Historia nieheteronormatywnego chłopaka dorastającego w Nigerii. Przeczytaj fragment powieści „Śmierć Viveka Ojiego” Akwaeke Emezi

29 marca 2022

Opublikowana przez Wydawnictwo Filtry powieść „Śmierć Viveka Ojiego” autorstwa Akwaeke Emezi opowiada o życiu nieheteronormatywnego chłopaka, który nie spełnia oczekiwać społeczności co do płci i seksualności. Już tytuł wskazuje na to, jaki spotka go los. Pewnego popołudnia matka otwiera drzwi i znajduje martwego syna. To stanowi początek rozdzierającej serce historii walki jednej rodziny o zrozumienie swojego dziecka. Poniżej możecie przeczytać sam początek książki.

1

Tego dnia, kiedy umarł Vivek Oji, spalili targ.

2

Gdyby ta historia była stosem zdjęć – takich starych, zaokrąglonych na rogach, trzymanych pod szkłem i koronkową serwetką na stolikach kawowych w salonach całego kraju – zaczęłaby się od ojca Viveka, Chiki. Na pierwszej odbitce jechałby autobusem do wioski w odwiedziny do matki, wystawiałby dyndającą rękę za okno, czułby pęd powietrza na twarzy i wiatr wdzierający się w uśmiech.

Chika miał dwadzieścia lat i był wysoki jak jego matka: sto osiemdziesiąt centymetrów czerwonej skóry, włosy niczym glina na słońcu i zęby jak wypolerowane kości. Kobiety w autobusie nie ukrywały spojrzeń, patrzyły, jak jego biała koszula nadyma się chmurą na karku, uśmiechały się i szeptały między sobą, bo był piękny. Miał urodę, która powinna żyć wiecznie, rysy, które przekazał Vivekowi – te zęby, migdałowe oczy, gładką skórę – rysy, które wraz z Vivekiem umarły.

Następne na stosiku byłoby zdjęcie Ahunny, matki Chiki, siedzącej na werandzie, kiedy przyjechał syn. Obok stała miska owoców udara. Ahunna miała spódnicę zawiązaną w pasie, piersi odsłonięte, jej skóra była czerwieńsza niż Chiki, grubsza i starsza, jak dzbanek z przepalonej gliny. Jej oczy były okolone zmarszczkami, włosy zaplotła w warkoczyki ciasno przy skórze, a lewą stopę, zabandażowaną, opierała na stołku.

Mama! Gịnị mere?! – zawołał Chika na jej widok i rzucił się po schodach werandy. – Nic ci nie jest? Dlaczego kogoś nie posłałaś?

– Nie było po co zawracać ci głowy – odpowiedziała, a potem otworzyła udarę i wyssała z niej miąższ.

Wokół nich rozciągał się rozległy teren wiejskiego domu: stara rodzinna ziemia, całe dziedzictwo w glebie, z którym Ahunna nie rozstała się, kiedy kilka lat wcześniej zmarł ojciec Chiki.

– Nadepnęłam na farmie na patyk – wyjaśniła, kiedy syn przy niej usiadł. – Mary zabrała mnie do szpitala. Już wszystko dobrze. – Wypluła nasiona udary jak małe czarne pociski.

