Jak Plinio Apuleyo Mendoza poznał Gabriela Garcíę Márqueza ? fragment książki „Márquez. Listy i wspomnienia”

27 kwietnia 2015

marquez-listy-i-wspomnienia-fragment
Przez ponad sześć dekad Plinio Apuleyo Mendoza był jednym z najbliższych przyjaciół zmarłego w zeszłym roku autora „Stu lat samotności”. Przeczytajcie, jak w swojej biograficznej powieści „Márquez. Listy i wspomnienia” opisuje pierwsze spotkanie z przyszłym kolumbijskim noblistą.

Gdzie się poznaliśmy? W jakiejś kawiarni, bardzo dawno temu, kiedy Bogota była jeszcze miastem lodowatych poranków, powolnych tramwajów, głębokiego dźwięku bijących dzwonów,*

wozów pogrzebowych ciągniętych przez perszerony i powożonych przez woźniców w liberiach i cylindrach.

Miał pewnie jakieś dwadzieścia lat, a ja szesnaście.

To było szybkie i przypadkowe spotkanie, które nie zapowiadało żadnej przyjaźni między dwoma tak różnymi osobnikami: nieśmiałym chłopakiem w okularach, wychowanym przez zawsze ubrane na czarno ciotki, wiecznie zimne domy, pod niebem, które w każdej godzinie groziło spuszczeniem ulewy,

a mieszkańcem wybrzeża, który dorastał, żył i grzeszył w palącym powietrzu bagien i plantacji bananów, w ponad trzydziestu stopniach w cieniu, słuchając jazgotu cykad w ciężkie południa, bezsennych świerszczy nocy.

Tamta kawiarnia, jak wszystkie w tamtym okresie w Bogocie, jest mroczną jaskinią, zatrutą zjełczałymi zapachami i papierosowym dymem, pełną studentów i pracowników spędzających godziny przy tym samym stoliku.

Jestem z przyjacielem, Luisem Villarem Bordą, studentem pierwszego roku prawa, kiedy ktoś donośnie wita go z daleka.

? Ha! Jak się pan miewa, doktorze Villar Borda?

I natychmiast, torując sobie przejście pomiędzy stłoczonymi stolikami, wibrując pośród roju ciemnych, pogrzebowych garniturów i kapeluszy, zaskakuje nas blask tropikalnego garnituru w kolorze kremowym, szerokiego w ramionach i dopasowanego na biodrach, niesamowitego garnituru, który wymagałby palm w tle i chyba pary marakasów w dłoniach kogoś, kto nosił go z taką swobodą,

chudego chłopaka, wesołego, szybkiego niczym gracz w bejsbol albo śpiewak rumb.

Nie pytając nikogo o pozwolenie, nowo przybyły zajmuje miejsce przy naszym stoliku. Jego wygląd jest niechlujny. Ma koszulę z kołnierzykiem lepiącym się od brudu, malaryczną cerę i natchnione, linearne wąsy. Strój śpiewaka rumb zdaje się unosić na jego kościach.

Mieszkaniec wybrzeża, myślę sobie. Jeden z tych studentów, którzy przybywają z wybrzeża Morza Karaibskiego, a którym życie przebiega na pensjach, w kantynach i lombardach.

Villar mnie przedstawia.

Wyrzucając z siebie słowa z gwałtownym impetem, jakby były piłeczkami bejsbolowymi, osobnik zaskakuje mnie niespodziewanym pytaniem:

? Aha, doktorze Mendoza, jak tam idą liryczne prozy?

Czuję, jak czerwienię się po same uszy. Liryczne prozy, o których mówi, pisane dyskretnie, tak jak pisze się miłosne sonety w czasach licealnych, zostały opublikowane z karygodną lekkością przez mojego ojca w „Sábado”, tygodniku o szerokim zasięgu, którym kieruje. Zainspirowane takimi tematami jak melancholia zmierzchów na bogotańskiej sawannie, wolę teraz wierzyć, że przeszły przez nikogo niezauważone.

Zdaje się jednak, że tamten mieszkaniec wybrzeża je przeczytał.

Nie wiem, co mu odpowiedzieć. Na szczęście jego uwagę nieoczekiwanie przykuła kelnerka, rozczochrana dziewczyna o ustach pomalowanych na intensywnie czerwony kolor, która właśnie podeszła do stolika, pytając go, czego chciałby się napić.

