Jak przetrwać okrucieństwo wojny? Przeczytaj fragment nagrodzonego Pulitzerem „Światła, którego nie widać” Anthony’ego Doerra

25 stycznia 2023

Wydawnictwo Poznańskie wznowiło w twardej oprawie, dopasowanej edycyjnie do „Miasta w chmurach”, powieść „Światło, którego nie widać” Anthony’ego Doerra. Historia rozgrywa się podczas II wojny światowej i przedstawia równoległe, a potem nakładające się na siebie losy niewidomej francuskiej dziewczynki i niemieckiego sieroty. Powieść zdobyła uznanie krytyków, którzy uhonorowali ją Nagrodą Pulitzera, ale też odniosła olbrzymi sukces komercyjny, sprzedając się w nakładzie ponad 15 milionów egzemplarzy. W tym roku na platformie Netflix premierę będzie miała ekranizacja zrealizowana w formie miniserialu. Warto przedtem przeczytać albo przypomnieć sobie książkę.

Rodzi się coś nowego

Kiedy pozostałe dzieci grają na ulicy w klasy albo kąpią się w kanale, Werner siedzi samotnie w sypialni na poddaszu i eksperymentuje z odbiornikiem radiowym. Po tygodniu potrafi go rozmontować i złożyć z zamkniętymi oczami. Kondensator, wzbudnik, cewka, słuchawki. Jeden drut stanowi uziemienie, drugi antenę. Jeszcze nigdy Werner nie miał do czynienia z czymś równie sensownym.

Znajduje w rupieciarni potrzebne rzeczy: kawałki miedzianego drutu, śruby, zgięty śrubokręt. Od żony aptekarza wyłudza zepsutą słuchawkę, wykręca solenoid ze starego dzwonka i buduje głośnik. Po miesiącu udaje mu się zupełnie zmienić konstrukcję odbiornika; dodaje w kilku miejscach nowe części i podłącza urządzenie do źródła prądu.

Każdego wieczoru znosi radio na parter, a Frau Elena pozwala swoim podopiecznym słuchać przez godzinę. Odbierają dzienniki radiowe, koncerty, opery, występy chóru narodowego i zespołów ludowych. W pokoju siedzi tuzin dzieci i Frau Elena, drobna i krucha jak dziecko.

Żyjemy w ciekawych czasach — mówi radio. Nie skarżymy się. Stoimy mocno nogami na ziemi i nie złamie nas żaden nieprzyjacielski atak.

Starsze dziewczęta lubią konkursy piosenkarskie, gimnastykę przy muzyce, stałą audycję zatytułowaną Wiosenne rady dla zakochanych, której nie znoszą młodsze dzieci. Chłopcom podobają się słuchowiska, dzienniki, piosenki wojskowe. Jutta lubi jazz. Werner lubi wszystko. Skrzypce, rogi, bębny, mowa — czyjeś usta mówiące w tej samej chwili do dalekiego mikrofonu — fascynuje go magia radia.

Czy to dziwne, że naród niemiecki wypełnia coraz większa odwaga, pewność i optymizm? — pyta głos dobiegający z głośnika. Czy z ofiarnej gotowości nie rodzi się płomień nowej wiary?

I rzeczywiście, w miarę upływu tygodni Werner ma wrażenie, że rodzi się coś nowego. Wzrasta wydobycie kopalni, spada bezrobocie. W niedzielę na kolację pojawia się mięso. Jagnięcina, baranina, sznycle — luksusy, o których wcześniej nikt nie słyszał. Frau Elena kupuje nową kanapę obitą pomarańczowym sztruksem i kuchnię z czarnymi fajerkami. Konsystorz w Berlinie przysyła trzy nowe Biblie, robotnicy dostarczają od zaplecza bojler, w którym podgrzewa się wodę do prania. Werner dostaje nowe spodnie, a Jutta własną parę butów. W domach sąsiadów dzwonią telefony. Pewnego popołudnia, wracając ze szkoły do domu, Werner zatrzymuje się przed drogerią i przyciska nos do wysokiej wystawy: ustawiono na niej maszerującą kolumnę sześćdziesięciu szturmowców SA o wysokości dwóch i pół centymetra. Każdy nosi brunatną koszulę, a na ramieniu ma mikroskopijną czerwoną opaskę ze swastyką. Niektórzy trzymają flety, inni bębny, kilku oficerów jedzie na lśniących czarnych ogierach. Nad nimi kręci się w kółko niewielki blaszany samolocik zawieszony na drutach; ma pływaki i obracające się śmigło; ciągły ruch robi hipnotyzujące wrażenie. Werner długo obserwuje go przez szybę, usiłując zrozumieć zasadę działania zabawki.