Mary była żoną Ekenego, brata Chiki, krągłą i miękką dziewczyną o policzkach jak chmurki. Ślub wzięli przed kilkoma miesiącami. Chika obserwował, jak Mary płynie do ołtarza, jej ciało spowijały białe koronki, a ładne usta przesłaniał welon. Ekene czekał tam na nią, wyprostowany i dumny, jego skóra lśniła jak mokra glina, kontrastując ze smolistą czernią garnituru. Chika pomyślał, że brat jeszcze nigdy nie wydawał się tak wrażliwy, jego długie palce drżały, w oczach żarzyły się miłość i duma. Gdy wypowiadali przysięgę, Mary musiała zadrzeć głowę, żeby spojrzeć na Ekenego – w ich rodzinie mężczyźni zawsze byli wysocy. Chika patrzył, jak wygina się jej szyja, jak jej twarz promienieje, kiedy brat uniósł tiul i pocałował żonę. Po ślubie Ekene postanowił wyprowadzić się z wioski do miasta, w gwar i hałas Owerri, Mary zamieszkała więc z Ahunną do czasu, aż mąż zorganizuje im tam nowe życie. Chika zerkał na nią ukradkiem z werandy, kiedy podlewała hibiskusy w ogrodzie, ubrana w luźną bawełnianą sukienkę ze spranym kwiatowym wzorem. Włosy miała związane w postrzępiony kok. Kojarzyła się z domem, kojarzyła się z czymś, w czym mógłby się zatopić, wirować wśród jej bioder, ud i piersi.

Matka zmarszczyła czoło.

– Miarkuj się – upomniała, jakby czytała mu w myślach. – To żona twojego brata.

Chika oblał się rumieńcem.

– Nie mam pojęcia, o co ci chodzi, mamo.

Ahunna nawet nie mrugnęła.

– Znajdź sobie własną żonę. Z tą dziewczyną nie chcę w tym domu żadnego wahala. Twój brat niedługo po nią przyjedzie.

Chika wziął matkę za rękę.

– Ja niczego nie zaczynam.

Ahunna prychnęła, ale nie cofnęła dłoni. Siedzieli tak razem – to kolejne zdjęcie – kiedy niebo i werandę spowijał wieczór, a w Chice coś powoli gotowało się i wrzało, dudniło mu w gardle. To było jeszcze przed Vivekiem, przed pożarem, zanim Chika przekonał się, jak trudno wykopać własny grób kośćmi swojego syna.

Kiedy rana na stopie Ahunny się zagoiła, została blizna na podbiciu – ciemnobrązowa plama w kształcie obwisłej rozgwiazdy. Ekene przyjechał po żonę i zabrał ją do nowego domu w Owerri. Był to biały bungalow, przy furtce rosło ogniste drzewo, a wzdłuż płotu ciągnęły się gujawy. Chika często ich tam odwiedzał. To byłyby radosne zdjęcia: Mary uśmiechnięta w kuchni, wplatająca doczepy we włosy i śpiewająca na cały głos w kościelnym chórze. Mary i Chika rozgadani, kiedy gotowała. Ekene nie miał cierpliwości do gadatliwych kobiet, a do tego nie był zazdrosny, więc nie przeszkadzało mu, że jego młodszy brat i żona tak dobrze się rozumieją.

Jeśli zaś chodzi o Chikę, to, co się w nim gotowało, na nowo nabierało żaru, gdy tylko był w pobliżu Mary. Szumiało, bulgotało i parzyło tam, gdzie nikt nie widział. W rozmowach z rodziną Chika żartował, że woli przebywać w domu, w którym jest kobieta, niż w swojej kawalerce, a Mary mu wierzyła – dopóki pewnego popołudnia nie stanął za nią, kiedy gotowała, i nie przyłożył ust do jej karku. Odwróciła się i zaczęła go okładać długą drewnianą łyżką, której używała do przyrządzenia garri.

– Oszalałeś?! – wrzasnęła.

Drobinki gorącego garri chlapały z łyżki i parzyły go w ręce, którymi osłaniał się przed ciosami.

– Co ty wyrabiasz?!

– Przepraszam! Przepraszam! – Padł na kolana i ukrył głowę w ramionach. – Biko, Mary, przestań! Przysięgam, więcej nie będę!
Przerwała, dyszała ciężko. Na jej twarzy malowały się zaskoczenie i żal.

– Co z tobą, ehn? Dlaczego musisz wszystko zepsuć? Ja i Ekene jesteśmy szczęśliwi, rozumiesz? Jesteśmy szczęśliwi.

– Wiem. Wiem. – Chika podniósł się powoli, najpierw jedno kolano, potem drugie. Ręce wciąż trzymał w górze i patrzył jej w oczy. – Wiem. Nie chcę niczego zepsuć. Proszę, wybacz.

Mary pokręciła głową.

– Nie możesz tu więcej przychodzić, skoro tego szukasz.

Chika chciał wyciągnąć do niej rękę, ale mocno zaciskała pięść na łyżce.

– Wiem – odparł łagodnie.

– Nie żartuję. Nie wracaj tutaj z tymi bzdurami.

Spojrzał na łzy, które zawisły pod powiekami Mary, i opuścił ręce.

– Rozumiem. Przysięgam, od tej pory będziesz tylko moją siostrą. – Czuł na sobie jej wzrok, kiedy sięgał po kluczyki samochodu. – Już idę. Do zobaczenia za tydzień. Proszę, zapomnijmy o dzisiaj, dobrze?

Nic nie odpowiedziała. Patrzyła za nim, ale palce zaciśnięte na zakrzywionym drewnianym uchwycie rozluźniły się dopiero wtedy, gdy zamknął za sobą drzwi.

Przez następne kilka miesięcy Chika trzymał się z dala od Owerri. Znalazł pracę jako księgowy w fabryce szkła w Ngwa, mieście targowym, do którego wyprowadził się z wioski. W firmie pracował lekarz, doktor Khatri, blady Hindus z burzą siwych włosów na skroniach. Czasami przyprowadzał do biura siostrzenicę Kavitę, która pomagała mu w sprawach administracyjnych. Chika poznał ją, kiedy poszedł do lekarza w sprawie kaszlu, a ona siedziała w sekretariacie za stosem papierów i przeglądała je, marszcząc czoło. Była drobną kobietą o ciemnobrązowej skórze, nosiła gruby czarny warkocz sięgający poniżej pasa. Tego ranka miała na sobie pomarańczową sukienkę z bawełny – przypominała płonący zachód słońca i Chika od razu wiedział, że jego historia skończy się przy niej, że utonie w jej dużych wilgotnych oczach i to będzie idealny koniec. Nic się w nim nie gotowało, był tylko głośny, wyraźny wydech, ciężar spokoju oplatającego serce. Kavita podniosła wzrok i uśmiechnęła się do Chiki, a on znalazł w sobie dość odwagi, żeby zaprosić ją na lunch. Oboje byli zdziwieni, kiedy się zgodziła, a potem gdy w kolejnych tygodniach rozkwitło między nimi uczucie.

Gdy stało się jasne, że znajomość robi się poważna, doktor zaprosił Chikę do domu, gdzie Kavita podała herbatę i murukku w miseczkach. Nadgarstki miała delikatne, a ciemne włosy spływały jej z ramion. Doktor Khatri opowiedział, jak zaopiekował się nią po śmierci rodziców i jak przyjechała z nim z Indii do Nigerii.

– W Delhi mieliśmy… problemy rodzinne – wyjaśnił. – Z powodu kasty jej ojca. Lepiej było zacząć wszystko od nowa.

Chika pokiwał głową. Z tego samego powodu zamieszkał w innym mieście niż jego rodzina. Rozpoczęcie od nowa było dobre, osobność pozwalała poczuć się sobą, dowiedzieć się, kim się jest w oderwaniu od innych.

Zdjęcie: młodzi po obiedzie w ogródku za domem, idą wzdłuż rzędu nagich krzewów różanych, Kavita łagodnie przesuwa palcami po gałęziach.

– Nie mogę się doczekać, aż zakwitną – mówi. – Kiedy mieszkaliśmy w Delhi, nie cierpiałam zapachu róż, ale wujek je uwielbia, więc teraz… To dziwne, ale kojarzą mi się tylko z domem.

Zdjęcie: dłoń Kavity przykryta dłonią Chiki, ząbkowane liście zgniecione pod ich rękami, oddechy splątane w cichym pocałunku.

Potem Chika pojechał do wioski i opowiedział o Kavicie matce.

– Chcę, żebyś ją poznała – oznajmił, unikając jej wzroku.

Ahunna patrzyła na syna, jego zgarbione plecy, ręce na zmianę wyjmowane z kieszeni i do nich chowane. „Dzieci tak naprawdę nigdy się nie zmieniają – pomyślała – choćby nawet całkiem dorosły”.

– Przyprowadź tę dziewczynę – powiedziała. – Nsogbu adịghị. – Wróciła do obierania pochrzynu. Siedziała na niskim stołku przed misą z bulwami, a skórki rzucała kozom do ogródka.

Chika stał nad nią jak odurzony. Po jego twarzy rozpływał się uśmiech.

– Dobrze, mamo – odezwał się w końcu. – Daalụ.

Dopiero wtedy poczuł się gotowy odwiedzić Owerri, żeby podzielić się wiadomością z Mary i Ekenem, ponieważ wreszcie mógł wejść do ich domu z czystym sumieniem. Nigdy nie rozmawiał z Mary o tym, co się wtedy stało­, o chwili źle ulokowanego pragnienia w parnej kuchni.

Trzy miesiące później oświadczył się Kavicie w ogrodzie różanym obok domu jej wuja. Wtedy gałęzie były już ciężkie od czerwonych i różowych kwiatów, a powietrze wypełniał ich zapach. Kavita uśmiechnęła się, zamrugała, przeganiając łzy, a potem zarzuciła ręce na jego glinianą szyję i powiedziała „tak”. Kilka dni później rodziny zaczęły się kłócić o posag. Chika usiłował wyjaśnić doktorowi Khatriemu, że to rodzina męża wykupuje pannę młodą, ale stary lekarz na samą myśl wpadł w szał.

– Przyjechaliśmy tu z Indii z posagiem Kavity! To jej dziedzictwo. Nie mogę puścić jej tak, jakby była dla nas nic niewarta!

– A ja nie mogę przyjąć wykupu od ojca swojej żony!

Kiedy doktor Khatri usłyszał to słowo – „ojciec” – do oczu napłynęły mu łzy i sprzeczka utknęła w miejscu.

– Ona doprawdy jest dla mnie jak córka – powiedział drżącym głosem.

Ahunna przewróciła oczami i wtrąciła się do rozmowy.

– Wy, mężczyźni, za dużo krzyczycie. Niech te posagi wzajemnie się zniosą, tak żeby nikt nie płacił nikomu.

Doktor Khatri zrobił wdech i już chciał protestować, ale uniosła rękę.

– Niech posag Kavity zostanie dla dzieci. Nie chcę o tym więcej słyszeć.

To był koniec dyskusji. Posagiem Kavity był niewielki zbiór ciężkiej złotej biżuterii, który wniosła do małżeństwa jej matka, a wcześniej należał do kobiet z poprzednich pokoleń.

Zdjęcie: Chika z Kavitą w sypialni, tuż po ślubie, ciężkie naszyjniki i bransolety przelewają się przez jego ręce.

– Nawet nie wiem, co powiedzieć. To jest jak skarb, o którym czyta się w książkach.

Kavita wzięła od niego biżuterię i włożyła z powrotem do pudełka.

– Dla naszych dzieci – przypomniała, nie wiedząc, że będą mieli tylko jedno. – Zapomnijmy, że to w ogóle tu jest.

Większość biżuterii pozostała w pudełku przez kolejne dwie dekady, spoczywała na czerwonym aksamicie, a kamienie szlachetne i złote ogniwa połyskiwały w ciemności. Bywało, że w trudnych chwilach Chika i Kavita sprzedawali to i owo, ale gros zachowali, bo chcieli wysłać za to swojego syna Viveka do Ameryki. Kiedy jednak biżuteria w końcu opuściła pudełko, wyjęły ją właśnie ręce Viveka.