Mieszkaniec wybrzeża omiata ją wilgotnym, powolnym i bezczelnym spojrzeniem; spojrzeniem, które ocenia jej biust i biodra.

? Przynieś mi czerwone wino ? mówi, nie spuszczając z niej wzroku.

Potem znienacka ściszając głos, szepcze poufale, z naciskiem:

? Tej nocy?

Grymas wstrętu wykrzywia twarz dziewczyny, która zbiera butelki i szklanki z naszego stolika.

? Mam czekać na ciebie tej nocy? ? naciska tamten, cały czas szeptem, w miarę jak jego ręka, łagodna jak gołębica, niby niedbale ląduje na jej tyłku.

? Puszczaj ? protestuje kobieta, wymykając mu się poirytowana. Nowo przybyły tęsknym, najeżonym złymi myślami spojrzeniem obserwuje, jak się oddala, podziwiając jej łydki i kołysanie bioder. Kiedy odwraca się do nas, jego czoło zasnuwają niespokojne rozmyślania.

? Pewnie ma okres ? wzdycha wreszcie.

Mój przyjaciel mierzy go bystrym, rozbawionym spojrzeniem. Bogotańczyk, sposób bycia mieszkańców wybrzeża nadzwyczaj go bawi.

Ja natomiast zaczynam postrzegać tego typa ze swego rodzaju przerażeniem. Słyszałem, jak mawiają, że mieszkańcy wybrzeża łapią choroby weneryczne, tak jak łapie się przeziębienie i że w swoich stronach spółkują z oślicami

(a w przypadku trudności, z kurami).

Jeśli o mnie chodzi, jestem szesnastoletnim purytaninem o głęboko stłamszonym libido, które sprawia, że staję się podatny na nieszczęśliwe, pozbawione nadziei miłości do kobiet takich jak Ingrid Bergman, Vivien Leigh czy Maureen O?Hara, które w niedzielne popołudnia oglądam na ekranach kina Metro, jak śmieją się, drżą, całują innych mężczyzn. Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby położyć rękę na tyłku kelnerki.

Gdy mieszkaniec wybrzeża znika równie niespodziewanie, szybko i radośnie, jak się pojawił, nie płacąc za siebie, Villar wyjaśnia mi, kim jest.

? „El Espectador” opublikował kilka opowiadań. Nazywa się García Márquez, ale na uniwersytecie mówią na niego Gabito. Specyficzny przypadek. Masochista.

Nie usłyszałem dobrze.

? Komunista?

? Nie, człowieku, masochista.

? Co to jest?

? Masochista, człowiek, któremu cierpienie sprawia przyjemność.

? Cóż, mnie wyglądał raczej na podchmielonego osobnika.

? Jest typowym masochistą. Jednego dnia pojawia się na uniwersytecie, mówiąc, że ma syfilis. Innego dnia mówi o gruźlicy. Upija się, nie stawia się na egzaminach, dzień zastaje go w burdelach.

Villar melancholijnie kontempluje dym z papierosa, którego właśnie zapalił. Ton jego głosu przypomina ton lekarza stawiającego diagnozę groźnej, nieuleczalnej choroby.

? Szkoda, ma talent. Ale jest całkowicie straconym przypadkiem.

Wiele lat później,

gdy już na dobre byłem przyjacielem tego straconego przypadku, miałem poznać ciężkie okoliczności jego studenckiego życia i jego przyjazdu do Bogoty.

Mogę wyobrazić sobie przestraszonego chłopaka, który na kilka lat przed naszym pierwszym spotkaniem wysiadł z pociągu, zsiniały z zimna, przezornie owinięty w wełny, mając w głowie wrażenia z tamtej swojej pierwszej, długiej podróży do stolicy:

buczenie starego parowego tylnokołowca, który zabrał go z wybrzeża w górę rzeki; oszałamiający odblask wód rzeki Magdaleny rozciągającej się w stronę rozpalonych brzegów, gdzie od czasu do czasu słychać harmider małp; pociąg, który sapiąc ze zmęczenia, wspiął się po zboczu spowitego mgłą pasma górskiego, aby nagle zostawić go

w mrokach sztywnego miasta,

z tramwajami pełnymi mężczyzn ubranych jak na pogrzeb, o żółtych światłach, które zapalają się na ulicach, w czasie gdy w starych kolonialnych klasztorach rozbrzmiewają dzwony wzywające na różaniec.

Wieziony taksówką przez swojego opiekuna, stracony przypadek, jeszcze dziecko, wybuchnął płaczem. Nigdy wcześniej nie widział niczego tak posępnego.

Mogę wyobrazić sobie miasteczko, do którego został zabrany później, Zipaquirá, i liceum, swego rodzaju klasztor, grobowy zapach krużganków, dzwony wybijające godziny w posępnym powietrzu wyżyn;

niedziele, w które zostawał sam w bibliotece, czytając powieści Salgariego i Juliusza Verne?a, niezdolny przeciwstawić się smutkowi miasteczka, tak odmiennego od jego świetlistego świata Karaibów.

Mogę wyobrazić sobie także jego niedzielne popołudnia w Bogocie, wiele lat później, kiedy jako student prawa mieszkający w pensjonacie na dawnej ulicy Florián czytał książkę za książką, siedząc w tramwaju, który przecinał miasto z południa na północ,

a potem z północy na południe.

W czasie gdy tramwaj ten posuwał się powoli w słoneczne niedzielne popołudnia po opustoszałych ulicach, porzuconych przez tłumy zgromadzone na stadionie piłkarskim albo na arenie walk byków, ten stracony przypadek (opowie mi to wiele razy), ze swoimi osiemnastoma latami na karku, maltretowanymi przez płomienne lęki i frustracje, miał wrażenie, że w tym mieście jest jedynym

bez kobiety, z którą mógłby iść do łóżka,

bez pieniędzy na kino lub walki byków,

jedynym, który nie mógł napić się piwa, jedynym bez przyjaciół i rodziny.

Aby bronić się przed tamtym światem posępnych ludzi andyjskiego płaskowyżu, przed „gogusiami” o wykrochmalonych manierach, którzy patrzyli na niego z kpiącą pogardą, stracony przypadek podkreślał jeszcze bardziej swobodny sposób bycia mieszkańca wybrzeża. Wchodził do kawiarni, witał się donośnym głosem, przysiadał się do stolika, nie pytając nikogo o pozwolenie i, jeśli mógł, próbował umówić się na noc

z kelnerką.

W głębi duszy był jednak nieśmiały. Był samotnikiem, który wolał Kafkę od prawniczych traktatów i potajemnie pisał opowiadania w swoim pokoju w pensjonacie, opowiadania, które mówiły o jego bananowym miasteczku, kulonach o poranku i żółtych pociągach.

Krótko mówiąc, ten mieszkaniec wybrzeża w garniturze śpiewaka rumb i w butach w kolorze owocu guawy był bratnią duszą. Ale wówczas nie mogłem tego wiedzieć.
_
*Wcięcie tekstu – świadomy zamysł autora wyjaśniony we wstępie do książki.

marquez-listy-i-wspomnieniaPlinio Apuleyo Mendoza „Márquez. Listy i wspomnienia”
Tłumaczenie: Agata Zyznowska
Wydawnictwo: Bellona
Liczba stron: 246

Opis: Plinio Apuleyo Mendoza mawia, że jego przyjaciel Gabriel Garcia Marquez, zmarły niedawno powieściopisarz, uwielbiany przez miliony czytelników na całym świecie, czasami uwalniał się od ciężaru swojego własnego mitu i tak po prostu ponownie stawał się zwykłym, prostolinijnym Gabo. Książka ta opowiada właśnie o tych momentach. O prawdziwym Gabo, jakiego znał jedynie krąg jego najbliższych przyjaciół. To wzruszający, a czasem zaskakujący portret kolumbijskiego pisarza, od jego początków jako ambitnego dziennikarza, po wyniesienie go na ołtarze literatury, kiedy przyznano mu Literacką Nagrodę Nobla. Ponadto książka zawiera jedenaście wcześniej niepublikowanych listów napisanych przez Gabo do Plinia, jego literackiego powiernika. To dokumenty o wyjątkowej wartości, w których pisarz wyraża swoje wątpliwości, nadzieje i trudności, jakie towarzyszyły mu podczas pisania najwybitniejszych dzieł, takich jak „Sto lat samotności” czy „Jesień patriarchy”.

Tematy: , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek