Jak Juliusowi zamarzły pchły – fragment „Krocząc w ciemności” Leonie Swann

5 marca 2016

kroczac-w-ciemnosci-fragment
Przedstawiamy obszerny fragment „Krocząc w ciemności” – nowej powieści Leonie Swann, autorki bestsellerowych „Sprawiedliwości owiec” i „Triumfu owiec”. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.

1. W rzece

Był niezwykle zimny kwietniowy wieczór. Julius Birdwell szedł pospiesznie ulicą, z całej siły przyciskając do piersi niedużą czarną skrzynkę. Ściemniło się już, zbyt szybko, jak gdyby ktoś odkurzaczem wyssał z Londynu całe światło. Julius nienawidził ciemności. Ciemność wyprawiała z rzeczami przeróżne cuda. Domy zbliżały się do niego, wielokształtne i gotowe do skoku. Nie przyglądał się dokładnie. Wybrał skrót, którym nie chodził za często, ale wiatr grał mu na nerwach, a jemu spieszno było do domu.

Minęła go czarna taksówka, a potem ulica znowu opustoszała.

Nagle jakiś cień oderwał się od bramy wjazdowej i zastąpił mu drogę.

? Birdie! Hej, Birdie! To ty? O rany, Birdie! Kopę lat!

Oh, shit! Julius zatrzymał się, czując ucisk w gardle. Znał ten głos. Fred? ?Pięciopalczasty Fred? albo jakaś podobnie idiotyczna bandycka ksywka. W końcu niemal każdy miał pięć palców.

? Człowieku, jak długo żeśmy się nie widzieli? Od pogrzebu?

? Mniej więcej. ? Julius przełknął ślinę. Przecież ten typek w międzyczasie już cztery razy zdążył się na niego zaczaić.

? Popatrz no się, mały Birdie w płaszczu i garniturze. O rany, twój dziadek byłby z ciebie dumny!

Julius milczał i kurczowo ściskał swoją czarną skrzynkę. Wiedział, co zaraz nastąpi.

? Zastanawiałem się, czy miałbyś ochotę znów z nami popracować. To by było coś!

? Mogę zajrzeć do terminarza ? odparł Julius z udawaną obojętnością. ? Ale obawiam się, że widoki są marne.

Palczasty Fred, czy jak go tam zwą, uśmiechnął się, lecz to nie był miły uśmiech.

? Cóż, cholernie szkoda, no wiesz, te piękne sztuczki, których nauczył cię dziadek, wszystko psu na budę.

Jak na komendę tuż obok niego zza samochodu wyszedł pies, warknął i pobiegł w dal. Julius patrzył za nim z zazdrością.

? Nie pracuję dla psów. ? Kulawy dowcip, ale co z tego. Grunt, żeby ten typek nie zauważył, że Julius się go boi.

Forsowanie zamków to robota nie dla niego. Nie tylko ze względu na strach przed więzieniem, oczywiście, tego też się bał, ale za tym krył się o wiele większy, irracjonalny lęk, że gdzieś w ciemnościach coś zaczai się na niego i zrobi wielkie ?buu!?. Po prostu miał za słabe nerwy na karierę kryminalisty. Dziadek w końcu to zrozumiał, ale teraz, po jego śmierci, jego tak zwani przyjaciele zaczęli robić problemy.

? Nawet nie musiałbyś wchodzić do środka. Stałbyś tylko na czatach. I dziesięć procent plus wydatki. Już bardziej fair się nie da!

? Nie.

Typek nie wskórał niczego po dobroci, więc postanowił stać się nieprzyjemny. Podszedł do Juliusa i szarpnął go za kołnierz, badając materiał płaszcza.

? Nosić modne ciuchy to i owszem, ale za grosz sympatii dla starych kumpli dziadka. Nieładnie, Birdie, bardzo nieładnie. Za wytworny do prawdziwej roboty, co?

Julius spuścił wzrok i mocniej chwycił swoją skrzynkę.

Nie uszło to uwagi Pięciopalczastego Freda.

? A co masz w tym czymś? Pokaż no!

? Nie! ? zaprotestował Julius drżącym głosem.

? O jasny gwint, czy to aby nie??

Fred puścił skrzynkę i cofnął się o krok z wyrazem obrzydzenia na twarzy.

? Właśnie! ? potwierdził Julius. Uniósł skrzynkę do góry. ? Od wczoraj nic nie jadły. Są głodne.

? Okay ? skwitował Pięciopalczasty. ? Już dobrze. Szkoda czasu na bzdety. Ale przemyśl sprawę, Birdie. Może kiedyś zajrzę do twojego eleganckiego atelier.

Palczasty ułożył palce w obraźliwym geście, po czym odwrócił się i odszedł ulicą. Po chwili zniknął za zakrętem.

Julius stał na zimnym wietrze i z trudem łapał oddech. Ogarnęła go panika. Oni nigdy nie zostawią go w spokoju, przyjdą do jego pracowni, a potem? Czy wiedzą, gdzie mieszka? Będą go śledzić? Ruszył z miejsca i biegł tak szybko, jak tylko zdołał, smagany wiatrem, w lewo, prosto, na skrzyżowaniu wyminął jakąś kobietę z torbami na zakupy, obok niewielkiego parku.

W końcu dotarł do drzwi swojego domu. Ręce drżały mu tak bardzo, że musiał odstawić czarną skrzynkę, by obiema rękami trafić kluczem do dziurki, manipulując z mozołem. Gdyby Pięciopalczasty Fred widział, ile wysiłku kosztuje go otworzenie własnych drzwi, może by zostawił go w spokoju.

W końcu mu się udało i wpadł do sieni, gdzie pozasuwał wszystkie rygle.

? Straszny ziąb ? pomyślał. ? Drżę z zimna.

Lecz to co najmniej w połowie było kłamstwem.

*

Wiał lodowaty wiatr. Nikłe światło dzienne apatycznie pomrugiwało z góry na kanał.

Julius Birdwell, po kostki w mule, odwzajemniał mruganie. Woda spływała mu z włosów prosto do oczu, potem wzdłuż nóg, by w końcu zebrać się w butach. Fala za falą lizała palce jego stóp.

Stał na ziemi niczyjej, już nie w wodzie, ale też jeszcze nie całkiem na suchym lądzie. Przed nim marszczył się kanał, igrając od niechcenia z pustymi plastikowymi butelkami, zepsutymi pachołkami drogowymi, niedopałkami i innymi miejskimi śmieciami, niesionymi przez wodę. Nad nim wznosiło się łukowato ceglane przęsło mostu. W szparach zagnieździł się bluszcz i łapczywie chwytał światło.

Z wody wystrzeliło nagle coś czarnego.

Julius aż się wzdrygnął.

Kormoran.

Odwrócił się ku łagodnie opadającej skarpie. Drogę zagradzały mu uschnięte pnącza, ale za nimi, nieco wyżej, wzdłuż brzegu wiodła na szczęście ścieżka. Przebiegł tamtędy jakiś jogger, nie widział go jednak, albo nie chciał widzieć.

? Już wszystko dobrze ? po raz setny powtórzył Julius, otulając się szczelniej w stary, brudny koc piknikowy, który owinął się wokół niego niczym przyjazna płaszczka.

? Już wszystko dobrze. Wszystko będzie dobrze. Wszystko w porządku.

Naturalnie już samo to było widomym znakiem, że absolutnie nic nie jest okay. Dokładnie takie rzeczy mówią ludzie w filmach na moment przed pożarciem przez istoty pozaziemskie albo dinozaury. Cóż, dzisiaj zapewne do tego nie dojdzie. Z drugiej strony: czy po ostatnich wydarzeniach rzeczywiście może być tego pewien? Jak tutaj dotarł? Czy nie dalej jak wczoraj zaczaił się na niego Pięciopalczasty Fred? Zdawało się, że minęła cała wieczność.

Julius Birdwell gorączkowo przeszukiwał kieszenie swojego ubrania, przemoczonego do suchej nitki. Ale w poszukiwaniu czego? Papierosów? Przecież nie pali, nigdy nie palił i z pewnością zacząć nie zamierzał. Kluczyków od samochodu? To też nie, w końcu nie miał nawet prawa jazdy. Zresztą po co komu w Londynie prawo jazdy? A mimo to Julius miał nieodparte wrażenie, że czegoś mu brakuje, czegoś bardzo istotnego. Coś ważnego nagle zniknęło z jego życia i teraz nie był już kompletny.

Julius, trzęsąc się z zimna, próbował sobie przypomnieć, jak to jest być Juliusem Birdwellem, złotnikiem tworzącym biżuterię, zbieraczem przeklętych klejnotów, największym tchórzem i najlepszym treserem pcheł jak świat długi i szeroki.

Ale najpierw musiał wyjść z wody. Nie potrafił sobie nawet przypomnieć, skąd wziął się na moście, a co dopiero, jak znalazł się pod nim. Ze starym śmierdzącym kocem piknikowym też nie chciał mieć do czynienia, więc pozwolił, żeby zsunął mu się z ramion, i teraz trząsł się jeszcze bardziej. Brodząc w oleistym szlamie, plastikowych torebkach, kondomach, kapslach i Bóg wie czym jeszcze, obserwowany przez kaczkę krzyżówkę i trzy nastawione krytycznie gołębie, przedarł się aż do ścieżki, która wiodła pod mostem, cały czas wzdłuż kanału.

Nad wodą zawisła mgła. W dali słyszał hałas z budowy, kościelne dzwony i niezmordowane zawodzenie londyńskiego ruchu ulicznego. Postawił przemoknięty kołnierz i ruszył dróżką. Byle dalej stąd, z powrotem do cywilizacji.

? A więc pozwoliła ci odejść! Nigdy bym nie pomyślał.

Głos dobiegał z wody, jak gdyby przemówiła mgła albo sam kanał.

Julius stanął. Przy brzegu zauważył szereg zacumowanych łodzi mieszkalnych, pstrych i obskurnych jak cyrkowe wozy, i na jednej z nich coś się poruszyło. Ktoś z mozołem wygrzebywał się z leżaka, gość w typie wykidajły, w marynarskiej czapce i z zepsutymi zębami. Obok niego stał parujący termos. Prawdopodobnie to widok termosu powstrzymał Juliusa przed ucieczką na łeb na szyję.

Mężczyźnie w końcu udało się wstać z leżaka, podszedł do relingu i zsunął czapkę z czoła.

? Czegoś podobnego już dawno nie? No więc, co ci obiecała? I o wiele ważniejsze: co ty jej obiecałeś, chłoptasiu?

? Ja? nie wiem, co pan ma na myśli ? wyszeptał Julius, pożąd­liwie łypiąc na termos.

? Zimno?

W odpowiedzi Julius zaszczękał zębami.

? Wejdź na pokład, chłopcze, zaziębisz się na śmierć! ? Mężczyzna wskazał wąski trap prowadzący na łódź. Julius czuł niechęć do wejścia na pokład, do ponownego znalezienia się na wodzie, ale facet miał rację. Albo mógł iść dalej i po drodze nabawić się zapalenia płuc, albo spróbować szczęścia na tej łódce.

Teraz już trząsł się jak osika, ledwie zdołał wspiąć się po trapie.

Mężczyzna otworzył klapę na pokładzie i zachęcająco kiwał ręką, zapraszając do zejścia w głąb łodzi. Na dole coś warczało i ujadało.

Szok. To musiał być szok, inaczej nigdy w życiu nie wlazłby, ot tak sobie, na obcą łódź mieszkalną, w głąb ujadającej ciemności.

Rozdygotany Julius ostrożnie schodził po drabinie, ale na ostatnim szczeblu poślizgnął się i z plaśnięciem wylądował na tyłku. Przed nim siedział najbrzydszy, najgroźniejszy pitbull, jakiego widział w życiu, i przyjaźnie lizał go po twarzy. Ciepły psi jęzor szczypał i łaskotał jego skórę niczym tysiące drobniutkich igiełek.

? To Bulaj. A ja jestem Pete.

Pete pogłaskał Bulaja po głowie, ten zaś przyjacielsko obśliniał rękaw Juliusa, machając przy tym kikutem ogona.

? Birdwell. Julius Birdwell.

Julius ostatkiem sił uciekł na krzesło przed chuchem z psiego pyska. Wzrok powoli przyzwyczaił się do ciemności i penetrował wnętrze łodzi. Dwa fotele. Składany stół. Turystyczna kuchenka na gaz, zlew, a z tyłu kraciasta zasłona. Juliusowi ciarki przebiegły po plecach. Nigdy, przenigdy nie mógłby mieszkać na takiej łodzi, chybotliwej, bulgoczącej, tak tuż-tuż ponad ciemną wodą.

Pete pstryknął światło.

? Rany, Birdwell, wyskakuj z tych mokrych ciuchów.

Juliusowi było już wszystko jedno. Dygocząc, ściągnął z siebie ubranie, podczas gdy Pete zza zasłony rzucał mu kolejne sztuki odzieży. Szerokie wełniane spodnie, musztardowożółty sweter, zieloną kamizelkę, flanelową koszulę w kratę. Niespecjalnie modne. Ale ciepłe.

Bulaj zaszczekał entuzjastycznie.

A potem Julius, owinięty w rozmaite wełniane koce, siedział obok piecyka opalanego drewnem, niczym kolorowy, kraciasty karasek, któremu udało się wykaraskać, i nareszcie skończył z tym idiotycznym szczękaniem zębami.

Pete zakasał rękawy i krzątał się wokół kuchenki i czajnika. Wzrok Juliusa padł na tatuaż na jego przedramieniu: syrena z usteczkami w dzióbek i rybim ogonem, a obok, otoczone czarną obwódką, czerwone serce.

Juliusa przeszedł dreszcz. I znów wróciło owo uczucie, że nagle czegoś mu brak.

Pete dostrzegł jego spojrzenie i pokręcił głową.

? Nie przejmuj się, takie już z nich kapryśne stworzenia.

? Co? ? wychrypiał Julius. ? Kto?

? Nie musisz mówić ? odparł Pete. ? Ja to rozumiem.

? A ja nie. ? Julius powoli zaczął się irytować. Czego ten Pete chce od niego? A może brak mu piątej klepki?

Piąta.

Five o?clock.

Herbata!

Pete podsunął mu pod nos parującą filiżankę herbaty.

? Może tak lepiej.

Julius chwycił ją łapczywie. Nie ma chyba niczego na świecie, czego nie można naprostować za pomocą gorącej herbaty. W zasadzie wolałby zieloną, ale Pete zaparzył czarną herbatę, szatana czarnego jak smoła.

Pete pogłaskał Juliusa po głowie, dokładnie tak samo jak przedtem Bulaja.

? Chłopcze, muszę wracać na posterunek. Wypij herbatę. Rozgrzej się porządnie. Zostań, jak długo chcesz. A jeśli on będzie za głośno, nie krępuj się i daj mu po uszach!

To ostatnie odnosiło się do Bulaja, który zwinął się w kłębek u stóp Juliusa i hałaśliwie śnił jakiś psi sen.

Julius machinalnie skinął głową, a Pete już wspinał się po drabinie, po czym zniknął w otworze prowadzącym na pokład.

Spokój. Przynajmniej coś na kształt spokoju, przerywanego sapaniem pitbulla.

Julius wbił wzrok w swoją herbatę.

Czarna.

Chroniony przez wełniane koce, fotel z zagłówkami i śpiącego pitbulla, zaryzykował ostrożne spojrzenie w niedawną przeszłość.

Dziś rano?

Dziś rano nie było herbaty, co w zasadzie nietypowe, ale po bezsennej nocy i sprzeczce z Pięciopalczastym Fredem był po prostu za bardzo wyczerpany na jakikolwiek posiłek, płynny czy stały. Wyglądał przez kuchenne okno i zastanawiał się, jak raz na zawsze pozbyć się Freda i jego kumpli ze swojego życia. A potem odkrył szron na parapecie i nagle poczuł ucisk w dołku.

Mdłe uczucie, gorsze od strachu.

Winę.

Mróz! Nocny przymrozek. Teraz, tak późną wiosną?

Gdzie, u diabła, jest pchli pałac?

Pchli pałac był w gruncie rzeczy niewielką drewnianą skrzynką, pięknie polakierowaną na czarno i złoto, z wygodnym uchwytem do noszenia i dobrą wentylacją. Nie było go ani na jego stałym miejscu obok Juliusowego łóżka, ani pod łóżkiem, ani?

Julius rzucił się ku drzwiom wejściowym i otworzył je na oścież. Potem zszokowany usiadł na najwyższym schodku. Tam właśnie, tuż obok, stał pchli pałac, i przestał tam całą noc, zapomniany w panice, na zimnie, porzucony na pastwę losu. To nie powinno się zdarzyć, a jednak się zdarzyło.

kroczac-w-ciemnosci-fragment2

Jego pchły wiele nie potrzebowały: troszkę krwi, odrobinę ciemności, kawałka filcu za całe umeblowanie. One by umiały docenić starą derkę spod mostu.

Julius przełknął kilka łez.

Jednego bowiem pchły potrzebowały w nadmiarze: ciepła. Mnóstwa ciepła.

Właściwie nie musiał sprawdzać, ale zajrzał do środka, przepatrzył każdą fałdkę materiału w  poszukiwaniu ocalałych. Maria Antonina, Zaratustra, Oberon, Tesla, Lear, Faust, Freud, Kleopatra, Madame P., Łazarz ? pchli albinos?

Po śmierci wszystkie wyglądały zdumiewająco podobnie.

Jego mali artyści. Jego akrobaci. Jego ? bracia krwi?

Największy, najpiękniejszy i najlepszy, jedyny wolny pchli cyrk zachodniego świata przestał istnieć.

Julius wypił łyk zbyt gorącej herbaty i popatrzył na wstrząsanego drżeniem Bulaja, który biegał po wyśnionych łąkach.

Nie wrócił do domu. Po co? Delikatnie odstawił pchli pałac w sieni i włożył na głowę cylinder. Swój cylinder dyrektora pchlego cyrku. Zasadniczo kapelusz przeznaczony był na występy, ale teraz wydał się raptem Juliusowi odpowiedni jako strój żałobny. Zamknął za sobą na klucz drzwi od domu i powędrował ulicami. W kierunku pracowni, tak z początku myślał, ale wkrótce zorientował się, że nie zna okolicy, w której się znalazł. Domy wydawały się mniejsze, maleńkie ogródki przed domami dziksze, niż zazwyczaj widywał w Londynie. Zabłąkany. Zagubiony. Chciał się zagubić. Już od dawna nie czuł się tak mrocznie. Jak świeca, której knot zatonął w wosku, ściemniony, migotliwy i pełen sadzy, i głupi. Tak straszliwie głupi.

Pchli cyrk był jedną z jego dwóch rodzinnych tradycji ? tą, którą Julius lubił.

Pchli cyrk i włamania.

Chleb i igrzyska, mawiał dziadek. Odkąd sięgał pamięcią, Julius przyglądał się pchłom podczas wyścigów pcheł czy innych pchlich zajęć, a od czasu do czasu pomagał nawet przy karmieniu.

A potem, w wieku siedmiu lat, postanowił spróbować swoich sił jako dyrektor pchlego cyrku.

Dziadek, który właśnie wrócił z pracy, ubrany w ciemny kombinezon, nie był zachwycony.

? To nie jest prawdziwy cyrk ? wyjaśnił. ? To tylko sztuczka.

Julius spojrzał na dziadka z konsternacją. Przecież widział to, widział pchły, które tańczyły albo balansowały na linie. Na własne oczy. Niby gdzie był ten trik?

? Robactwo! ? Lecz potem dziadek jednak posadził sobie Juliusa na kolanach, pozwalając mu sączyć swoje piwo, i wszystko mu wyjaśnił.

Pchły musiały robić to, co robiły. Były powiązane złotymi drucikami i poruszały przedmioty, gdyż były do nich przymocowane ? ale w gruncie rzeczy chciały tylko uciec.

? Tak to jest w życiu ? powiedział dziadek i wzruszył ramionami.

? Dlaczego? ? spytał Julius, mając na myśli troszeczkę życie, a o wiele bardziej fałszywy pchli cyrk.

? Po prostu ludzie lubią się przyglądać, jak te maleństwa robią wielkie rzeczy ? wyjaśnił dziadek. ? I wierzą w rzeczy, w które chcą uwierzyć.

W wielu pchlich cyrkach już w ogóle nie było prawdziwych pcheł, jedynie zabawki, poruszane za pomocą mechanizmów i magnesów. Publiczność po prostu wyobrażała tam sobie pchły. W porównaniu z tym ich cyrk był przyzwoitym, solidnym przedsiębiorstwem.

? Pcheł nie da się niczego nauczyć ? stwierdził dziadek. ? Można je tylko wykorzystać.

W tamtej chwili Julius trenował już potajemnie wysoce zmotywowaną grupę pięciu pcheł, które ciągnęły papierowy wózeczek, tańczyły na brzegu naparstka i skakały przez krążki cebuli, tak po prostu, bez złotego drucika, wyłącznie dlatego, że Julius je o to prosił.

Nieco oszołomiony nagą prawdą i dziadkowym ciemnym piwem, Julius zdecydował wówczas zachować to wszystko dla siebie.

I po dziś dzień nikt nie zdawał sobie sprawy, że jego cyrk jest inny. Prawdziwy. Żaden przybytek wyzysku. Wolne, szczęśliwe pchły. Od tamtego czasu poszło w świat wiele pchlich pokoleń, a Julius wraz ze swoją trupą odwiedził liczne przedszkola, szkoły, puby i przyjęcia, raz nawet wieczór kawalerski, występowali razem w telewizji, na festiwalach, a nawet przed członkiem rodziny królewskiej, podziwiani, uwielbiani i gromko oklaskiwani. Najlepszy pchli cyrk na świecie.

Jedynie Julius wiedział, jak bardzo byli dobrzy.

A teraz? Skąd, u licha, w antybakteryjnym, świeżo wyprysznicowanym Londynie ery nowożytnej ma wytrzasnąć ludzkie pchły?

Bulaj ucichł. Zrozpaczony Julius utkwił wzrok w uporczywie parującej herbacie.

Mgła.

Mgła nad ciemną rzeką.

Julius potrzebował pchlego cyrku. Ten cyrk był jego najlepszą, najbardziej autentyczną cząstką, widoczną dla wszystkich, a jednak przed wszystkimi ukrytą.

Dotarł na most.

*

W dole tańczyły fale i wiry, spływało światło, igrało chwilę, po czym załamywało się, hipnotyczne i niespodziewanie atrakcyjne. Julius, wyczerpany spacerem bez celu i widokami na bezpchłową przyszłość, wspiął się na poręcz mostu i wychylił mocno do przodu, pozwalając się wabić, kusić i prowokować wodzie. Naturalnie to były tylko igraszki, mroczne igraszki. Naturalnie życie jeszcze mu się nie znudziło! Naturalnie nie skakałby z powodu paru pcheł, a już z pewnością nie do tej brei. Cóż za banał! Dlaczego ludzie w ogóle skaczą z mostów? Bo na dole nie jest tak twardo? A cóż to za postawa, skoro człowiek, tak czy owak, skończył z życiem?

Wiatr zerwał mu z głowy cylinder, woda uniosła go, tak że stawał się coraz mniejszy i mniejszy. Julius popatrzył za nim z melancholią.

? Hej, nie rób tego! ? zawołał za nim nagle jakiś głos, a Julius zachwiał się ze strachu i wpadł do wody.

Jeszcze w locie zrobiło mu się głupio. Wypadek, idiotyczny wypadek, ale w sumie aż tak źle nie było. Przecież umiał pływać?

Woda była lodowata i początkowo Julius nie mógł zrobić kompletnie nic, nawet wiosłować rękami. Tonął z otwartymi oczyma, otoczony rojem bąbelków powietrza, głaskany przez wijące się zielone wodorosty. Obok przemknęła torebka foliowa, dziwnie piękna.

W końcu wziął się do pływania, ale nie mógł się zorientować, gdzie góra, a gdzie dół. Płaszcz go ściągał, płuca paliły, coś owinęło mu się wokół szyi, a przez cały ten czas w desperacji próbował komuś wytłumaczyć, że to wszystko jakieś nieporozumienie, że w ogóle nie chciał umrzeć.

Ale nikt go nie słuchał, a Julius właśnie tonął, nieważne, czy to przez nieporozumienie, czy też nie.

Lecz potem? Włosy z wodorostów, szemrzący śmiech, płynny całus. Zawsze wyobrażał sobie rusałki lazurowobłękitne i połyskliwe, ale ona była ciemna jak rzeka w zimie, bagnista, mszysta i głęboka, nieskończenie gładka i piękna. Ciemna była jej skóra, jeszcze ciemniejsze oczy, a uśmiech jak czerń obsydianu.

W jakiś przedziwny sposób było gorzej, niźli utonąć naprawdę, zatonąć tak w pocałunkach, z których każdy był głębszy i smutniejszy od poprzedniego, i każdy z maleńkim i gorzkim bąbelkiem nadziei, które sprawiły, że zakręciło mu się w głowie od tęsknoty za życiem.

A pomiędzy tymi całusami i wężowymi objęciami, i perlistym śmiechem syrena zaproponowała mu pewien interes.

Julius Birdwell zaś, na wpół martwy i na wpół zakochany, go zaakceptował.

Ale co to był za interes? Tego już nie pamiętał.

2. Pod mostami

Zaledwie kilka dni później w Londynie nareszcie rozpanoszyła się wiosna ? wprawdzie nieco blada i histeryczna, ale nieustęp­liwa. Ptaki swoimi trelami skutecznie rywalizowały z hałasem ulicznym, między płytami chodników pleniły się chwasty, muchy opalały się na zaparkowanych autach. Ludzie zapominali w domach płaszczy i żałowali tego dopiero pod wieczór, gdy miasto wracało we władanie cienia. Słońce dzień za dniem pompatycznie toczyło się po niebie, świeciło i nigdzie się nie spieszyło.

Pod mostami gnieździły się jaskółki i kaczki, a nawet gdzieniegdzie para brudnych łabędzi. Pięła się wyka. Brzęczały muchy. Młode pędy rozpychały asfalt, chrząszcze się gramoliły, ptactwo szeleściło w krzakach ? a może szczury?

Julius Birdwell udawał, że tego nie widzi. Czuł się skrępowany całym tym czołganiem, pełzaniem i lataniem, jak gdyby zajrzał Londynowi pod spódnicę i zobaczył tam coś, czego wcale nie szukał. Ostatnio stanowczo zbyt wiele czasu spędzał pod mostami, w gumowcach i złym towarzystwie ? to przynajmniej było jasne.

Odczekał chwilę, by oczy w półmroku mostu przywykły do tańczących cieni, po czym powiódł wokoło wyćwiczonym spojrzeniem. Z tyłu, gdzie ziemia była najsuchsza, leżał śpiwór, kiełbasokształtny i poniekąd obsceniczny, i chrapał. Tylko jeden? Tak. Julius nie chciał ryzykować. Przykucnął w bezpiecznej odległości od śpiwora i postawił na ziemi butelkę taniej wódki.

? Hej! ? zawołał półgłosem w cień.

Hejhejhej

hej hej hej hej

hej hej hej

hej hej hej hej

Pod większością mostów rozlegało się echo.

Chrapanie stało się głośniejsze.

? Ej, ty! ? krzyknął Julius. ? Obudź się!

Nic.

Julius westchnął, starannie wybrał nieco większy kamyk, nie za ciężki i nie za lekki, wycelował, rzucił i trafił. Większość podmostowych budziła się z krzykiem, z jękiem, z kamieniem lub nożem w ręku, ale ten po prostu nagle usiadł i zmierzył Juliusa niespodziewanie bystrym spojrzeniem.
Kudłata brązowa broda. Jasne oczy. Mocna szczęka.

? Przepraszam ? powiedział Julius.

Menel milczał.

Z początku Julius próbował dyplomacji, pochlebstw, eufemizmów, ale ludzie pod mostami zdawali się być całkowicie uodpornieni na uprzejmości. Swoim klientkom, spowitym w jedwabie, wyposażonym w eleganckie skórzane botki i uniwersyteckie dyplomy, mógł wcisnąć niemal każdy kit, ale w tym wypadku nawet najprostsze triki nie odnosiły skutku. Teraz już co nieco się nauczył. Żadnych nazwisk. Żadnych komunałów. Żadnych salonowych żarcików. Julius walił więc prosto z mostu.

? Szukam pcheł ? oznajmił. ? Masz pchły?

Menel wybałuszył oczy.

? One skaczą ? ciągnął Julius. ? Są bardzo małe i skaczą. I gryzą, najczęściej w nocy. Potem ma się takie małe swędzące kropki. Najczęściej po kilka w rzędzie. Masz małe swędzące kropki?

Menel splunął w kurz, nadzwyczaj precyzyjnie. Prawdopodobnie miał zupełnie inne zmartwienia niż małe swędzące kropki, więc Julius przeszedł od razu do sedna.

? To jest butelka wódki ? wyjaśnił, teatralnym gestem wskazując na alkohol. ? Dam ci jedną za każdą pchłę, którą złapiesz żywą. Można je ostrożnie chwycić w dwa palce, nie robiąc im krzywdy. A jeśli znasz kogoś innego, kto ma pchły, dam ci dwie flaszki.

Nadal żadnej reakcji. To nie było typowe. Zwykle najpóźniej w tym momencie pertraktacje nabierały rumieńców. Czy ten typ nie umiał mówić? Czyżby go nie rozumiał? Jeszcze tylko tego brakowało!

? Flaszka od pchły ? powtórzył. ? Dobry interes!

? Ja nie piję.

W rzeczy samej: zaskakujący obrót sprawy.

? Płacę również gotówką ? zachęcił Julius, nieco zdumiony.

? E tam ? odparł menel. ? Nie potrzebuję.

? Każdy potrzebuje pieniędzy.

Menel pokręcił głową, uśmiechając się szeroko.

? Nie tutaj.

? Ale czegoś przecież musisz potrzebować ? nie poddawał się Julius.

? Snu! ? huknął menel i wsunął się na powrót do swojego śpiwora.

To, zdaje się, kończyło temat. Julius schował butelkę z powrotem do kieszeni i wyprostował się ostrożnie. Typek pewnie, tak czy siak, nie miał nic do zaoferowania. Julius nie natknął się dotychczas na ani jedną pchłę. Wszy tak. Pchły nie. Wściec się można!

Odwrócił się, żeby odejść.

? A na co ci pchły? ? dobiegło ze śpiwora.

? Do pchlego cyrku ? odparł Julius.

W śpiworze zachichotało.

? Spróbuj na pchlim targu!

*

Julius nie poszedł jednak na pchli targ, lecz wrócił do swojego atelier, zdjął gumowce i przez chwilę cieszył oczy jasną surowością pracowni. Żadnych ciemnych kątów. Żadnych czających się cieni. Tutaj świat, zaczarowany blaskiem jego klejnotów, zostawiał go w spokoju. Narzędzia leżały w rządku, smukłe i czyste, uporządkowane według funkcji, a następnie wielkości. Światło padało gustownie na szklane gabloty, białe lakierowane powierzchnie i złoto, i lśniło przez moment, nim pochłonęła je matowa posadzka. Tutaj nic nie pełzało ani nie rosło, nawet orchidea na stoliczku przy sofie. Orchidea uprzejmie ograniczyła się do przetrwania.

Julius westchnął z zadowoleniem, wskoczył w eleganckie skórzane pantofle, napełnił czajnik i podszedł do stołu złotniczego, gdzie bazy do pierścionków czekały na polerowanie, a szlifowane kamienie szlachetne wyglądały swego losu.

kroczac-w-ciemnosciLeonie Swann „Krocząc w ciemności”
Tłumaczenie: Agnieszka Walczy
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 424

Opis: Londyńska mgła unosi się, odsłaniając magiczny świat? Julius Birdwell, mistrz złotniczy, treser pcheł i artysta-włamywacz mimo woli, z całej duszy pragnie móc wreszcie wieść żywot spokojny i nieposzlakowany. Lecz kiedy pewnej nocy jego pchły padają ofiarą nagłego mrozu, a w jego życie wkracza tajemnicza Elizabeth Thorn, wydarzenia nabierają tempa. Pewien magik traci przytomność, starsza dama ucieka kradzioną ciężarówką, detektyw z zaburzeniami koncentracji przygarnia niezwykłe zwierzę domowe, a Julius staje nagle przed koniecznością rozstrzygania kwestii egzystencjalnych. Jak uwalnia się rusałkę? Ile pcheł zmieści się na czubku szpilki? I dlaczego życie mimo wszystko nie jest bajką? Juliusowi nie pozostaje nic innego, jak tylko wychylić się daleko poza horyzonty swojego świata ? i zaryzykować skok w nieznane. Rozpoczyna się fantastyczna przygoda?

Tematy: , , ,

Kategoria: fragmenty książek