Zapada noc, jest jesień 1936 roku. Werner zanosi radio na parter i stawia je na kredensie. Pozostałe dzieci wiercą się niecierpliwie. Słychać lekkie buczenie rozgrzewającego się odbiornika. Werner robi krok do tyłu, trzymając ręce w kieszeniach. Z głośnika dobiega piosenka śpiewana przez chór dziecięcy: Chcemy tylko pracować, pracować, pracować, pracować, chcemy pracować na chwałę Ojczyzny. Później rozpoczyna się słuchowisko nadawane przez państwową rozgłośnię w Berlinie: opowieść o najeźdźcach, którzy zakradają się w nocy do wioski.

Dwanaścioro dzieci słucha z otwartymi ustami. Najeźdźcy to ludzie o haczykowatych nosach: właściciele domów towarowych, jubilerzy oszuści, nieuczciwi bankierzy. Sprzedają bezwartościowe świecidełka, pozbawiają pracy sklepikarzy od dawna handlujących we wsi. Wkrótce planują mordowanie niemieckich dzieci we śnie. W końcu czujna, skromna sąsiadka zaczyna pojmować, co się dzieje. Pojawia się policja: potężnie zbudowani, przystojni funkcjonariusze o wspaniałych głosach. Wyłamują drzwi i aresztują najeźdźców. Orkiestra gra marsz patriotyczny. Wszyscy są znowu szczęśliwi.

Światło

Przez wiele kolejnych wtorków Marie-Laure nie daje sobie rady. Prowadzi rozgniewanego, sfrustrowanego ojca okrężnymi drogami, aż mijają kilka przecznic i znajdują się dalej od domu niż w miejscu, z którego wyruszyli. Ale zimą, gdy ma osiem lat, ku swojemu zdumieniu zaczyna się orientować w topografii miasta. Dotyka palcami modelu w kuchni, licząc miniaturowe ławeczki, drzewa, lampy, bramy. Każdego dnia pojawia się jakiś nowy detal — każda kratka ściekowa, ławka w parku i hydrant w modelu ma swój odpowiednik w rzeczywistym świecie.

Nim Marie-Laure popełnia błąd, doprowadza ojca coraz bliżej domu. Cztery przecznice, trzy przecznice, dwie. I pewnego śnieżnego ranka w marcu, gdy ojciec prowadzi ją do nowego miejsca, bardzo blisko brzegu Sekwany, obraca trzy razy i mówi: „Zaprowadź nas do domu”, Marie-Laure po raz pierwszy nie czuje przypływu lęku.

Kuca na chodniku.

Otacza ją cichutki, metaliczny odgłos padającego śniegu. Uspokój się. Słuchaj.

Ulicami jadą samochody, rozchlapując wodę zmieszaną ze śniegiem, która chlupoce w błotnikach. Marie-Laure słyszy płatki śniegu uderzające w gałęzie drzew. Czuje zapach cedrów w Jardin des Plantes w odległości czterystu metrów. Pod ziemią rozlega się łoskot przejeżdżającego pociągu metra: to quai Saint-Bernard. W górze słychać szelest gałęzi: to wąski pas drzew za działem paleontologii. Marie-Laure zdaje sobie sprawę, że musi się znajdować na rogu nabrzeża Sekwany i rue Cuvier.

Sześć przecznic, czterdzieści budynków, dziesięć malutkich drzewek tworzących kwadrat. Te ulice się krzyżują, tamte się krzyżują. Centymetr po centymetrze.

Ojciec porusza kluczami w kieszeniach. Z przodu wznoszą się wysokie, piękne domy, które ciągną się wzdłuż parku. Dźwięki odbijają się echem od ich ścian.

— Skręćmy w lewo — mówi Marie-Laure.

Ruszają rue Cuvier. Zbliżają się do nich trzy kaczki, które lecą w stronę Sekwany, machając skrzydłami w identycznym rytmie. Kiedy znajdują się nad ich głowami, Marie-Laure wyobraża sobie, że czuje światło padające na ich skrzydła, muskające każde pióro z osobna.

W lewo, w rue Geoffroy-Saint-Hilaire. W prawo, w rue Daubenton. Trzy kratki ściekowe, cztery kratki, pięć. Po lewej stronie powinno być żelazne ogrodzenie Jardin des Plantes, którego cienkie pręty przywodzą na myśl wielką klatkę dla ptaków.

Po drugiej stronie ulicy: piekarnia, rzeźnik, delikatesy.

— Możemy przejść przez jezdnię, tato?

