Jedyna znana książka w całości napisana w obozie. Fragment „Stacji końcowej Auschwitz” Eddy’ego de Winda

27 stycznia 2020


27 stycznia obchodzimy 75. rocznicę wyzwolenia niemieckiego nazistowskiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Z tej okazji proponujemy wam lekturę „Stacji końcowej Auschwitz” ? jedynej znanej książki, która w całości została napisana w Auschwitz, w trakcie pobytu autora w obozie, tuż po wyzwoleniu przez Armię Czerwoną. To niezwykłe świadectwo tamtego czasu, które powstało pod wpływem świeżych przeżyć Eddy’ego de Winda, holenderskiego lekarza pochodzenia żydowskiego. Wstrząsająca relacja z życia w obozie ukazała się pierwotnie już w 1946 roku. Teraz, w związku z 75. rocznicą wyzwolenia Auschwitz, doczekała się licznych wznowień na świecie. Początek książki przeczytacie poniżej.

Jak daleko jest do rysujących się na horyzoncie niebieskawych gór? Jak wielka jest równina rozpościerająca się w promieniach wiosennego słońca? Dzień drogi dla wolnych stóp. Godzina jazdy konnej szybkim kłusem. Dla nas to dalej, o wiele dalej, nieskończenie daleko. Te góry nie należą do tego świata, naszego świata. Bo między nami a nimi rozpięty jest drut.

Nasze pragnienie, nieokiełznane łomotanie serca, uderzająca nam do głowy krew ? wszystko na darmo. Od równiny odgradza nas przecież drut. Podwójne rzędy drutu, na którym u góry świecą się czerwone lampki ostrzegające przed czyhającą na nas śmiercią. Nas ? uwięzionych w tym prostokącie otoczonym dwoma rzędami drutów pod napięciem i wysokim białym murem.

Wciąż ten sam obraz, wciąż to samo uczucie. Stoimy pod oknem naszego bloku i spoglądamy na wzywającą nas równinę, a nasze piersi unoszą się i opadają w napięciu i z bezsilności. Dzieli nas od siebie dziesięć metrów. Gdy chcę spojrzeć na odległą wolność, wychylam się z okna. Friedel nawet tego nie może zrobić, jest więźniarką pod specjalnym nadzorem. Ja mogę się swobodnie poruszać po obozie. Friedel tego zabroniono.
 
 
Mieszkam w bloku dziewiątym, to zwykły blok szpitalny. Friedel mieszka w bloku dziesiątym. Tam również są pacjenci, ale nie tacy jak w moim rewirze. U mnie leżą osoby, które zachorowały z powodu okrucieństwa, głodu i pracy ponad siły. To zwyczajne przyczyny prowadzące do naturalnych i możliwych do zdiagnozowania chorób.

W bloku dziesiątym prowadzi się eksperymenty. Mieszkają w nim kobiety okaleczone przez sadystów, zwących siebie profesorami, w sposób, w jaki jeszcze żadna kobieta nie została okaleczona, pozbawiono ich bowiem tego, co najpiękniejszego posiadały ? ich kobiecej esencji, możliwości bycia matką.

Choć dziewczyna padająca ofiarą dzikiej żądzy niepohamowanego brutala również cierpi, to ów czyn, któremu wbrew swojej woli zostaje poddana, ma źródło w samym istnieniu, w żywej chuci. Siłą napędową bloku dziesiątego nie jest erupcja pożądania, ale polityczna idea i finansowy zysk.

Zdajemy sobie z tego wszystkiego sprawę, kiedy patrzymy na równinę na południu Polski, pragnąc biec przez łąki i mokradła oddzielające nas od niebieskich Beskidów na horyzoncie. Ale wiemy jeszcze więcej. Wiemy, że czeka nas tylko jedno, że tylko jedno może nas wyzwolić z tego piekła ogrodzonego drutem ? śmierć.

Wiemy też, że śmierć może przyjść tutaj do nas pod różnymi postaciami.

Może zjawić się jako żołnierz, z którym lekarz stoczy uczciwą walkę. Choć jej sprzymierzeńcy ? głód, chłód i robactwo ? są podstępni, to sama śmierć jest naturalna, jej przyczynę da się wpisać do oficjalnej rubryki.
 
 
W takiej postaci śmierć jednak do nas nie przyjdzie. Zjawi się tak, jak zrobiła to w przypadku milionów, które były tutaj przed nami. Podkradnie się do nas podstępem, niewidoczna i niemal bezwonna.

My jednak wiemy, że to jedynie przebranie, pod którym się kryje, że nasza śmierć nosi uniform, bo przy kurku z gazem stoi mężczyzna w mundurze ? członek SS.

Dlatego odczuwamy tak silne pragnienie, gdy spoglądamy na niebieskawe góry oddalone zaledwie o trzydzieści pięć kilometrów, ale dla nas nieosiągalne.

Dlatego tak mocno wychylam się z okna w stronę baraku dziesiątego, w którym jest Friedel.

Dlatego jej ręce tak mocno ściskają oczka siatki w oknie.

Dlatego przytula głowę do drewna; bo jej tęsknota za mną pozostanie nienasycona, tak jak nasze pragnienie, by znaleźć się w tych wysokich górach, których niebieskawe kontury rysują się na horyzoncie.

***

Młoda trawa, brązowe, gotowe na kwitnienie pąki kasztanów i z każdym dniem cieplejsze promienie wiosennego słońca obiecywały nowe życie. Ziemię spowijał jednak chłód śmierci.

To była wiosna 1943 roku.

Niemcy walczyli głęboko w Rosji, a losy wojny jeszcze się nie odwróciły przeciw nim.

Alianci nie postawili na razie stopy na zachodzie kontynentu.

Panujący w Europie terror przybierał coraz ostrzejsze formy.

Żydzi stali się dla okupanta igraszką. Bawił się z nimi w kotka i myszkę. Co noc na ulicach Amsterdamu warczały motocykle, wzdłuż wcześniej tak spokojnych kanałów dudniły kroki nóg odzianych w oficerki i rozbrzmiewały wydawane ostrym głosem rozkazy.

Potem, w Westerborku, myszy na chwilę wypuszczano. Ludzie mogli się swobodnie poruszać po obozie, przychodziły paczki, nie rozdzielano rodzin. Wszyscy posłusznie słali listy do Amsterdamu ? „U mnie wszystko w porządku?” ? żeby inni bez oporu oddawali się w ręce Grüne Polizei.

W Westerborku Żydzi zaczęli się łudzić, że może nie będzie tak źle, że choć zostali wykluczeni ze społeczności, to kiedyś na pewno powrócą z tej izolacji.

„Kiedy wojna się skończy, a my wrócimy do domu?” ? tak zaczynała się popularna piosenka.

Większość nie znała swojego losu, byli też i tacy, którzy mieli odwagę ? a może było to zaślepienie? ? by rozpocząć tam nowe życie, założyć rodzinę. Codziennie do obozu przychodził w imieniu burmistrza miejscowości Westerbork doktor Molhuijsen, aż któregoś pięknego poranka jednego z dziewięciu pogodnych dni kwietnia stanęli przed nim Hans i Friedel.

Oboje idealiści: on ? dwudziestosiedmioletni ? był jednym ze znanych lekarzy obozowych; ona miała zaledwie osiemnaście lat. Poznali się w sali, którą on kierował, a w której ona pracowała jako pielęgniarka.

„Bo oddzielnie jesteśmy nikim, razem stajemy się jednym” ? napisał w wierszu dla niej, co trafnie wyrażało ich uczucia. Razem sobie poradzą. Może uda się im do końca wojny pozostać w Westerborku, a jeśli nie, to będą wspólnie walczyć w Polsce. Bo kiedyś wojna się skończy, a nikt nie wierzył w ostateczne zwycięstwo Niemców.
 
 
I tak byli ze sobą przez pół roku. Mieszkali w tak zwanym pokoju lekarza, czyli w pomieszczeniu oddzielonym dyktą od reszty dużego baraku zasiedlonego przez sto trzydzieści kobiet. Nie przebywali w nim sami, oprócz nich był tam jeszcze jeden lekarz, a później pokój musieli dzielić z dwoma małżeństwami. To doprawdy nie były najlepsze warunki dla młodej pary rozpoczynającej wspólne życie. Nic to jednak nie znaczyło wobec transportów: w każdy wtorek rano ? tysiąc osób.

Mężczyźni, kobiety, starzy i młodzi, nawet niemowlęta i chorzy. Jedynie bardzo niewielka liczba osób, których stan według Hansa i innych lekarzy był zbyt ciężki, żeby mogły przetrwać trzydniową podróż pociągiem, mogła pozostać. Oprócz nich ci, którzy cieszyli się większymi prawami: ochrzczeni i z mieszanych małżeństw, alte Lagerinsassen, czyli więźniowie przebywający w obozach już od 1938 roku, oraz personel obozowy, do którego należeli Hans i Friedel.

Na liście personelu widniało tysiąc nazwisk, lecz wciąż dochodziły do nich nowe, protegowane osoby z różnych miast, niekiedy z polecenia Niemców. Czasami byli to rzeczywiście zasłużeni obywatele, jednak przede wszystkim znajomi członków Rady Żydowskiej albo najstarszych więźniów piastujących kluczowe stanowiska w obozie. Wówczas aktualizowano listę tysiąca nazwisk.