Zdjęcie: chłopiec, bez koszulki, układa sobie naszyjniki na piersi, przykrywa nimi swój srebrny łańcuszek, przypina do uszu złote klipsy, włosy spadają mu na ramiona. Wygląda jak panna młoda, półnagi, częściowo rozebrany.

Na tym zdjęciu jest jeszcze jeden chłopiec. Ma na imię Osita. Jest wzrostu Viveka, ale szeroki w ramionach, o skórze jak gęsta glina. To syn Ekenego, urodzony przez Mary, jego oczy są wąskie, a usta niewiarygodnie pełne. Na tym zdjęciu twarz Osity jest jak wyciosana, mroczna z niepokoju. Chłopiec stoi z założonymi rękami i zaciska szczękę, szykując się na coś, czego nie umie przewidzieć.

Vivek uśmiecha się do kuzyna. Złote krople spadają mu na brwi.

Bhai, jak wyglądam? – pyta głosem melodyjnym jak dzwon.

Znacznie później Osita żałował, że nie powiedział mu wtedy prawdy – że był tak piękny, że przy nim powietrze wydawało się nudne, a Osita sztywniał z pożądania.

– Zdejmij to – warknął tylko ochrypłym głosem. – Schowaj na miejsce, zanim nas złapią.

Vivek nie posłuchał i okręcił się w miejscu. W jego twarzy było tyle światła, że Ositę zabolały oczy.

– Zrobiłbym wszystko – powiedział potem, po pogrzebie Viveka – wszystko bym oddał, żeby jeszcze raz zobaczyć go tak jak wtedy, żywego i okrytego bogactwem.

Targ, który spalili, znajdował się tuż za drugim rondem, gdy jechało się Chief Michael Road, za opuszczonymi biurowcami i skrzyżowaniem z zakładem wulkanizatora, niskiego człowieka z blizną rozcinającą prawy policzek. Miał na imię Ebenezer i pracował przy tym skrzyżowaniu, odkąd ktokolwiek pamiętał. Kavita jeździła do niego z rodzinnym samochodem, kiedy trzeba było naprawić opony. Tym samochodem był srebrnoszary peugeot 504 kupiony przez Chikę po latach pracy w fabryce szkła, żeby zastąpić gruchota, który prowadził wcześniej. W dzieciństwie Vivek opierał małą dłoń o rozgrzany metal karoserii i przeskakiwał z nogi na nogę, oglądając Ebenezera przy pracy. Blizna na skórze mężczyzny była gruba, jej lśniąca, skrzepła czerwień wybijała się z brązu twarzy. Kiedy Ebenezer uśmiechał się do Viveka, blizna opierała się zagięciom skóry, przez co usta tylko po jednej stronie unosiły się, jak trzeba.

Gdy jego dłonie poruszały metalowymi kluczami i rurami albo pompowały powietrze, przezywał chłopca „mały oga„. Vivek chichotał, ukrywając twarz w spódnicy Kavity. Był wtedy młody, żywy. Kavita opuszczała dłoń na zakrzywienie potylicy synka. Wyczuwała miękkie włosy, pod nimi ciepłą skórę i uformowaną kość, która nadawała kształt. Wiele lat później, kiedy znalazła go rozciągniętego na werandzie przed domem, przykrytego czterema metrami tkaniny akwete w czerwono-czarny wzór, którego – jak mówiła – już nigdy nie zapomni, tył jego czaszki był rozbity, a krew wsiąkała w wycieraczkę przed drzwiami. Mimo wszystko uniosła mu głowę, żeby przycisnąć policzek do jego policzka i krzyczeć. Włosy Viveka spadały na jej ramiona, mokre, długie i grube, a ona wyła.

Beta! – Krzyk Kavity rozciął powietrze. – Obudź się, beta!

Jego jedna stopa leżała wykrzywiona obok przewróconej doniczki, wokół kostki leżała rozsypana ziemia. Wszystko pachniało dymem. Vivek nie miał butów, więc na podbiciu lewej nogi było widać bliznę – miękką ciemnobrązową rozgwiazdę.

W dniu jego narodzin Chika uniósł dziecko w ramionach i spojrzał na tę bliznę. Widział ją już wcześniej – Kavita zawsze komentowała jej kształt, kiedy masowała stopy Ahunny. Tak długo nie miała matki, że jej miłość do teściowej była wprost namacalna, przepełniona dziecięcym uczuciem, setką tysięcy dotyków. Razem siedziały, czytały, spacerowały po farmie, a Ahunna dziękowała opatrzności za to, że urodziła dwóch synów i dostała dwie córki. Kiedy Ekenemu i Mary urodził się Osita, płakała, pochylając się nad jego twarzyczką, i cicho śpiewała mu w igbo. Nie mogła się doczekać dziecka Chiki i Kavity.

Rok później, kiedy Chika trzymał nowo narodzonego syna, czuł, że coś w nim wzbiera – niczym warstwy lanego cementu gęstniejące w niezdrowy lęk – ale zignorował to. Przecież to tylko opowieści, nie mogą być prawdziwe. Dopiero nazajutrz do Ngwa dotarł chłopiec z wioski z wiadomością, że Ahunna zmarła dzień wcześniej, jej serce zatrzymało się na progu domu, ciało osunęło na ziemię jej gospodarstwa, gleba przyjęła jej obwisłą twarz.

Powinienem był wiedzieć – myślał Chika, kiedy Kavita krzyczała z rozpaczy, przyciskając do piersi Viveka. Wiedział. Jakże inaczej blizna mogłaby się pojawić na świecie na czyimś ciele, gdyby go najpierw nie opuściła? Ta sama rzecz nie może się znajdować w dwóch miejscach jednocześnie. Wypierał to jednak przez lata, tak długo jak tylko mógł. Mówił, że to zabobon. Że ślady na ich stopach to zbieg okoliczności – a poza tym Vivek był przecież chłopcem, nie dziewczynką, no więc jak? A jednak. Matka Chiki nie żyła, rodzina była w rozpaczy, a pośród tego wszystkiego pojawiło się nowo narodzone dziecko.

Oto, jak Vivek przyszedł na świat – po śmierci i wśród rozpaczy. Widzicie, to go naznaczyło, ścięło go niczym drzewo. Został sprowadzony do domu pełnego paraliżującego żalu. Całe jego życie było żałobą. Kavita nie miała już więcej dzieci.

– On wystarczy – mawiała. – To wystarczy.

Zdjęcie: dom wypełniony lamentem w dniu, gdy on go opuścił, zupełnie jak wtedy, kiedy się pojawił.

Zdjęcie: jego owinięte ciało.

Zdjęcie: jego zdruzgotany ojciec, matka odchodząca od zmysłów. Martwa stopa ze sflaczałą rozgwiazdą rozlewającą się po jej krzywiźnie, początek i koniec wszystkiego.
(…)

Akwaeke Emezi „Śmierć Viveka Ojiego”
Tłumaczenie: Rafał Lisowski
Wydawnictwo: Filtry
Liczba stron: 352

Opis: „Śmierć Viveka Ojiego” autorstwa Akwaeke Emezi, osoby piszącej pochodzącej z Nigerii, konstrukcją przywodzi na myśl „Kronikę zapowiedzianej śmierci” Gabriela Garcii Marqueza. Emezi opowiada losy nieheteronormatywnego chłopaka dorastającego w nigeryjskim miasteczku, gdzie kwestia identyfikacji płciowej jest tabuizowana. Na przeszkodzie do swobodnej ekspresji własnej tożsamości i miłosnego spełnienia stają lokalne przesądy oraz bezwzględny patriarchat. Ta misternie skonstruowana powieść została wysoko oceniona przez zagraniczną prasę, a amerykański „Newsweek” uznał ją za jedno z najważniejszych wydarzeń literackich 2020 roku.


Tematy: , , ,

Kategoria: fragmenty książek