— Tak.

W prawo. Potem prosto. Są już na ulicy, przy której mieszkają; Marie-Laure jest tego pewna. Ojciec, idący krok za nią, unosi głowę i szeroko uśmiecha się do nieba. Marie-Laure wie o tym, choć jest odwrócona plecami, chociaż ojciec milczy, chociaż jest ślepa — jego gęste włosy są mokre od śniegu i sterczą we wszystkich kierunkach, na ramionach przekrzywił mu się szalik, na rozpromienionej twarzy osiadają płatki śniegu.

Są w połowie rue des Patriarches. Dotarli przed swój dom. Marie-Laure odnajduje pień kasztana, który rośnie przed jej oknem na trzecim piętrze, i palcami dotyka kory.

Stary przyjaciel.

Po upływie pół sekundy ojciec chwyta ją w objęcia i unosi w powietrze. Marie-Laure uśmiecha się, a ojciec śmieje się czystym, zaraźliwym śmiechem, który córka zapamięta do końca życia. Oboje wirują na chodniku przed swoim domem i śmieją się razem, obsypywani płatkami śniegu przelatującego przez gałęzie nad ich głowami.

Łopoce przed nami nasz sztandar

W Zollverein, wiosną, gdy Werner ma dziesięć lat, dwaj najstarsi chłopcy z domu dziecka — trzynastoletni Hans Schilzer i czternastoletni Herribert Pomsel — zarzucają na ramiona stare plecaki i idą do lasu. Kiedy wracają, są członkami Hitlerjugend.

Mają proce i repliki włóczni, ćwiczą zasadzki, ukrywając się za zaspami śniegu. Dołączają do gangu zbuntowanych górniczych synów, którzy w krótkich spodniach i z podwiniętymi rękawami siedzą na placu targowym.

— Dzień dobry! — wrzeszczą do przechodniów. — Albo Heil Hitler, jeśli wolicie!

Hans i Herribert strzygą się w podobny sposób, uprawiają zapasy i chełpią się ćwiczeniami strzeleckimi, do których się przygotowują, opowiadają o szybowcach, na których będą latać, i wieżyczkach czołgów, które będą obsługiwać. Nasz sztandar to symbol nowej ery — śpiewają. Nasz sztandar prowadzi nas do wieczności. W czasie posiłków karcą młodsze dzieci za podziw dla rzeczy pochodzących z zagranicy: reklamy brytyjskiego samochodu, francuskiej książki z obrazkami.

Pozdrawiają się w komiczny sposób, ich mundury wyglądają śmiesznie. Ale Frau Elena obserwuje chłopców z niepokojem: jeszcze tak niedawno byli dzikimi dziećmi, siedzieli w łóżeczkach i płakali za matkami. Teraz stali się nastoletnimi bandziorami o poranionych pięściach, noszącymi w kieszeniach na piersi pocztówki z wizerunkiem Führera.

W obecności Hansa i Herriberta Frau Elena coraz rzadziej mówi po francusku. Pamięta o swoim akcencie. Każde spojrzenie którejś z sąsiadek wywołuje w niej niepokój.

Werner stara się nie zwracać na siebie uwagi. Skakać przez ogniska, nacierać policzki popiołem, czepiać się małych dzieci? Niszczyć rysunki Jutty? Dochodzi do wniosku, że znacznie lepiej nie rzucać się w oczy, pozostawać w cieniu. Czytał w miejscowym sklepiku popularne magazyny o tematyce naukowej; interesują go turbulencja fal, chodniki biegnące do wnętrza Ziemi, nigeryjski sposób przekazywania wiadomości na odległość za pomocą bębnów. Kupuje notatnik i rysuje plany komór parowych, detektorów jonów, okularów rentgenowskich. A może zainstalować w kołysce niewielki motorek, by huśtał niemowlę i pomagał mu zasnąć? Albo przymocować resory do osi wózka, by łatwiej go było ciągnąć pod górę?

Do domu dziecka przychodzi urzędnik Ministerstwa Pracy, by opowiedzieć o perspektywach zatrudnienia w kopalniach. Dzieci siedzą u jego stóp w najczystszych ubraniach. Mężczyzna wyjaśnia, że w wieku piętnastu lat wszyscy chłopcy bez wyjątku rozpoczną pracę pod ziemią. Opowiada o chwale pracy i o tym, że są szczęściarzami, gdyż mają zapewnione zatrudnienie. Kiedy bierze do rąk radio Wernera i bez słowa odstawia je na stół, chłopiec ma wrażenie, że obniża się sufit i że zbliżają się do siebie ściany.