W nocy 13 września 1943 roku do Hansa i Friedel przyszedł pracownik Rady Żydowskiej z wiadomością, że mają się przygotować do transportu. Hans ubrał się prędko i obszedł wszystkie instancje, które nocą zajmowały się w pośpiechu organizacją cotygodniowego transportu. Doktor Spanier, dyrektor szpitala, był naprawdę wściekły. Hans przebywał w obozie już od roku. Ciężko pracował, a było przecież wielu takich, którzy zjawili się później i się obijali. Hans znajdował się też na liście pracowników Rady Żydowskiej, ale jeśli ona nie była w stanie go zatrzymać w Westerborku, to służba zdrowia tym bardziej.
 
 
O ósmej rano stanęli ze swoim całym dobytkiem przy biegnących przez środek obozu torach. Panował tam wielki tłok. Mężczyźni ze Służby Porządkowej i Latającej Kolumny ładowali bagaże do pociągu, którego dwa wagony zapełnione zostały zapasami na drogę. Pielęgniarze przywlekli pacjentów; przeważnie starsze osoby, które nie mogły chodzić o własnych siłach. Nie wolno im jednak było zostać w Westerborku, bo w następnym tygodniu również nie byłyby w stanie wyjechać. Ci, co zostawali, stali za kordonem oddalonym o kilka metrów od pociągu i płakali przeważnie głośniej od tych, którzy wyruszali w drogę. Przed i za pociągiem stał na straży samochód SS, esesmani byli jednak bardzo uprzejmi, podtrzymywali nawet ludzi na duchu. Holendrzy nie powinni się przecież zorientować, jak „ich” Żydzi są traktowani w rzeczywistości.

Odjazd nastąpił o wpół do jedenastej. Drzwi wagonów towarowych zaryglowano od zewnątrz. Ostatnie pożegnanie, ostatni gest ręką przez otwory okienne u góry wagonu i już znajdowali się w drodze do Polski, nie znając dokładnego celu swej podróży.

Hans i Friedel mieli szczęście. Przebywali w wagonie wyłącznie z młodymi ludźmi, kolegami i koleżankami Friedel z grupy syjonistycznej, do której wcześniej należała.

Wszyscy zachowywali się po przyjacielsku i ustępliwie. Było ich w wagonie trzydzieścioro ośmioro. To względnie niewiele, więc przy odrobinie dobrej woli i po zawieszeniu bagaży pod sufitem wszystkim udało się znaleźć miejsce na podłodze.

W drodze rozpoczęło się prawdziwe życie. Na pierwszym postoju weszli do wagonów esesmani. Zażądali papierosów, a następnie zegarków. Potem przyszła kolej na pióra i biżuterię. Chłopcy się z tego śmiali, oddali kilka papierosów, utrzymując, że więcej nie mają. Wielu z nich było niemieckiego pochodzenia i już wcześniej miewało do czynienia z SS. Do tej pory udało im się uratować skórę, więc i teraz nie dadzą sobie w kaszę dmuchać.

Nie dostali nic do jedzenia, zapasów z pociągu nie zobaczyli na oczy. Nie przejmowali się tym jednak. Mieli jeszcze przy sobie wystarczająco dużo prowiantu z Westerborku. Od czasu do czasu wolno im było opuścić wagon, żeby opróżnić przepełnione wiadro z odchodami. Cieszyli się, gdy widzieli w miastach ślady bombardowań, poza tym podróż upłynęła bez większych przygód.

W nocy dotarli do bocznicy kolejowej w Auschwitz.
(…)

Eddy de Wind „Stacja końcowa Auschwitz”
Tłumaczenie: Iwona Mączka
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 288

Opis: Eddy de Wind był ostatnim żydowskim lekarzem, który ukończył Uniwersytet Leiden w Holandii podczas drugiej wojny światowej. Gdy jego matka została uwięziona w obozie w Westerborku, Eddy zgłosił się tam na ochotnika jako lekarz, pod warunkiem że nie zostanie ona deportowana do Auschwitz. Niestety matkę wywieziono do obozu na kilka dni przed przybyciem syna. W Westerbork Eddy poznał młodą żydowską pielęgniarkę ? Friedel. Zakochują się w sobie i biorą w obozie ślub. W 1943 roku zostają przetransportowani do Auschwitz. Tam zostają rozdzieleni: Eddy trafia do baraku numer 9, Friedel do baraku 10, w którym przeprowadzane są medyczne eksperymenty. Kiedy Rosjanie zbliżają się do Auschwitz w końcówce roku 1944, naziści rozpoczynają zacieranie śladów, a więźniowie wyruszają w głąb Niemiec w marszu śmierci. Eddiemu udaje się ukryć, pozostaje w Auschwitz i zaczyna pisać.

Tematy: , , , ,

Kategoria: fragmenty książek