatce, którą łaskawie określa się tu „domeczkiem”. Pomyśleć, że w szkole nie rozumiałem, co to eufemizm! Chwilę temu napinałem mięśnie, żeby poluzować opasujące mnie więzy. Kaftan bezpieczeństwa, owszem. Zdjęto go ze mnie. Czeka na krześle, w gotowości, nigdy nie wiadomo. Jest tu również mój sąsiad z domeczku, och! na pewno z powodu przyjaźni, ale i dlatego, sądząc z niektórych spojrzeń, że nigdy nie wiadomo.
To on dał mi zeszyty i ołówek:
– Pisz, Marcelu. Uspokoisz się. Poukładasz sobie wszystko w głowie.
Pisać! Co pisać? Wśród wielu rzeczy dwóch nienawidzę szczególnie: mrugnięć i, niebawem to wyjaśnię, pewnego słowa. Słowo to napiszę już teraz: GŁUPSTWO. Zdarzało się, że postanowiwszy dokonać jakiegoś czynu, z tych, co uchodzą za rozstrzygające, widziałem, jak mój zamiar rozpada się w drobny mak tylko dlatego, że gdy otworzyłem książkę, w oczy rzuciło mi się GŁUPSTWO, jakby ocena i sarkazm. Mam zresztą obsesję na punkcie tego słowa. Widzę je wydrukowane, niczym nazwa ulicy, na wszystkich skrzyżowaniach mojego życia. Nic mocnego, nic wielkiego, nic, co przypominałoby piękny błękit! Miałbym to opisywać?… Prawda, że gdyby spojrzeć pod odpowiednim kątem…
No więc zgoda, piszmy. Ale dla kogo? Nie dla przyjaciół, już ich nie mam i zresztą mieć nie chcę. Dla rodziców? Mam mnóstwo tajemnic, które powierzyłbym każdemu… oprócz rodziców. Dla lekarzy? Hmm. Ci panowie tyle się już naoglądali, że mają wyrobione zdanie: prawda to dla nich ramię, gruczoł, wrzód, a co do reszty – unosząca się w powietrzu bańka, w którą każdy usiłuje wdmuchnąć inną bańkę. Pisać dla nich! Stałbym się przypadkiem medycznym.
A gdyby tak pisać po prostu dla nikogo? Albo dla siebie? Jak na spacerze, gdy zgubiło się laskę, cofnąć się, przetrząsnąć zarośla i tak, od głupstwa do głupstwa, wrócić po własnych śladach, szukać.
Wyjaśnijmy sobie wpierw przyczynę, dla której tu trafiłem. Nie jestem wariatem. Tutejsi wariaci miotają się wściekle i wrzeszczą: „Nie jestem wariatem! Nie jestem wariatem!”. A ja to mówię, piszę, całkowicie spokojnie. Gdybym się nie powstrzymywał, wypisałbym to zdanie tysiąc razy na ścianach, w zeszytach, a ręka, aż do ostatniej literki, nie zadrżałaby mi ani razu. Może warto spróbować? Oczywiście, coś w tym musi być: nie znalazłem się tu całkiem przypadkowo. Mama też przez to przeszła. I wyszła z tego. Czemu ja miałbym nie wyjść?
Pamiętam pewien film. W jaskini karła młody Zygfryd wykuł sobie miecz. Podziwia jego piękno, rzuca w górę piórko, podstawia pod nie ostrze, a piórko spada sobie dalej, po prostu przecięte na dwoje. Myślałem o tym piórku. Niektórym umysłom brakuje klingi. Myśl opada na nie i przywiera jak głupi płatek śniegu do gałęzi. Na innych myśl się rozdwaja. Była sobie myśl, ot i są dwie myśli. Tata robił mi z tego powodu wymówki:
– Dzielisz włos na czworo.
Piórko na dwoje, włos na czworo, myślimy podwójnie, jesteśmy delikatniejsi, więc gorzej znosimy cierpienie, nawet z powodu głupstw.
Czy to czyni z nas szaleńców?
Znam kilku młodych ludzi. Studiowali, wiedzą wszystko o wszystkim, zmierzają prosto do celu, opierają się na solidnych zasadach: marmurowych kolumnach. Niewydarzony piękny błękit, na niczym się nie znam. Kolumny ustępują pod moim naporem jak pomalowane płótno. Ubolewam nad tym i padam na pysk. Czy to oznaka szaleństwa?
Z braku szczęścia, albo z głupoty, w nauce nie czyniłem postępów. A jednak czytałem. Jakże mi to wyrzucano! Czytałem za wiele, czytałem rzeczy nazbyt uczone, czytałem książki, które mogły mi „pokiełbasić we łbie”. Być może. Wzruszam się na sam widok książki. Muszę ją otworzyć, rzucić się na jakąś stronę, zdanie, słowo, dodać ten okruch cudzej myśli do własnej. Czytałem Pascala; czytałem Montaigne’a. U obu trafiłem na tę samą ideę: deska nad przepaścią albo przerzucona między dwiema wieżami Notre Dame belka o takiej szerokości, jakiej potrzebowalibyśmy, żeby przechadzać się wygodnie, gdyby leżała na ziemi – sama myśl wywołuje zawrót głowy. Wieże Notre Dame są chyba dość wysokie? W codziennych stosunkach miałem do czynienia z takimi deskami głupio – tak, głupio – leżącymi na ziemi i szedłem po nich z zawrotem głowy! Czy to szaleństwo?
Kolejna rzecz. Na wpół szalony, wolałbym być szalony do imentu. Znów ten niewydarzony piękny błękit! Czuję potrzebę, aby rzeczy były całkowite, żeby trwały, żeby były w pełni i bez wątpienia tym, czym są. Gdybym kochał, chciałbym kochać bez reszty. Kochać palcami, oczami, ustami, duszą, wszystkim, co zawiera się w moim umyśle i ciele. Zawsze, nigdy: takie słowa rozumiem! To, co przemijające, nietrwałe, niepewne, to, co być może nastąpi albo nastąpi później – stoję na belce i kręci mi się w głowie. Jeden z przyjaciół mówił na to: „twoja obsesyjka absolutu”. A jeśli odnieść tę obsesyjkę do Boga? Bóg czy nie Bóg – cały świat obraca się wokół tej osi. Księża przywdziali sutanny, gdyż w niego wierzyli, raptem: już w niego nie wierzą. Uczeni negują jego istnienie, a następnie je przyjmują. Jak zdobyć pewność? Do licha! Niech sobie istnieje lub nie istnieje, bylebyśmy wiedzieli co i jak. Jednego dnia myślę: „może tak”, a nazajutrz: „może nie”. Nigdy „pełne-tak” albo „pełne-nie”. Roztrząsać tę kwestię, nie móc się od niej opędzić, czy to szaleństwo?
Docieram do zjawisk zewnętrznych, takich, które każdy może dostrzec. Gdy jestem poważny, nazywam je „moimi odruchami”, gdy żartuję, „moimi głupstwami”. A zresztą, czy mówiłbym: „moje głupstwa”, gdybym był szalony? Otóż to. Jeśli napomykam o małym ludziku, który siedzi mi w głowie, postawmy sprawę jasno: w mojej głowie nie ma żadnego małego ludzika. Wszystko dzieje się tak, jakby tam był. On rozkazuje, ja słucham. Raptem nie sposób się oprzeć: moja ręka się unosi, odginam kciuk i muszę go wepchnąć w oko. Aj! Boli. Prawe oko draśnięte. Co będzie, gdy wezmę się za lewe? Powstrzymać się? Oto dyżurna rada dla tych, którzy właśnie nie mogą się powstrzymać! Wpychając kciuk, jednocześnie się karcę: „Robisz sobie krzywdę, cymbale!”. Cymbał bądź nie, tak trzeba. A ruch musi być prawidłowy. Zgodny z tym, czego żąda moja obsesyjka absolutu. Wiedzieć, do jakiego stopnia wytrzymam ból; dotknąć paznokciem oka w takim, a nie innym punkcie, jeśli chybię, powtórzyć, jeśli mi się uda, powtórzyć mimo wszystko, czy bowiem na pewno mi się udało? Potem znów powtórzyć, czy bowiem uda mi się kolejny raz? Z większym bólem? Z mniejszym?
Ba! Zwykłe natręctwa, tak twierdzą lekarze. Na litość boską, nie próbujcie powstrzymać natręctw kaftanem bezpieczeństwa. To jakby piórko, mające się właśnie podzielić na dwoje, nie dzieliło się. Moja myśl robi wówczas to, czego wzbrania się mojemu kciukowi. Boli nawet bardziej.
Pewna lekarka powiedziała:
– Proszę nosić ze sobą kieszonkowe lusterko. A gdy to pana najdzie, patrzeć na siebie przez minutę, potem pięć minut, dziesięć.
Z całym szacunkiem, droga pani, przypomina mi to pewnego kolegę, który był, jak mi się zdaje, rogaczem. Kiedy dręczyły go podejrzenia, odkrywał, że ma spróchniały ząb, i pędził do dentysty.
– Rozumiesz? Przyjmuje na drugim końcu miasta. Godzina drogi, pół godziny w poczekalni, minuty na zastrzyki, sekundy na usunięcie zęba, a w tym czasie zapominam, że…
Stracił wprawdzie wszystkie zęby, ale wciąż był rogaczem. W tym lusterku, droga pani, musiałbym obserwować swoje odruchy. Zalecana minuta składałaby się z sześćdziesięciu sekund, Boże broń z sześćdziesięciu i jednej. Musiałbym na siebie patrzeć pod odpowiednim kątem, powtórzyć, gdybym chybił, powtórzyć, gdyby mi się udało. Dwa natręctwa zamiast jednego. Piękne dzięki!
Postrzeleńca, po prawdzie, zrozumie tylko inny postrzeleniec. Sąsiad, nim uszczęśliwił mnie zeszytami, obciął mi paznokcie.
– Nie będą cię już kaleczyć.
Lata studiów, lata praktyki, tyle czasu potrzebowali lekarze, stażyści, pielęgniarki, aby nie wpaść na to, że kaleczący paznokieć należy obciąć.
Później dał mi ołówki.
– Pisz, Marcelu. Ołówek jest tabu, wiesz, dla oczu. To prawda! Ołówek jest tabu, i dopóki piszemy, kciuk również jest tabu.
A teraz, Marcelu, ruszaj. Zapomnij, kim jesteś. Szukaj zgubionej laski. Wyjdź z siebie i daj przemówić Marcelowi, jakby był kimś innym.
(…)
André Baillon „Szczypawka z ogrodu Luksemburskiego i inne prozy”
Tłumaczenie: Mateusz Kwaterko
Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy
Liczba stron: 560
Opis: André Baillon (1875-1932) to jeden z najważniejszych pisarzy belgijskich. Krytycy obwoływali go twórcą belgijskiego modernizmu, pogodnym naturalistą, neurastenikiem spisującym relacje z sesji terapeutycznych, spadkobiercą dziewiętnastowiecznego realizmu, prekursorem surrealizmu, egzystencjalizmu, ba, autorem postmodernistycznym skupionym na pęknięciach i szczelinach języka. Tak czy owak, jednomyślnie uważa się go za jednego z najciekawszych i najoryginalniejszych pisarzy XX wieku.
Prezentujemy obszerny tom próz Baillona w przekładzie Mateusza Kwaterki, na który składają się: powieść obyczajowa „Historia pewnej Marii” – opowieść o życiu małomiasteczkowej prostytutki, powieść „Szczypawka z ogrodu Luksemburskiego” – historię życia pacjenta zakładu psychiatrycznego, a także „Deliria” – niezwykły zapis kryzysu psychicznego narratora.
Kategoria: fragmenty książek
