Jego ojciec zginął w kopalni, półtora kilometra pod ziemią. Ciała nigdy nie odnaleziono. Duch ojca w dalszym ciągu krąży po wyrobiskach.

— Wasz region, wasza ziemia to źródło potęgi narodu — mówi urzędnik. — Stal, węgiel, koks. Berlin, Frankfurt, Monachium nie mogłyby istnieć bez Zollverein. Tworzycie fundamenty nowego ładu, dostarczacie pociski do armat i pancerze na czołgi.

Hans i Herribert spoglądają oszołomionym wzrokiem na skórzaną kaburę z pistoletem, którą nosi urzędnik. Na kredensie gra radio Wernera.

Mówi: W ciągu ostatnich trzech lat nasz przywódca odważnie stawił czoło Europie, której groził kryzys…

Mówi: Tylko jemu powinniśmy być wdzięczni za to, że niemieckie dzieci czują, iż w naszej ojczyźnie znowu warto żyć.

W osiemdziesiąt dni dookoła świata

Szesnaście kroków do fontanny, szesnaście z powrotem. Czterdzieści dwa do schodów, czterdzieści dwa z powrotem. Marie-Laure rysuje w mózgu mapy, rozwija sto metrów wyobrażonej nici, a potem odwraca się i z powrotem ją zwija. Botanika pachnie klejem, bibułą i zasuszonymi roślinami. Paleontologia pachnie pyłem skalnym, pyłem kostnym. Biologia pachnie formaliną i starymi owocami; w dziale tym stoi mnóstwo ciężkich, chłodnych słojów, w których pływają dziwne rzeczy znane jej tylko z opisu: blade zwoje grzechotników, ucięte łapy goryli. Entomologia pachnie oliwą i kulkami na mole; doktor Geffard wyjaśnia, że jest to środek konserwujący o nazwie chemicznej „naftalen”. Biura pachną kalką do papieru, dymem cygar, koniakiem lub perfumami. Albo wszystkim naraz.

Marie-Laure podąża wzdłuż przewodów i rur, poręczy i lin, żywopłotów i chodników. Zaskakuje ludzi. Nigdy nie wie, czy palą się światła.

Dzieci, z którymi rozmawia, zadają mnóstwo pytań. Czy to boli? Czy zamykasz oczy we śnie? Skąd wiesz, która godzina?

Ślepota nie boli, wyjaśnia Marie-Laure. I nie ma mroku, jak sobie wyobrażają. Wszystko składa się z pajęczyn i sieci zmieniających się dźwięków, powierzchni o różnej gładkości. Marie-Laure okrąża Wielką Galerię, stąpając po skrzypiących deskach; słyszy kroki ludzi wchodzących lub schodzących po schodach, słyszy płacz dziecka, westchnienie zmęczonej babci siadającej na ławce.

Barwy — to inna rzecz, której nie spodziewają się ludzie. W wyobraźni, w snach Marie-Laure wszystko jest kolorowe. Budynki muzeum są beżowe, kasztanowe, orzechowe. Naukowcy są fioletowi, cytrynowożółci i rudzi jak lisy. W głośniku radia w wartowni odzywają się akordy fortepianu i w stronę magazynu kluczy płyną fale głębokiej czerni i błękitu. Dzwony kościołów wypełniają okna brązową poświatą. Pszczoły są srebrne, gołębie rude i brązowe, niekiedy złociste. Ogromne cyprysy, które Marie-Laure i jej ojciec mijają w czasie porannego spaceru, przypominają lśniące kalejdoskopy: każda igła jest świetlistym wielokątem.

Marie-Laure nie pamięta matki, ale wyobraża ją sobie jako białą, cichą, świetlistą istotę. Ojciec mieni się tysiącem barw: opal, truskawka, czerwień, ciemny brąz, dzika zieleń, woń oliwy i metalu, szczęk zapadki zamka wskakującej na miejsce, brzęk kluczy na kółku, gdy idzie. Kiedy rozmawia z kierownikiem działu, jest oliwkowozielony; w czasie pogawędki z mademoiselle Fleury ze szklarni staje się pomarańczowy; gdy próbuje gotować, robi się jasnoczerwony. Pracując wieczorami przy warsztacie, lśni jak szafir; prawie niedosłyszalnie nuci pod nosem jakąś melodię, a czubek jego papierosa przypomina niebieski kryształ.

Marie-Laure gubi się w muzeum, po czym różne osoby — sekretarki, botanicy, a raz nawet jeden z asystentów dyrektora — odprowadzają ją do magazynu kluczy. Jest ciekawa, chce wiedzieć, czym się różnią algi i porosty, czym się różni Diplodon charruanus od Diplodon delodontus. Sławni ludzie biorą ją za łokieć, prowadzą po ogrodach albo pomagają wejść schodami.

— Ja też mam córkę — mówią. Albo: — Znalazłem ją wśród kolibrów.

Toutes mes excuses — odpowiada ojciec. Zapala papierosa, wyjmuje z kieszeni córki kolejne klucze. — Co mam z tobą począć? — szepce.

Kiedy Marie-Laure budzi się w dniu swoich dziewiątych urodzin, znajduje dwa prezenty. Pierwszy to drewniane pudełko; nie potrafi go otworzyć. Obraca je w dłoniach w różne strony. Po dłuższej chwili zdaje sobie sprawę, że w środku znajduje się ukryta sprężyna; naciska ściankę we właściwym miejscu i pudełko się otwiera. W środku jest kostka sera camembert, który Marie-Laure wkłada natychmiast do ust.

— To było zbyt łatwe! — mówi ojciec i wybucha śmiechem. Drugi prezent jest ciężki, owinięty w papier i przewiązany sznurkiem. W środku znajduje się ogromna książka oprawiona jak skoroszyt. W alfabecie Braille’a.

— Mówili, że to powieść dla chłopców. Albo bardzo awanturniczych dziewczynek. — Marie-Laure słyszy, że ojciec się uśmiecha.

Przesuwa czubkami palców po wypukłościach na stronie tytułowej. W. Osiemdziesiąt. Dni. Dookoła. Świata.

— To za drogi prezent, tato.

— Nie przejmuj się tym.

Tego ranka Marie-Laure wślizguje się pod ladę magazynu kluczy, kładzie się na brzuchu i dotyka dziesięcioma palcami pierwszej linijki książki. Francuski wydaje się staroświecki, Marie-Laure jest nieprzyzwyczajona do tak blisko wydrukowanych kropek. Ale po tygodniu czytanie staje się łatwe. Znajduje wstążkę służącą jako zakładka, otwiera książkę i muzeum znika.

Tajemniczy pan Fogg prowadzi uporządkowane życie. Jego służącym zostaje posłuszny Jean Passepartout. Kiedy po dwóch miesiącach Marie-Laure dociera do ostatniego zdania powieści, wraca na pierwszą stronę i zaczyna od nowa. W nocy dotyka palcami modelu ojca: dzwonnica, wystawy sklepów. Wyobraża sobie Juliusza Verne’a, jak chodzi ulicami, gawędzi ze sprzedawcami w sklepach; centymetrowy piekarz wkłada do pieca bochenki wielkości ziarenek maku, trzech mikroskopijnych włamywaczy obmyśla plany kradzieży, jadąc powoli obok sklepu jubilerskiego; rue de Mirbel wypełniają hałaśliwe samochodziki z poruszającymi się wycieraczkami. Na rue des Patriarches, za oknem na trzecim piętrze, przy miniaturowym warsztacie siedzi miniaturowy sobowtór ojca, podobnie jak w prawdziwym życiu, i szlifuje papierem ściernym mikroskopijny kawałek drewna. Po drugiej stronie pokoju siedzi miniaturowa dziewczynka, koścista i inteligentna, z otwartą książką na kolanach. W jej piersi bije coś ogromnego, pełnego tęsknoty, pozbawionego lęku.
(…)

Anthony Doerr „Światło, którego nie widać”
Tłumaczenie: Tomasz Wyżyński
Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie
Liczba stron: 656

Opis: Kultowa i oszałamiająca powieść. Niewidoma Marie-Laure mieszka w Paryżu w okolicy Muzeum Historii Naturalnej, gdzie pracuje jej ojciec. Ma dwanaście lat, kiedy naziści okupują jej miasto i wraz z ojcem musi uciekać do Saint-Malo w Bretanii. Traf chce, że mają przy sobie pewien klejnot, jeden z najcenniejszych zabytków muzeum. W górniczym miasteczku w Niemczech osierocony chłopiec, Werner Pfenning, oczarowany słucha radia, które dostarcza mu wiedzy na temat świata i przenosi w odległe krainy. Wkrótce Werner stanie się ekspertem w budowaniu i naprawianiu urządzeń i zostanie wcielony do elitarnej jednostki nazistowskiej, której zadaniem jest namierzanie wrogich radiostacji. Zręcznie przeplatając życie Marie-Laure i Wernera, Doerr unaocznia, w jaki sposób, wbrew wszelkim przeciwnościom, ludzie starają się być dla siebie dobrzy i przetrwać okrucieństwo wojny.


Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek