Historia, którą zekranizuje Paolo Sorrentino z Jennifer Lawrence w roli głównej. Przeczytaj fragment „Dziewczyny z ferajny” Teresy Carpenter

5 stycznia 2022

Opublikowana przez Poradnię K „Dziewczyna z ferajny” Teresy Carpenter to historia Arlyne Brickman, kobiety, która odegrała kluczową rolę w strukturach włosko-amerykańskiej mafii w USA, a następnie w śledztwach prowadzonych przez FBI przeciwko zorganizowanej przestępczości. Wiosną 2022 roku na podstawie książki Paolo Sorrentino zacznie kręcić film. W głównej roli wystąpi Jennifer Lawrence, która ma pełnić również funkcję producentki. Zanim będziemy mogli zobaczyć ten obraz, warto sięgnąć po książkę. Poniżej możecie przeczytać obszerny fragment pierwszego rozdziału.

1.
DOM LUSTER

Jak daleko Arlyne sięgała pamięcią, w każdy piątkowy wieczór rodzina Weissów składała wizytę babci. Był to uświęcony obowiązek, którego pod żadnym pozorem nie wolno było zaniedbać. Jako dziecko Arlyne wyczekiwała tych wizyt z niewinną żarliwością, niczego nie pojmując i wszystko biorąc za dobrą monetę. Gdzieś w 1944 roku, kiedy miała jedenaście lat – w tym wieku jej zaciekawienie podrażniała rosnąca świadomość tajemnic kryjących się za z pozoru błahymi zdarzeniami – wizyty u babci nabrały nowego wymiaru.

O trzeciej po południu Arlyne i jej młodsza siostra Barbara wracały ze szkoły, kąpały się i ubierały czyste sukienki, rozłożone zawczasu na ich łóżkach przez służącą. Następnie prezentowały się matce, siedzącej – jak miała o tej porze w zwyczaju – na taborecie przed toaletką. Billie Weiss obrzucała córki krytycznym spojrzeniem, po czym przywoływała młodszą. Gdy splatała jej długie włosy koloru miodu w warkocz, główka dziecka podrygiwała posłusznie. Sielanka dobiegała kresu, gdy przed lustrem stawała starsza córka. Im ciaśniej Billie splatała jej kosmyki, tym gniewniej dziewczynka się usztywniała. Bitwa rozgrywała się punktualnie jak w zegarku w każde piątkowe popołudnie, stanowiąc część wojny domowej, którą Arlyne toczyła mężnie, a Billie zawsze wygrywała.

O zmierzchu matka i córki przechodziły niespiesznie przez wielką kutą bramę Knickerbocker Village, osiedla dwunastopiętrowych bloków, stojących nieopodal cieśniny East River, na północ od mostu Brooklińskiego. Knickerbocker Village było osiedlem modelowym, wzniesionym przed dziesięciu laty w miejsce najobrzydliwszych nowojorskich slumsów, nazywanych kiedyś „oddziałem płucnym”, gdyż wielu spośród trzech tysięcy mieszkańców stłoczonych w mieszkaniach komunalnych cierpiało na gruźlicę. Zrównanie z ziemią tych zapuszczonych kwartałów stanowiło część projektu oczyszczania całej Lower East Side, niesfornej dzielnicy, w której roiło się od prostytutek i kieszonkowców pracujących na nieciekawą opinię tej okolicy. Nic dziwnego, że dla drugiej generacji Żydów, takich jak rodzice Arlyne, podawanie adresu w Knickerbocker Village było powodem do dumy – widomym świadectwem, że zdołali się wznieść ponad motłoch.

Gdyby pójść stamtąd na północ ulicą Bowery, trafiłoby się do dzielnicy włoskiej. Weissowie rzadko się tam zapuszczali, bo dziesięciolecia antagonizmów żydowsko-włoskich nie gwarantowały bezpieczeństwa. Ruszali więc na wschód ulicą Monroe, zatrzymując się przy sklepie spożywczym K&K, gdzie pani Weiss kupowała papierosy – chlubiła się swym wizerunkiem kobiety nowoczesnej. Potem, o ile babka o to poprosiła, skręcali w ulicę Hester, by kupić paprykę i kiszone ogórki od handlarzy stojących pod gołym niebem przy ogromnych drewnianych beczkach. Arlyne wyczuwała ich zapach z odległości przecznicy. Nieodmiennie przerażał ją widok sprzedawców wycierających ocet fartuchami. Przywiązywała nietypową dla dziecka wagę do czystości, a ponieważ na ulicach tłoczyły się niemyte ciała, na 202 East Broadway docierała z resztą orszaku Weissów zupełnie wytrącona z równowagi. Dopiero tam czekał błogosławiony azyl: zakład pogrzebowy Blum & Oxman.

Na ciemnej kamiennej fasadzie domu pogrzebowego nie znać było brudu pokrywającego okoliczne budynki, co można było przypisać jej cotygodniowemu szorowaniu. Mosiężne poręcze przy frontowych schodach polerowała na wysoki połysk niejaka Lily Higgins, nierozgarnięta młoda Irlandka, która zamiatała też chodnik i ulicę w promieniu kilku metrów wokół stopni. Na tym oczyszczonym spłachetku zbierało się stadko kobiet, krewnych i przyszywanych ciotek, które rozsiadały się na składanych krzesłach i drewnianych skrzynkach, służących zwykle do siedzenia podczas sziwy, czyli czuwania przy zmarłym. Billie natychmiast się do nich przyłączała, machnięciem dłoni zbywając komplementy na temat kapelusza czy wytwornej apaszki. Barbara ruszała na poszukiwanie kuzynów i wszyscy razem puszczali się pędem przez pomieszczenie do balsamowania zwłok (beztrosko nie zwracając uwagi na marmurowy blat, gdzie spoczywały zwłoki przygotowane do niedzielnego pochówku) na maleńkie podwóreczko, by pobawić się nad oczkiem wodnym. Arlyne, która jeszcze rok wcześniej z radością by się do nich przyłączyła, teraz ociągała się na tyle długo, by zyskać pewność, że jest sama, po czym oddawała się własnym rytuałom.

Po wykładanych białymi kaflami schodach wchodziła do mieszkania nad zakładem, omijając kuchnię, z której od czasu do czasu dobiegały wybuchy śmiechu i pobrzękiwanie garnkami, i oto miała przed sobą, oświetloną blaskiem bijącym od ogromnego francuskiego kominka, prawdziwą ucztę dla zmysłów. Szezlongi obite różowym atłasem. Sofy tapicerowane białym brokatem, z nóżkami rzeźbionymi na kształt lwich łap. Pianino. Wschodnie dywany. Siadała na chwilę, nie na sofie – babka pilnowała, by nie zabrudzić tapicerki – lecz na podłodze, pławiąc się w tym przepychu. Gdy już nasyciła oczy, przenosiła się do położonej w głębi mieszkania sypialni, której okna wychodziły na malutki stawik. Sypialnia była mała i umeblowana mniej wystawnie od reszty mieszkania, lecz było jasne, że to sanktuarium kobiety nawykłej do luksusu. W szafie wisiały pieczołowicie uporządkowane futra, na toaletce stały flakony drogich francuskich perfum. Arlyne najbardziej intrygowała szuflada, w której babka przechowywała biżuterię. Podniecało ją przyglądanie się plątaninie szmaragdowych bransolet i broszek wysadzanych diamentami. Przesuwając opuszkami palców po fasetach klejnotów, zawsze miała ochotę wsunąć jeden z nich do kieszeni, ale z nabożnego lęku przed babką nigdy żadnego nie ruszyła.

Na środku pokoju stało podwójne łóżko z zagłówkiem rzeźbionym w ciemnym drewnie na kształt rozpostartych, zaokrąglonych ramion. W przeciwieństwie do pozostałych łóżek w tym domu nigdy nie zaścielała go kołdra, a jedynie koc – Arlyne wydawało się to dziwnie niezgodne z upodobaniami babki. Upewniwszy się, czy nikt nie stoi pod drzwiami, unosiła róg materaca i z jednej ze sprężyn wyciągała wielką białą chustkę do nosa zawiniętą w węzeł. Rozwiązawszy go, wyjmowała zwitki banknotów składających się na małą fortunę – jakieś trzy do pięciu tysięcy dolarów. To były babcine zaskórniaki.

Jak długo starczało jej śmiałości, siedziała w nogach łóżka, w oszołomieniu przesuwając palcami po banknotach. Mięła je, przeliczała i zwijała w rulony. To był początek jej dozgonnego romansu z pieniędzmi. Jako jedenastolatka uznała, że to z nich rodzi się wszystko, co godne pożądania. Pozwalały kupić blask zabytkowego kominka i szmaragdowe bransolety. Czystość i bezpieczeństwo. Władzę i pozycję, gwarantujące, że nie zostanie się wziętym za jednego z nieszczęsnych Żydów z ulicy Hester, którzy zalatywali potem i piklami. To one finansowały barwny i wysoce nieortodoksyjny styl życia babki Idy Blum.
 
 
Z kuchni dobiegały zalotne śmiechy. Arlyne wkładała pieniądze z powrotem do skrytki i przyłączała się do rozbawionej gromadki. Przekroczywszy próg otwartych drzwi, natykała się na długi stół zastawiony wazami z krupnikiem i grzybową oraz półmiskami duszonej wołowiny i marchewki. Członkowie rodziny wchodzili i wychodzili, do woli nakładając sobie na talerze. Na końcu stołu, pochylona nad kuchenką, stała Ida, olśniewająca w prostej bluzce i wąskiej spódnicy. Platynowe włosy skręcone w nieskazitelny kok, na lewej dłoni pierścionek wysadzany brylantami i rubinami, na prawej pierścień Zakonu Wschodniej Gwiazdy. Palce obsypane okruchami macy.

Na widok wnuczki wycierała ręce, ukazując długie, wypielęgnowane paznokcie w kolorze cynobru, po czym zapraszającym gestem unosiła dłoń. Arlyne podbiegała i obejmowała babkę w pasie. Ida nie odwzajemniała uścisku (nie była czułą i wylewną babunią), lecz jej wnuczka, słysząc wypowiadane przez nią: „Skaaarbie!”, wprost omdlewała z rozkoszy, ciesząc się choć przez moment pełnią uwagi tej wspaniałej kobiety. Gdy Ida wracała do gotowania, Arlyne obserwowała ją z podziwem. Babka nie była piękna w konwencjonalnym tego słowa znaczeniu. Miała za szeroki nos, za wąskie usta i przez większość życia była ciut przyciężka w biodrach, umiała jednak siłą woli zatrzeć niekorzystne pierwsze wrażenie. Trzymała się zawsze prosto i miała nienaganną dykcję, a pozorne opanowanie skrywało pociągający mężczyzn pragmatyzm. Jak zauważyła Arlyne, babkę zawsze otaczali mężczyźni, zwłaszcza młodsi.

Wśród figlarzy kręcących się po kuchni w piątkowy wieczór byli dwaj młodzi mężczyźni, Jimmy i Jake, szoferzy prowadzący karawany w konduktach pogrzebowych. Obaj najwyraźniej uwielbiali swoją dobrodziejkę. Bawidamek Jake droczył się dobrodusznie z Idą, po czym wracał do własnych spraw, natomiast Jimmy’ego naprawdę wzięło. „Jimmy Goj”, jak go nazywano, był nieśmiałym mężczyzną i jakoś nie umiał sobie znaleźć dziewczyny. Ida się nad nim zlitowała i zaproponowała, że nauczy go tańczyć. Po spełnieniu obowiązków kucharki brała go za rękę i wiodła do salonu, gdzie uruchamiała gramofon, po czym ku radości obserwatorów wprowadzała Jimmy’ego w erotyczne arkana tanga. Nie byli idealnie zgrani, Ida przytłaczała szczupłego partnera, ale Jimmy był pojętnym uczniem i podniecona Arlyne nie odrywała wzroku od sylwetek rysujących się na tle płomieni.

Jimmy usługiwał Idzie z niemym podziwem. Każdego sobotniego wieczoru zawoził ją do sali balowej Roseland, gdzie startowała w konkursach tanecznych. Na lato i na święta odwoził ją do hotelu Concord, żydowskiego ośrodka wypoczynkowego w paśmie Catskill, gdzie Ida flirtowała z instruktorami tańca. Czekał cierpliwie, lecz na próżno. Ida miała już kogoś, kto bardziej zdecydowanie upomniał się o jej uczucia.

Nikt już nie pamiętał, kiedy pojawił się wujek Frankie Oxman. Niski, pulchny mężczyzna o jowialnym usposobieniu w piątkowe wieczory krążył po zakładzie pogrzebowym, emanując dobrodusznością. Dzieciaki go uwielbiały, bo miał w zwyczaju wsuwać im w garść po dolarze, co w tamtych czasach było znaczną sumą. Do tego każde dostało od niego po kaczce pływającej po oczku wodnym na tyłach zakładu. Na maleńkim podwórku hodował gołębie, miał też setera irlandzkiego, którego kochał jak własne dziecko. Każdego popołudnia wraz z Idą, wystrojoną w diamenty i gronostajową etolę, dumnie wyprowadzał psa na spacer po East Broadway. Tworzyli niezwykłą parę i Billie oraz przyszywane ciotki niechętnie przyjmowały do wiadomości ich romans. Gdy wiele lat później Frankie pewnego popołudnia zmarł na atak serca w łóżku Idy, ciotki opowiadały sobie, że udał się tam na „drzemkę”. Ich powściągliwość wynikała po części z faktu, że wciąż jeszcze żył mąż Idy. Wygnany Jacob Blum mieszkał gdzieś na Brooklynie.

Arlyne zapamiętała dziadka jako poważnego, drobnego mężczyznę o siwych włosach, zawsze ubranego w czarny frak. Mimo upływu lat niewiele wiedziała o jego odejściu. Historia małżeństwa Idy i Jacoba była bardzo mętna – Arlyne nie umiała ocenić, czy był to efekt niedostatków zbiorowej pamięci rodziny, czy celowa amnezja płynąca z szacunku do Frankiego Oxmana i pozycji, jaką zajmował w tym domu.

Wiedziała, że panieńskie nazwisko jej babki brzmiało Lasker. Jako dziecko Ida przyjechała do Stanów wraz z rodzicami z tego obszaru Polski, który znajdował się pod zaborem austriackim. Laskerowie otworzyli sklep spożywczy, który zapewniał im utrzymanie. Jako szesnastolatka Ida została zaręczona z Jacobem Blumem, który – jak zakładano – miał smykałkę do interesów i gotów był przejąć sklep. Jake miał jednak własny pomysł na życie. Ku ogólnej konsternacji Laskerów porzucił rodzinny biznes, by zostać przedsiębiorcą pogrzebowym. Rozumował przytomnie, że handel detaliczny artykułami spożywczymi podlega kaprysom pogody i dostawców, tymczasem śmierć dba o stały dopływ klienteli. Nagła wolta Jacoba Bluma nikogo nie wytrąciła z równowagi bardziej niż jego młodą żonę, która czuła odrazę na myśl o dzieleniu domu ze zwłokami. Uwielbiała życie i pogrzeby ją przygnębiały. Mimo to starała się być dobrą żoną, więc choćby nie znała zmarłego, obficie lała łzy nad jego grobem. Jej ostentacyjne współczucie pozwoliło Jacobowi nawiązać współpracę z ponad setką towarzystw ubezpieczeń pogrzebowych, które powstały masowo na przełomie wieków celem zapewnienia imigrantom może nie wystawnego, lecz choćby przyzwoitego pochówku.

Państwo Blumowie mieli troje dzieci, ale Idzie pisane było pochować dwoje z nich. Emmanuel zmarł w wieku 13 lat wskutek pęknięcia wyrostka robaczkowego, Harriet jako młoda kobieta nie poradziła sobie z zapaleniem płuc. Po śmierci każdego z nich Ida wpadała w depresję, a ponieważ przeżywanie żałoby w domu pogrzebowym było nie do zniesienia, pakowała walizki i przenosiła się do hotelu Concord. Po kilku miesiącach zabaw i tańców podniesiona na duchu wracała na East Broadway.

Całą swoją uwagę poświęciła jedynej pozostałej przy życiu córce. Szczupła, ciemnowłosa Sylvia miała raczej jastrzębie rysy, ale odziedziczyła po matce radość życia. Już jako maleńkie dziecko pobierała lekcje tańca i planowała karierę sceniczną. Jako czternastolatka zaklepała sobie miejsce w chórku zespołu Manhattan Steppers, który wkrótce potem ruszył na tournée po Stanach Zjednoczonych. Jake Blum zaprotestował – wizja córki świecącej kostkami w salach balowych całego kraju obrażała jego poczucie przyzwoitości – jednak Ida przełamała opór męża, mówiąc: „Pozwól jej się zabawić”. Sylwia przez ponad pół roku podróżowała z zespołem, używając przydomka scenicznego „Billie Young”. To imię przylgnęło do niej już na zawsze.

Kiedy wiele lat później Arlyne przeczytała listy matki wysyłane z trasy – urocze i naiwne liściki, które bez wątpienia miały uśmierzyć niepokoje Jacoba Bluma – uznała tę korespondencję za nieszczególnie przebiegłą mistyfikację. Była pewna, że jej matka „nieźle się wyszumiała”, jak to wówczas określano. Arlyne już w dzieciństwie cechował sceptycyzm i z trudem tolerowała kłamstewka powtarzane w rodzinach celem zachowania pozorów. Jednak jako jedenastolatkę coraz bardziej poruszała ją opowieść o zniknięciu dziadka.

Jeśli dać wiarę przyszywanym ciotkom – Arlyne myszkowała po całym zakładzie i wszędzie pilnie nadstawiała ucha – na spotkaniu jednego z towarzystw pogrzebowych dziadek Blum poznał inną kobietę, która również prowadziła zakład pogrzebowy. Koniec końców z nią uciekł. Arlyne nie mieściło się w głowie, by istniała kobieta godniejsza pożądania niż jej babka, więc uznała tę wersję wydarzeń za całkowicie niewiarygodną. Podejrzewała, że dziadka skazano na wygnanie. Był przyzwoitym człowiekiem i miał niewielu wrogów, więc trudno sobie wyobrazić, kto mógłby wyreżyserować jego upadek. Ofiarą nastoletniej podejrzliwości Arlyne padł Frankie Oxman.

Na wiele sposobów okazywał jej dobroć, ale Arlyne nigdy mu nie zaufała. Jego wylewna dobroduszność wydawała jej się zbyt gorliwa, zbyt oportunistyczna. Z początku Frankie pracował dla państwa Blum jako kierowca, lecz przy każdej sposobności załatwiał dla Idy rozmaite sprawy. Zabierał zwłoki z brooklińskiej kostnicy i ze szpitala psychiatrycznego w Brentwood, stając się jej coraz bardziej nieodzowny.

Zawsze prowadził jakieś szemrane interesy, co windowało jego pozycję w domu pogrzebowym. Czegokolwiek potrzebowano, Frankie zawsze potrafił to zdobyć. Garnki, patelnie, bele tkanin, urządzenia gospodarstwa domowego. Kiedy na Lower East Side zaczęto szeptać o fenomenie telewizji, Frankie wytrzasnął skądś pierwszy model teleodbiornika marki RCA z maleńkim zaokrąglonym ekranem w gigantycznej obudowie. Ida była tak podniecona tym nabytkiem, że sprosiła do salonu całą rodzinę i tłum znajomych, udzielając gościom rzadkiego przywileju spoczęcia na brokatowych sofach.

Talentów wujka Frankiego nie wyczerpywało jednak wyczarowywanie z powietrza pożądanych (i zapewne skradzionych) dóbr. Frankie był bukmacherem. Na długo przed tym, zanim Jacob Blum udał się na wygnanie, jego kierowca przyjmował zakłady od mieszkających w sąsiedztwie chłopców. Plotkowano, że przechowuje pieniądze w jednej z trumien. (Arlyne z rozkoszą przejrzałaby je wszystkie po kolei w poszukiwaniu legendarnej skrytki Frankiego, ale wieka były ciężkie i nie dawały się podważyć).

Po odejściu – w niewyjaśnionych okolicznościach – dziadka Bluma Frankie przestał się kryć i przyjmował zakłady jawnie. Otworzył punkt bukmacherski w suterenie przylegającej do zakładu pogrzebowego. Od rana do wczesnego popołudnia po betonowych schodkach prowadzących z ulicy płynęła w tę i z powrotem rzeka mężczyzn w garniturach i filcowych kapeluszach. Chłopcy z Clinton Street, jak ich nazywano, byli drobnymi kanciarzami i członkami klubu znajdującego się zaledwie kilka lokali dalej. Byli grupką niemrawych imprezowiczów, którzy po całych dniach grali w bilard, karty i baseball. Ida zaskarbiła sobie ich przychylność, sponsorując drużynę, dla której zamówiła nawet stroje. Wszyscy byli zapalonymi hazardzistami, a Frankie przyjmował ich zakłady.

Czasem Arlyne odwiedzała babkę w sobotnie popołudnia. Był to najdogodniejszy dzień na odwiedziny, bo nie odbywały się wówczas żadne pogrzeby, więc dziewczynka mogła się bawić na schodach. Zwykle schodziła wtedy do mieszczącej się obok sutereny i składała wizytę wujkowi Frankiemu i jego znajomym. Zastawała ich zwykle umoszczonych na dwóch starych sofach, gdzie studiowali programy wyścigów i nasłuchiwali starego radia stojącego na podłodze, by zanotować wyniki kolejnej gonitwy. Obecność dziecka chyba w niczym im nie przeszkadzała. Czasem Frankie albo któryś z pozostałych poklepał ją po policzku i wcisnął jej w garść ćwierćdolarówkę. Odkąd sięgała pamięcią, tych facetów nazywało się wujkami. Był więc wujek Milty Tillinger, lichwiarz – kiedyś jeden z jego krewnych uciekał przed wymiarem sprawiedliwości i Ida ukryła go w pomieszczeniu na trumny, póki gliny nie przestały węszyć, czym zaskarbiła sobie dozgonną wdzięczność jego rodziny. Był też wujek Izzy Smith, właściciel mieszczącego się kawałek dalej zakładu pogrzebowego Zion Memorial. Podobnie jak Frankie dostarczał trefny towar i zwykł był w środku dnia porzucać swoje przedsiębiorstwo, by postawić na tego czy innego konia.

W gronie chłopców z Clinton Street była znaczna liczba związkowców. Od czasu do czasu któryś z nich brał Frankiego na bok i szeptał mu coś do ucha. Frankie kiwał głową i prowadził petenta po schodach do gabinetu mieszczącego się obok kaplicy za wysokimi mosiężnymi drzwiami. Wysoko na drzwiach znajdowało się kwadratowe okienko przysłonięte od środka zasłonką. Jeśli była zaciągnięta, oznaczało to, że w środku omawia się sekretne interesy. Arlyne wchodziła często po schodach i pod pozorem zabawy w korytarzu ukradkiem przypatrywała się drzwiom. Nigdy nie widziała tak wysokich skrzydeł. Były idealnie gładkie, jeśli nie liczyć wielkiej miedzianej gałki, a polerowane codziennie na błysk przez pracowitą Lily Higgins lśniły niczym bursztynowe lustro. Arlyne wpatrywała się w drzwi z nadzieją, że kiedyś przebije je spojrzeniem, lecz one tylko odbijały jej zmroczniałą, sfrustrowaną buzię.

Imponujące wrota i nieprzenikniona zasłonka stanowiły zniewagę, bowiem wszystkie inne pomieszczenia w zakładzie pogrzebowym zawsze stały otworem, co było odzwierciedleniem szczodrej i swobodnej natury Idy Blum. Arlyne, już wówczas przejawiającą imponujący talent do szpiegowania, drażniła obecność enklawy, do której odmawiano jej wstępu. Zawsze czujnie wyczekiwała tych kilku sekund, gdy drzwi się otwierały przed gośćmi Frankiego. Jeśli była zwinna, udawało jej się zajrzeć do wnętrza zakazanej kwatery.

Widziała wtedy dwa rozczarowująco pospolite pomieszczenia: z przodu niewielka recepcja z biurkiem i telefonem, dalej przedpokój z kilkoma drewnianymi szafami na akta i wielkim żeliwnym sejfem. Któregoś popołudnia Arlyne zyskała sposobność bliższego przyjrzenia się zakazanej strefie, bo Frankie wyszedł pospiesznie z biura, zostawiając uchylone drzwi. Arlyne, która bawiła się w kaplicy, obrzuciła wzrokiem korytarz, nie wierząc własnemu szczęściu. Pełna obaw, że Frankie wróci, gdy tylko uzmysłowi sobie zaniedbanie, ruszyła jakby nigdy nic korytarzem, aż znalazła się pod drzwiami gabinetu. Minęło kilka minut, a Frankie się nie pojawił. Ośmielona Arlyne szerzej uchyliła drzwi i wślizgnęła się do środka. Natychmiast spostrzegła, że otwarty pozostał również sejf. Gdy podeszła bliżej, przekonała się, że kryje stos ksiąg. Nie oparła się i wyciągnęła ku nim rękę. Uklękła przy otwartych drzwiczkach i wybrawszy jeden z tomów, otworzyła go na przypadkowej stronie. Zobaczyła kolumny cyfr o niepojętym dla niej znaczeniu. Zaczęła je uważnie studiować, lecz pozostały równie nieprzeniknione jak wypolerowana powierzchnia mosiężnych drzwi. Usłyszała dobiegający z przedsionka głos Frankiego i ciężkie kroki na schodach. Zatrzasnęła księgę, wsunęła ją dokładnie tam, skąd ją wzięła, po czym czmychnęła przez mosiężne drzwi i zaszyła się w bezpiecznej kaplicy.

Tajemnica otaczająca sekretne interesy wujka Frankiego, w szczególności jego domniemany udział w zniknięciu Jacoba Bluma, dręczyła Arlyne przez całe dzieciństwo. Rozwiązanie tej zagadki nie było kwestią nagłego objawienia, lecz narastającej z czasem świadomości, kto tak naprawdę pociągał za sznurki marionetek występujących w zakładzie Blumów. Gdy Arlyne miała jakieś osiem lat, zaczęła dostrzegać wśród gości odwiedzających biuro Frankiego bardzo wysokiego mężczyznę z workami pod oczami, który zawsze patrzył spode łba. Kazano jej nazywać go „wujkiem Redem”. Mężczyzna przekomarzał się z nią nieustannie i podobnie jak inni wujkowie wciskał jej pieniądze. Co tydzień składał Frankiemu krótką wizytę, przekazywał wyrazy szacunku dla Idy, po czym znikał. Z nerwowych umizgów Frankiego Arlyne wywnioskowała, że wujek Red jest człowiekiem niebezpiecznym, przy czym określenie „niebezpieczny” oznaczało – zarówno wówczas, jak i przez resztę jej życia – umiejętność zyskiwania sobie szacunku, a ogólniej rzecz biorąc: posłuchu.

Red Levine, jak dowiedziała się z czasem, był przyjacielem Meyera Lansky’ego, emigranta z Polski o łagodnym głosie, który na Lower East Side dorobił się statusu legendy. Przyjechał do Ameryki w 1911 roku jako dziewięciolatek i szybko zaczął prowadzić interesy na mieście. W kolejnych latach zbudował silną grupę przestępczą czerpiącą zyski z hazardu, pędzenia bimbru i „ochrony”. Choć potępiali go ortodoksyjni rabini, budził podziw, a może wręcz uwielbienie całej dzielnicy żydowskiej, uważającej go za swojaka, który odniósł sukces. Meyer, jak go poufale nazywano, cieszył się statusem męża stanu tylko dlatego, że udało mu się zawrzeć rozejm z włoskimi gangami z East Side kierowanymi przez Charlesa Lucanię, zwanego później „Lucky” Luciano.

Do Luciana i Lansky’ego dołączył z czasem drażliwy żydowski bandzior nazwiskiem Louis Buchalter, znany pod pseudonimem „Lepke”. Wkrótce o całej trójce zaczęto mówić łącznie: Lucky, Lansky i Lepke. Lucky i Lepke prowadzali się z tancerkami rewiowymi, a nawet obracali się w kręgach nowojorskiej socjety, tymczasem Lansky, domniemany mózg wszystkich operacji, trzymał się w cieniu i zaczytywał w książkach o zarządzaniu. W ciągu pięćdziesięciu lat przestępczej kariery raz po raz zdradzał niezwykłą intuicję, trafnie przewidując, które aspekty amerykańskiego życia dojrzały do spieniężenia. W okresie prohibicji przestawił cały swój gang na pędzenie bimbru, lecz zanim w 1933 roku ratyfikowano 21. poprawkę do konstytucji, która zniosła 18. poprawkę ustanawiającą prohibicję, Lansky miał już na oku kolejny obiecujący interes: związki zawodowe.
 
 
Początki ruchu związkowego naznaczone były chaosem i przemocą, zwłaszcza w przemyśle odzieżowym, którego pracownice i pracownicy – głównie biedni imigranci – harowali za grosze stłoczeni w zakładach upchniętych na Lower East Side. Kiedy dzielnica odzieżowa przeniosła się na północ, w gościnniejsze okolice Siódmej Alei, niezadowolenie wzrosło. Zarządcy grozili pracownikom, którzy chcieli się organizować, związkowcy grozili tym, którzy nie chcieli do nich przystąpić. Obie strony zatrudniały rozmaitych oprychów, często zawodowych bandytów, by wprowadzać w życie swoje pogróżki. Najemnicy zwykle pracowali dla tego, kto zapłacił więcej, przy czym zdarzało im się realizować zlecenia obu stron. (Niektórzy, jak „Dopey Benny” Fein, mieli swoje zasady i łamali nogi tylko pod sztandarami związków zawodowych). Początkowo zleceniobiorcy domagali się jedynie słonych opłat za usługi obejmujące wysadzanie w powietrze lub palenie zakładów odmawiających wdrażania polityki związkowej, wkrótce jednak zaczęli siać terror w sposób bardziej wyrafinowany, zajmując stanowiska kierownicze. Organizacje takie jak Międzynarodowy Związek Pracowników Przemysłu Odzieży Damskiej (ILGWU) wskutek strajków i konfliktów wewnętrznych były tak zdezorganizowane, że „Mały Augie” Orgen, najemnik zatrudniony wcześniej do ochrony pracowników, zwyczajnie przejął dowodzenie, zapoczątkowując erę zorganizowanej przestępczości w związkach zawodowych.

Zrozumiawszy, że związki to potencjalnie dobry interes, Lansky wszedł w spółkę ze swoim dawnym kumplem – Lepkem, który wcześniej, jako protegowany Małego Augiego, zdołał przejąć kontrolę nad transportem w dzielnicy odzieżowej. Dokonał tego z pomocą drużyny zbirów pod dowództwem rosłego Jake’a „Gurraha” Shapiro. Lepke i Gurrah, znani później jako „L&G” albo po prostu „chłopcy”, rozdawali karty na Siódmej Alei, gdzie bez ich zgody nie można było prowadzić dosłownie żadnej działalności. Niejednego uczciwego biznesmena przekonano do wejścia w milczącą komitywę z L&G w zamian za gwarancję dotarcia jego towarów do miejsca przeznaczenia. Odmawiającym grożono sabotażem, a nierzadko i śmiercią. Lansky i chłopcy prowadzili swoją przestępczą działalność właściwie bez przeszkód aż do 1933 roku, kiedy to pociągnął ich polityczny odpływ.

Prezydent Franklin Delano Roosevelt, który w 1932 roku na Krajowej Konwencji Partii Demokratycznej uzyskał nominację prezydencką dzięki wsparciu grubych ryb kontrolowanych przez Lansky’ego, szybko naskoczył na dawnych sprzymierzeńców, wypowiadając bezwzględną wojnę przestępczości zorganizowanej. Tym jednym ruchem zyskał sobie tak wielką popularność, że lokalni politycy z całego kraju zaczęli grać na tę samą nutę. Gubernator Nowego Jorku Herbert Lehman mianował na stanowisko prokuratora specjalnego Thomasa Deweya, młodego człowieka o ambicjach politycznych, który miał doprowadzić gangsterów przed oblicze sprawiedliwości. Dewey z zapałem wziął się do dzieła, biorąc na celownik ciemne typy z rozmaitych podejrzanych branż. Ostrze jego oskarżycielskiej furii zostało jednak wymierzone przede wszystkim w Lepkego i Gurraha, których określił mianem „dwóch największych gangsterów tego kraju”. Chłopcy zrozumieli nadciągające zagrożenie i na blisko rok zapadli się pod ziemię, tymczasem w całych Stanach trwała nieprzerwana obława. Poddali się wreszcie w nadziei na łagodny wyrok. Gurrahowi ryzyko się opłaciło: skazano go na trzy lata za wymuszenia. Lepke miał pecha, bo uwzięły się na niego prokuratury stanowa i federalna. Skazano go na dożywocie, a karę odbywał w zakładzie karnym w Leavenworth.

Nad jego głową gęstniały ciemne chmury. Kilka miesięcy po tym, jak oddał się w ręce władz, nowojorska policja aresztowała Abiego Relesa, podejrzewanego o kilka morderstw bandytę pracującego dla Lansky’ego. Pod groźbą kary śmierci Reles zaczął sypać i podał całą listę zbrodni, jakich dopuściła się załoga Lansky’ego w ciągu ostatnich dwóch dekad. Na tej liście znalazło się między innymi zamordowanie kierowcy ciężarówki, który współpracował ze śledczymi Deweya. Reles zeznał, że zabił go na polecenie Lepkego. Zeznania Relesa zapoczątkowały nową serię oskarżeń, wskutek których Lepke trafił w końcu na krzesło elektryczne.

To nie był koniec szkód, których mógł dokonać Reles. Wiedza, jaką posiadał, groziła skazaniem Bugsy’ego Siegela, prawej ręki Lansky’ego. Którejś nocy Reles, trzymany w areszcie ochronnym w hotelu Half Moon na Coney Island, wypadł przez okno i zginął na miejscu. Pytanie, jak mogło dojść do zamordowania człowieka pilnowanego przez sześciu nowojorskich policjantów, dało pożywkę wielu teoriom. Może go nie zamordowano? Może pożałował złożonych zeznań, a może – co bardziej prawdopodobne – zrozumiał, że jego życie niewarte jest złamanego centa i honorowo sam je sobie odebrał? Może ktoś przekupił gliniarzy, żeby na moment oślepli, dając wolną drogę zabójcy? Zagadki nigdy nie rozwiązano.

Arlyne miała zaledwie trzy lata, kiedy Abie, jak mówili na niego chłopcy z Clinton Street, wyfrunął przez okno. Jej dziecinne pojęcie śmierci było jeszcze bardzo mgliste, więc nigdy nie wyobrażała go sobie rozpłaszczonego na trotuarze, lecz najwyżej spoczywającego w trumnie, spokojnego i uróżowanego jak reszta zwłok w domu pogrzebowym. Miała bardzo ogólne wyobrażenie o tym, na czym miałby polegać jego grzech, lecz nawet dziecko rozumiało, że donoszenie może mieć poważne następstwa. Na każdego kapusia czyhał demon zemsty, a personalia osobistego demona Abiego Relesa były szeroko omawiane przez wujków z sutereny zakładu Idy Blum. Jednym z kandydatów był Frank Costello, prawa ręka Bugsy’ego Siegela, który rzekomo przekupił policję. Lecz ludzie pozostający w bliskich stosunkach z graczami – a chłopcy z Clinton Street chełpili się tego rodzaju koneksjami – twierdzili uparcie, że zabójcą był nie kto inny, jak Red Levine.

Arlyne nie miała powodów, by wątpić, że wujkowie mówią prawdę. Mroczny typ składający cotygodniowe wizyty Frankiemu Oxmanowi robił bardzo niepokojące wrażenie. Dopiero po kilku latach podsłuchiwania na schodach zrozumiała, jakie to interesy sprowadzały go do zakładu Blumów. We wczesnych latach czterdziestych na Lower East Side zawiązał się ruch mający na celu uzwiązkowienie szoferów i kierowców karawanów pracujących w zakładach pogrzebowych. Dziadek Jacob Blum nie życzył sobie mieć z tym pomysłem cokolwiek wspólnego, upierając się, że uczciwie wynagradza kierowców. Jake nie chciał wstępować do związku z szacunku dla starszego pana, a Jimmy robił zawsze to co Jake. Wobec takiego nieprzejednania związkowcy wysłali do zakładu pogrzebowego państwa Blum Reda Levine’a w nadziei, że ten przemówi Jacobowi do rozsądku. Krótko mówiąc, wujek Red zagroził wysadzeniem zakładu, a Jacob Blum, za miękki na takie rozgrywki, skapitulował. W tej sytuacji wszystkie pozostałe zakłady pogrzebowe na Lower East Side również wywiesiły białą flagę.

Po starciu z Redem Levine’em Jake Blum podupadł na duchu. Nie prowadził już interesów ani spraw osobistych w sposób równie zdyscyplinowany jak dotychczas. W powstałą próżnię wkroczył Frankie Oxman, jedyny z kierowców państwa Blum, który ochoczo przystąpił do związku. Jako wtyczka Reda krok po kroku przejmował codzienne doglądanie interesu. Stopniowo coraz dalej wkraczał w prerogatywy Jacoba, nie wyłączając praw do jego żony. Zalecał się do Idy latami, gorliwie spełniając wszystkie jej zachcianki, ale im bardziej rósł w siłę, tym zuchwalszy się stawał. Arlyne nigdy się nie dowiedziała, kiedy dokładnie jej babcia i wujek Frankie zostali kochankami. Wyliczyła, że musiało do tego dojść między ósmym (gdy pojawił się Red Levine) a dziesiątym (kiedy zniknął dziadek Blum) rokiem jej życia. I to pod samym nosem jej matki i pozostałych członków rodziny, gdyż wszyscy niezawodnie stawiali się na spotkania w piątkowe wieczory. W końcu Jake Blum spakował walizki i się wyniósł. Arlyne nabrała przekonania, że wyrzuciła go z domu sama Ida, zmęczona smętną obecnością męża, a mile połechtana zalotami Frankiego i kuszącą rolą potencjalnej protektorki przestępczego gangu. Z czasem dopuściła Frankiego do spółki. Ściągnęła stary szyld i zawiesiła nowy – Blum & Oxman – obwieszczając w ten sposób światu, że postanawia wieść życie na miarę East Side.
 
 
We wszystkich tych zawirowaniach dojmująco nieobecny był ojciec Arlyne, Irving Weiss. Ciotki, a już zwłaszcza wujkowie, z szacunkiem zapytywali o jego samopoczucie, wiedząc doskonale, że Irving opuszcza wieczory w zakładzie pogrzebowym, by pograć z kumplami w gina. Przyjmowano to jako coś oczywistego. Irving żywił ledwie skrywaną pogardę dla Frankiego, którego miał za drobnego cwaniaczka. Drażniły go jego umizgi. Irving Weiss uważany był za gangstera znacznie wyższej klasy.

Bracia Weiss – Henry, Irving, Eddy, Joe i Natie – nie należeli do chłopców z Clinton Street, lecz do ekipy, której terytorium rozciągało się od Houston Street przez Attorney Street i dalej na wschód aż do Williamsburga na Brooklynie. Wychowali się na Kosciuszko Street, gdzie ich rodzice, imigranci z Węgier, mieli sklep spożywczy i własny rewir obsługiwany przez mleczarza. Ten znakomicie prosperujący interes miał przejść na ich synów, zapewniając im środki pozwalające zbić majątek w ramach ograniczeń nakładanych przez tradycyjne amerykańskie wartości. Jednak synowie Weissów nie gustowali w pracy. Byli bandą leniwych przystojniaków. Spali do późna i do południa mizdrzyli się przed lustrem. Uwielbiali białe garnitury, buty z dziurkowanymi noskami i drogie koszule, które można było nabyć w okolicach skrzyżowania Clinton i Grand Street. Lubili eleganckie samochody i wykwintne restauracje, a ponieważ uczciwą pracą nie zarobiliby na zaspokojenie tak wygórowanych potrzeb, naturalną koleją rzeczy zajęli się gangsterką.

Arlyne aż do śmierci ojca nie miała pewności, czym się właściwie zajmował. Wiedziała, że jeszcze przed jej narodzinami razem z braćmi porzucił handel spożywczy i uruchomił zakład pogrzebowy przy Houston Street. Jacoba Bluma, uczciwego do szpiku kości, nie zwiodła ta szacowna fasada. Dla niego Irving był zwyczajnym bandziorem. O ile jednak tupet braci Weiss odrzucał Jacoba, o tyle zaintrygował jego córkę.

Billie podziwiała wszystkich braci, ale najbardziej spodobał jej się Irving: cichy, ciemnowłosy i przystojny jak gwiazdor filmowy. Odkąd uświadomiła sobie jego obecność na Lower East Side, korzystała z byle wymówki, by przejść się Houston Street. Przy odrobinie szczęścia natrafiała na któregoś z chłopców wystających na schodach. Zawsze zachowywali się bardzo uprzejmie. Szanując pozycję jej ojca w dzielnicy, dotykali ronda kapelusza i mruczeli: „panno Blum”. Ta uprzejmość, z początku ujmująca, z czasem zaczęła nadszarpywać jej cierpliwość. Skrępowana gorsetem obyczajów Billie nie mogła nawiązać znajomości bez stosownego pretekstu. Szczęśliwie pretekst się znalazł.

Jedno z towarzystw ubezpieczeń pogrzebowych organizowało loterię fantową i każdy z przedsiębiorców pogrzebowych z East Side dostał plik losów do sprzedania. Ida Blum, która zwykle zawiadywała takimi sprawami, zawołała córkę, by zapytać, czy ta nie miałaby ochoty zwrócić się do braci Weiss. Propozycja matki trafiła na idealny moment, więc Billie pomaszerowała na Houston Street z dziesięcioma losami na sprzedaż. Irving chciał kupić wszystkie dziesięć losów, ale został powstrzymany przez Harry’ego, który uznał, że pięć będzie aż nadto, co tylko utwierdziło Billie w przekonaniu, że Irving jest hojniejszy i stanowi lepszą partię. Billie niczego nie pozostawiała przypadkowi. Wcześniej ukradkiem podważyła czerwone pieczęcie na losach, by upewnić się, że sprzedaje braciom Weiss te zwycięskie, a tym samym zyskuje gwarancję, że któryś z nich się do niej wybierze. Losowanie przeprowadzono tydzień później i Irving Weiss wygrał wełniany koc do samochodu. Billie zajrzała na Houston Street, by przekazać mu tę wiadomość i dać do zrozumienia, że mogliby razem pojechać po odbiór nagrody na Brooklyn. Wycieczka zakończyła się kolacją we włoskiej restauracji i pół roku później Billie Blum poślubiła sześć lat od niej starszego Irvinga Weissa.

Jacob protestował przeciwko temu małżeństwu, wysuwając ograny argument, że Irving jest zwykłym gangsterem. Nie przeszkadzało to Idzie, którą bardziej niepokoiła perspektywa pochowania córki za życia w zakładzie pogrzebowym. Ostatecznie zaaprobowała zięcia, gdy kilka miesięcy po ślubie razem z braćmi wyszedł z branży funeralnej i zaczął organizować wycieczki samochodowe do Catskills. Klientelę stanowili głównie żydowscy mafiosi, a celem ich podróży był zajazd The Dodge Inn nad jeziorem Louise Marie. Zajazd cieszył się niechlubną renomą gangsterskiej meliny i przystani dla niewiernych małżonków (kursował dyżurny dowcip, że albo cię tam pukną, albo ty kogoś pukniesz). Ida zaaprobowała nowe przedsięwzięcie Irvinga, uznając je za zajęcie znacznie weselsze od grzebania zmarłych. Często za miasto wyjeżdżała cała rodzina poza małomównym Jacobem: Irving za kółkiem, Billie u jego boku, Ida na tylnej kanapie między dwoma młodymi kierowcami.

Zachwyt Idy wzmógł się rok po ślubie córki, kiedy na świecie pojawiła się pierwsza wnuczka. Arlyne (Billie uważała nietypowe brzmienie tego imienia za bardzo eleganckie) była rozkoszną kluseczką. Nie była może śliczna, ale od chwili narodzin jej drobną twarzyczkę ożywiała niezwykła energia. Ida z dumą paradowała po Broadwayu z dzieckiem, które szybko zaczęto nazywać „małą Arlyne” albo „księżniczką Arlyne”. Ta zaś już jako czterolatka nabrała przekonania, że najważniejsze w życiu to dobrze się ubrać. Jej babka nigdy nie kupowała odzieży produkowanej seryjnie. Podobnie postępowała jej matka, której cała garderoba – ze szlafrokami włącznie – była szyta na zamówienie. Dlatego zgodnie z wieloletnią tradycją rodzinną Arlyne, ledwie odrosła od ziemi, zabierano do pani Webber, drobnej krawcowej o blond włosach, która szyła jej aksamitne płaszczyki, mufki i toczki pod kolor. Arlyne chodziła również w towarzystwie matki do salonu piękności pani Berger, mieszczącego się przy Clinton Street, kilka pięter nad poziomem ulicy. Pani Berger, niska kobieta o przylizanych rudawych lokach, energicznie wymachiwała nożycami, tnąc i przycinając włosy, po czym skręcała kosmyki i zręcznie upinała je szpilkami. Pod jej palcami czupryna Arlyne zamieniała się w lśniącą masę ciasno zwiniętych loczków, które sprawiały wrażenie wyrzeźbionych.

Dwa razy w tygodniu Billie odwiedzała panią Berger, która nakładała jej hennę na włosy i upinała je wysoko szylkretowymi grzebieniami. Te wizyty były nie tylko obrządkiem sprawowanym w imię urody, ale i rekonesansem pozwalającym zbadać, kto z kim chodzi i sypia na Lower East Side. Niewielki zakład pani Berger obsługiwał żony i dziewczyny rozmaitych typów spod ciemnej gwiazdy; większość zjawiała się w piątkowe popołudnie, by mieć się wzajemnie na oku. Umówienie wizyty w salonie pani Berger było najbardziej cywilizowaną metodą inwigilacji wrogów. Zgodnie z niepisanymi zasadami sztuki wojennej większość rywalek zachowywała pozory uprzejmości. Czasem jedna czy druga, przeceniając własną pozycję, wygłaszała taktycznie jakąś zuchwałą uwagę. Jeden z takich wypadków zapisał się trwale w annałach Lower East Side. Flama Gurraha Shapiro, ociekając biżuterią od słynnego kochanka, miała czelność przedstawić się jego żonie. Ta wyprostowała się, po czym obwieściła sucho i wyniośle: „Nadal jestem panią Shapiro”.

Billie Weiss, nie w ciemię bita, rozmyślnie pozorowała naiwność, jeśli chodzi o wątki przestępcze. Obruszała się na określenie „gangster”. Gurrah Shapiro, Milty Tillinger, Red Levine – to wszystko byli „mili ludzie”. A ponieważ dawało się utrzymywać z nimi stosunki wyłącznie na stopie towarzyskiej, nie trzeba było dociekać, czym zajmują się zawodowo. Billie zaprzyjaźniła się z May, żoną Reda, która również układała włosy w salonie pani Berger. W efekcie Weissowie bywali zapraszani na letnisko Levine’ów, mieszczące się w dość zaniedbanym, wynajmowanym mieszkaniu przy torach kolejowych w miejscowości Atlantic Beach na Long Island. To były dość nieciekawe wieczory, jak wspominała później Arlyne. Bawiła się z Murrayem i Alice, dobrze ułożonymi dziećmi Levine’ów, podczas gdy szczupła, suchotnicza May gotowała, rozmawiając z kobietami w kuchni. W saloniku od frontu mężczyźni zwykle spierali się hałaśliwie, jednak wszelkie debaty kończyły się z chwilą nakrycia do stołu. Żydowscy gangsterzy nie omawiali interesów przy kolacji. Po deserze Red obwieszczał, że musi się udać do „pracy”. Wiele lat później Arlyne zrozumiała, że podczas jednej z tych nocnych zmian Red Levine wypchnął Abiego Relesa z okna hotelu Half Moon.

W domu Billie nie omawiano interesów Reda i nie wspominano o romansach Irvinga. Z czasem mąż Billie rozwinął swój biznes. Teraz już nie tylko przewoził klientów, ale i wyszukiwał, a potem kupował luksusowe auta dla najbogatszych. Wkrótce wraz z bratem Henrym otworzył w dzielnicy Upper East Side na Manhattanie salon sprzedaży samochodów. Nazwali go Chester Motors od papierosów marki Chesterfield King, z których jeden zawsze zwisał z ust Irvinga. Handlowali cadillacami i rolls-royce’ami. Irving powtarzał z upodobaniem, że wystarczy mu sprzedać jednego rollsa miesięcznie, by utrzymać rodzinę. Zdecydowanie nie grzeszył skromnością. Weissowie żyli luksusowo, bez oporów wydając pieniądze na eleganckie auta i ubrania szyte na zamówienie. Kiedy Arlyne miała cztery latka, Billie powiła drugą córeczkę, ale Irving, który niezmiernie troszczył się o żonę, nigdy nie obarczył jej obowiązkami domowymi. Dzieci pilnowały kolejne czarne niańki, zajmujące się przy okazji prowadzeniem domu, tymczasem Weissowie wodzili rej w modnych klubach.

Ich nielichy majątek urósł wielokrotnie podczas wojny dzięki zręczności, z jaką Irving potrafił załatwić steki, jajka, nylonowe pończochy i inne towary deficytowe. Arlyne słyszała kiedyś, jak ojciec zapewnia matkę, że ta nie musi się przejmować kartkami żywnościowymi. Wspominając tamte czasy, Arlyne domyśliła się później, że jej ojciec wraz z braćmi i niejakim wujem Sidneyem z Williamsburga handlował na czarnym rynku.

Podczas wojny Weissowie spędzali zimy na Florydzie, gdzie latali prywatnym samolotem dzięki uprzejmości jednego z „przyjaciół” Irvinga. Dla Arlyne były to magiczne wypady. Jak rozkosznie było zejść po schodkach samolotu w Miami i poczuć na skórze pieszczotę ciepłego, wilgotnego powietrza. Wciągała je w płuca z przyjemnością, bo Miami pachniało w tamtych czasach świeżością. Po latach, gdy tylko usłyszała pierwsze nuty Moon Over Miami, tęsknota aż ściskała ją za gardło.

Weissowie wynajmowali zwykle niewielkie mieszkanie w dzielnicy nazywanej dziś Art Deco Historic District. Billie zażywała kąpieli słonecznych, tymczasem Irving doglądał rozmaitych interesów. Był właścicielem niewielkiego baru przy Washington Avenue w Miami Beach. Kręciło się tam zwykle pełno marynarzy, więc Irving nie pozwalał starszej córce wchodzić do środka. Spotykała się z nim na zewnątrz, pod markizą, i codziennie odprowadzała go do domu. Irving miał też udziały w nocnym klubie nazywanym The Paddock Club. To był również dość szemrany lokal, chełpiący się występami wulgarnego komika B.S. Pully’ego. Irving i Billie nawykli do elegantszych klubów, ale musieli się tam czasem pokazać choćby dlatego, że jednym ze współwłaścicieli był Giuseppe Antonio Doto, przyjaciel Lucky’ego Luciano, znany również jako Joe Adonis.

Adonis był postacią wyniosłą i z perspektywy Arlyne bardzo tajemniczą. Przyjrzała mu się, gdy pewnego wieczoru czekał pod ich mieszkaniem na jej ojca. Była jeszcze dzieckiem, ale niewyraźny profil Adonisa widoczny za przyciemnioną szybą samochodu obudził w niej przeczucie pożądania. Jego grube zmysłowe rysy wydawały się równie egzotyczne, co zakazane. Nikt nie mówił o tym otwarcie, ale było jasne, że córki Irvinga mają się trzymać z dala od Włochów, słynących z polowania na żydowskie dziewczyny i rozpowiadania o swoich podbojach na Lower East Side. Adonis był atrakcyjny, bo stanowił przeciwieństwo bladych żydowskich kanciarzy przesiadujących w zakładzie Blum & Oxman, a przy tym było w nim coś znajomego, co przypominało Arlyne jej ojca. Nie łączyło ich fizyczne podobieństwo – jeśli nie liczyć pochmurnego wyrazu twarzy. Solidnie zbudowany Adonis o ciężkich powiekach nie miał zbyt wiele wspólnego ze szczupłym, starannie uczesanym Irvingiem. Była to raczej kwestia podobnej postawy, wyczuwalnej władczości, która czyniła z nich – jeśli posłużyć się ulubionym określeniem Arlyne – ludzi „niebezpiecznych”.

Arlyne już jako małe dziecko zauważyła, że ojciec, choć małomówny, cieszy się posłuchem. W niedziele, gdy zabierał rodzinę na obiad do restauracji Grotta Azzurra przy Mulberry Street, chłopak od parkowania prostował się jak struna, gdy zajeżdżali rolls-royce’em, a obsługa szeptała teatralnie: „Weissowie!”. Nigdy nie czekali na stolik, kelnerzy zaś krążyli usłużnie w pobliżu ze spuszczonymi powiekami, wychyleni naprzód, całą swoją postawą sygnalizując pełną szacunku uległość. Opieka mężczyzny budzącego taki respekt przenikała Arlyne rozkosznym dreszczem.

Doświadczane przez nią przy takich okazjach uczucia potęgowała świadomość, że jest ukochaną córeczką tatusia. Jej matka miała słabość do Barbary, filigranowej uroczej dziewczynki, o której zwykła mówić „moja Barbara”, natomiast Irving faworyzował Arlyne. Jak bardzo by nie narozrabiała, przymykał wyrozumiale oko, wręcz rozbawiony energią zmuszającą córkę do wykręcania rozmaitych numerów. Już w dzieciństwie wtajemniczał ją czasem w swoje sekrety. Nie to, żeby się jej zwierzał. Wspominając pierwsze dekady życia, Arlyne nie umiała sobie przypomnieć choćby jednej dłuższej rozmowy z ojcem. Ich bliskość wynikała raczej z jego gotowości do zabierania jej na wyprawy z najbliższymi współpracownikami.

Kiedyś, gdy miała jakieś osiem lat, zabrał ją na całodzienną wycieczkę do Palm Island z Redem Levine’em. Mimo młodego wieku Arlyne pojmowała rozmiary tego wyróżnienia, bo celem ich wyjazdu była audiencja u Ala Capone, który niedawno wyszedł z więzienia, gdzie rzekomo postradał zmysły. W trakcie rządów Capone w Chicago cieszący się jego zaufaniem Red Levine odgrywał rolę posłańca przenoszącego tajne informacje między nim a Luckym Luciano. Teraz, gdy Al Capone przeszedł na emeryturę, Red był kimś w rodzaju łącznika pozwalającego upadłemu przywódcy odnowić więzi ze światem przestępczym. Z perspektywy Arlyne spotkanie ojca z Capone było całkiem nieciekawe. Gdy weszli do domu, ponurej budowli z kratami w oknach, Irving kazał jej usiąść na ławce w holu. Po chwili otworzyły się drzwi. Nie dostrzegła, kto był w środku, lecz Red, wprowadzając jej ojca, powiedział: „Chciałbym, żebyś poznał Irvinga. Wiesz, kim on jest”. Po tych słowach drzwi się za nimi zatrzasnęły. Arlyne czekała w holu aż do zmroku. Kiedy ojciec i wujek Red wyszli, wyciągnęła szyję, by zobaczyć tego trzeciego, ale drzwi się zamknęły, nim zdążyła zajrzeć do środka.

Odsunięta na margines zdarzeń, mimo wszystko była dumna z tego, że traktowana jest jak jeden z chłopców. Coraz mniej zależało jej na relacji z matką i siostrą, z której systematycznie obie ją wykluczały, coraz bardziej pociągała ją męska sztama łącząca ojca i jego kamratów. W sobotnie poranki Irving zabierał ją na tor wyścigów konnych Jamaica Race Course. Towarzyszył im wujek Red, czasem wujek Sidney. Irving wiózł ich wszystkich do Queens kabrioletem, który zostawiał na ogromnym parkingu. Usadzali Arlyne na głównej trybunie z hot dogiem w ręku, a sami szli obstawiać konie. Córka z daleka patrzyła z podziwem na ojca, który w swym białym garniturze elegancko lawirował w tłumie; w tamtych czasach biały garnitur nosił tylko Bugsy Siegel. Irving rzadko wygrywał, chyba nie miał szczęścia, lecz te straty, choć czasami znaczne, nigdy nie psuły mu nastroju.

Jako nastolatka Arlyne przestała niecierpliwie wyczekiwać piątkowych kolacji w domu babki i zaczęła okazjonalnie chodzić z ojcem i Redem na mecze bokserskie w Madison Square Garden. W tamtych czasach przywiązywano ogromną wagę do ubioru, więc Arlyne pojawiała się u boku ojca w czymś obcisłym i bez ramiączek. W głębi ducha wyobrażała sobie, że jest dziewczyną, z którą ojciec umówił się na randkę, a gdy była w zuchwalszym nastroju, obsadzała się w roli jego żony. Dzięki koneksjom Irving zawsze dostawał miejscówki w pierwszym rzędzie. Otaczający go prestiż spływał również na Arlyne. W towarzystwie chłopców czuła się ważna.

Jednak bliskość, którą Irving mógł zaoferować córce, miała swoje granice, co nieznośnie frustrowało Arlyne. Granic tych nigdzie nie przestrzegano równie bezwzględnie jak w samym centrum interesów Irvinga. Formalnie salon Chester Motors był otwarty dla wszystkich i czasem w sobotnie popołudnie Billie, Barbara i Arlyne zjawiały się na Sto Szesnastej Ulicy, by złożyć wizytę braciom Weiss. Zakładały na tę okazję swoje najlepsze sukienki, bo Irving nie życzył sobie, by jego rodzina pokazywała się w zwyczajnych ubraniach, a już zwłaszcza w salonie Chester Motors, gdzie bracia usilnie stwarzali wrażenie pewnej elegancji towarzyszącej prezentacji luksusowych modeli. Właśnie dlatego podłogę wyłożono sztucznym marmurem, a kilka opasłych kolumn oklejono lustrami. Arlyne zaczęła nazywać to miejsce „Domem Luster”.

Pretensje Chester Motors do elegancji niweczyła w pewnym stopniu sama klientela, złożona w dużej mierze z włoskich mafiosów ze Sto Szesnastej Ulicy i Pleasant Avenue, nieustannie rozglądających się za dużymi autami. Napatrzywszy się na cadillaki, często wpadali do biura Irvinga. Arlyne widziała ich za wysokimi szybami, jak dyskutują zacięcie z jej ojcem i wujem Henrym. Nie słyszała ani słowa. Bracia Weiss regularnie przyjmowali gości, z którymi robili jakieś bezgłośne, namiętne, niepojęte interesy. Odwiedzali ich między innymi James Plumeri i jego siostrzeniec John Dioguardi, znani jako „Jimmy Doyle” i „Johnny Dio”. Tych dwóch oprychów łączyły bliskie związki z Lepkem i Gurrahem. Co więcej, zdążyli już odsiedzieć swoje za wymuszenia w dzielnicy odzieżowej. Johnny i Jimmy przyjęli chyba na siebie role protektorów braci Weiss. Kiedyś doszło do włamania i złodzieje zabrali z Chester Motors wielki diamentowy pierścień Henry’ego. Irving zadzwonił do Johnny’ego Dio i następnego wieczoru pierścień zwrócono pod drzwi w niezaadresowanej kopercie. Innym razem Joey, brat Irvinga, ukradł jakieś pieniądze z sejfu i wyjechał z miasta. Na polecenie Irvinga Jimmy Doyle i Johnny Dio wyśledzili go w kurorcie w Catskills, gdzie zamelinował się z dziewczyną. Zaciągnęli go z powrotem, by zebrał stosowne cięgi, ale Irving, który miał słabość do młodszego brata, puścił mu wybryk płazem.

Salon Chester Motors latami funkcjonował jako baza operacyjna bandziorów ze związków zawodowych kierowców ciężarówek i pracowników zakładów mięsnych. Na moment został nawet zawłaszczony na biuro skorumpowanego funkcjonariusza wydziału antynarkotykowego, który przyjmował w nim łapówki. Od rana do wieczora zaglądali tu ludzie z okolicy, by skorzystać z płatnego telefonu, który wisiał na ścianie i często dzwonił dosłownie na okrągło. Bracia Weiss słyszeli ten dźwięk, ale żaden z nich nie odbierał. Irving wyraźnie poinstruował córki, by zostawiły telefon w spokoju.

Któregoś wiosennego popołudnia nastoletnia Arlyne kręciła się akurat po salonie, gdy telefon zadzwonił. Dzwonił i dzwonił, a z każdym dzwonkiem rosła pokusa, żeby podnieść słuchawkę. Arlyne próbowała się domyślić, kto może być po drugiej stronie. Jimmy Doyle? Johnny Dio? Policjant z wydziału antynarkotykowego? Owładnęło nią przemożne pragnienie usłyszenia jego głosu. Ale kiedy sięgnęła po słuchawkę, usłyszała ostry głos ojca: „Arlyne!”. Cofnęła rękę. Jednym krótkim poleceniem wykluczył ją ze spraw będących osią jego życia. Tak właśnie funkcjonowała rodzina Weissów. Zatrzaśnięte drzwi, beznamiętne lustra i sekrety w każdym dzwonku telefonu.
(…)

Teresa Carpenter „Dziewczyna z ferajny”
Tłumaczenie: Dorota Konowrocka-Sawa
Wydawnictwo: Poradnia K
Liczba stron: 376

Opis: Urodzona w 1934 roku Arlyne Brickman dorasta na nowojorskim Lower East Side w rodzinie żydowskiego gangstera. Od najmłodszych lat fascynuje się Virginią Hill, słynną kochanką mafiosów. Arlyne marzy, by – podobnie jak jej idolka – wieść pełne splendoru, ekscytujące życie. Zaczyna pogoń za wpływami w mafii jako dziewczyna na posyłki. Wkrótce samodzielnie rozkręca biznes bukmacherski i narkotykowy. Po latach przemocy, brutalnym zbiorowym gwałcie i wreszcie z powodu gróźb pod adresem córki Arlyne Brickman zostaje informatorką FBI. „Dziewczyna z ferajny” autorstwa dziennikarki kryminalnej, zdobywczyni nagrody Pulitzera Teresy Carpenter to wciągająca relacja z życia kobiety uwikłanej w struktury mafii; wstrząsający obraz okrucieństwa i seksizmu w świecie przestępczości zorganizowanej.

Tematy: , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek