Historia Kornelii Pliszki. Poznajcie bohaterkę Hanny Greń we fragmencie powieści „Jak kamień w wodę”

2 listopada 2022

Wydawnictwo Czwarta Strona wznowiło w nowej szacie graficznej pierwszą część dwutomowej serii „Polowanie na Pliszkę” Hanny Greń. „Jak kamień w wodę” to obyczajowo-kryminalna opowieść o tym, jak krzywdzące bywa ocenianie po pozorach. I jak łatwo dać się zaślepić emocjom. Poniżej możecie przeczytać pierwszy rozdział książki i poznać jej główną bohaterkę.

Rozdział 1
Dom, rodzinny dom

Podobno każda pliszka swój ogonek chwali, jednak ta konkretna Pliszka nie chwaliła ani swojego ogonka, ani niczego innego. Po prostu nie miała się czym chwalić. Nie wyróżniała się wyglądem czy inteligencją, nie dostawała dużego kieszonkowego, nie miała najmodniejszych ubrań. Jedyne, czym obdarzono ją w nadmiarze, to obojętność.

Urodziła się jako spóźniony owoc związku ludzi do tego stopnia pochłoniętych pracą, że gdy podrosła, często rozważała, jak udało im się oderwać od cyferek i wykresów na tyle długo, by spłodzić potomka.

Przyszła na świat w pewien wrześniowy poranek tylko dlatego, że nie da się powstrzymać sił natury. Gdyby to było możliwe, matka z pewnością przełożyłaby poród na popołudnie, żeby nie kolidował z godzinami pracy.

Odkrywszy w ten przykry sposób, że dziecka nie można zaprogramować, rodzice podeszli do problemu racjonalnie, bez zaciemniających rozum uczuć. W wyniku domowej burzy mózgów dziewczynka najpierw całe dnie spędzała z nianią, potem jej dzień dzielił się na czas przedszkola i czas opiekunki.

Imię dostała z kalendarza, gdyż tak było najprościej. Ponieważ „Kornelia” wydawała się Pliszkom zbyt pompatyczna dla tak małej dziewczynki, wymyślili zdrobnienie Kora. Pierwsza niania także miała dziecko, dwuletnią córeczkę. Malutka nie umiała wymówić głoski „r” i dokonała natychmiastowego przemianowania niemowlęcia w Kolę. Rodzice początkowo protestowali, potem machnęli ręką; sprawa była zbyt błaha, by tracić na nią cenny czas. Tak samo jak na opiekę nad wrzeszczącym maluchem, którego jedynym zajęciem jest brudzenie pieluch i domaganie się pokarmu.

Kiedy Kola rozpoczęła naukę, zrezygnowali z usług opiekunki. Rano do szkoły zawoził ją ojciec, po lekcjach przebywała w szkolnej świetlicy, skąd odbierała ją matka. Popołudnia spędzała w samotności, najczęściej w swoim pokoju.

– Jesteś już dość duża, żeby się sobą zająć – stwierdziła matka, gdy znudzona brakiem towarzystwa dziewczynka weszła do gabinetu z propozycją wspólnej zabawy. – Idź stąd, dziecko, przeszkadzasz mi.

Dziecko. Zawsze tak do niej mówili. Odejdź, dziecko. Uspokój się, dziecko. Nie hałasuj, dziecko. Na dobrą sprawę mogłaby nie mieć imienia.

Dziecko oczywiście wszelkimi siłami starało się zwrócić na siebie uwagę, lecz równie dobrze mogłoby nakłaniać słońce do zachodzenia na północy. Rodzice nie krzyczeli, nie bili, nie stosowali żadnych kar. Po prostu ignorowali.

W szkole Kornelia zawarła pierwsze przyjaźnie i odtąd spędzała popołudnia w towarzystwie trzech chłopaków. Dziewczynek nie polubiła, może dlatego, że ich nie rozumiała. Ich ulubionym zajęciem była zabawa w dom, a to ostatnie, co mogłoby ją zainteresować. Dom kojarzył się wyłącznie z ponurą ciszą, szelestem kartek i stukotem klawiatury. Z chłopcami natomiast mogła grać w piłkę, wspinać się po drzewach czy bawić się w policjantów i złodziei.

Pliszkowie mieszkali w eleganckim domu usytuowanym na obrzeżach Katowic. Kawałek dalej zaczynał się spory zagajnik, a tuż na jego skraju stał stary budynek otoczony dużym, zdziczałym ogrodem. Odkrywszy, że posesja jest opuszczona, „banda czworga” uznała ją za swoją siedzibę. Chłopcy spędzali tam każdą wolną chwilę, Kola natomiast niemal całe popołudnia i weekendy. Gdy padał deszcz, chroniła się na werandzie, w zimie zaś w pokoju na piętrze, gdzie stało stare drewniane łóżko. Materac był w jeszcze gorszym stanie niż rama i pewnie dlatego nikt go nie ukradł. Dziewczynka zaanektowała legowisko, zaścieliwszy je wykradzionymi z własnego strychu starymi kołdrami.

Rodzice nie zaprzątali sobie głowy jej codziennymi powrotami po zmroku. Zadowalało ich tłumaczenie, że uczy się z przyjaciółmi. Przechodziła z klasy do klasy, czyli rzeczywiście musiała się uczyć. Oceny wprawdzie nie były zbyt imponujące, ale też niczego więcej nie oczekiwali.

Gdy rozpoczęła edukację, przez jakiś czas śledzili z zainteresowaniem jej postępy w nauce, lecz wkrótce przekonali się, iż córka nie posiada absolutnie żadnych predyspozycji do bycia genialnym dzieckiem. Przyjęli to z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony byli rozczarowani, że nie odziedziczyła ich zdolności, że jest taka zwyczajna. Kola miała nigdy nie zapomnieć przypadkowo usłyszanych słów matki:

– Nie tak wyobrażałam sobie to dziecko. Jest gruba, brzydka i nieciekawa. Myślałam, że przynajmniej jej intelektem będę mogła się chwalić wśród znajomych, ale widzę, że nic z tego. A taka byłam pewna, że urodzę córkę, której wszyscy będą mi zazdrościć.

Z drugiej zaś strony odczuli ulgę. Rozczarowanie nie przyćmiło oczywistej prawdy, że ponadprzeciętna inteligencja wymaga odpowiedniego rozwijania. Małą należałoby wówczas zapisać na jakieś dodatkowe zajęcia, przepytywać, podsuwać odpowiednią lekturę. A to wszystko zmuszałoby ich do poświęcenia córce większej uwagi.

Wkroczenie w okres nastoletni w zasadzie niewiele zmieniło. Tylko tyle, że dla rodziców nie była już „dzieckiem”. Teraz mówili do niej „dziewczyno”. Dziewczyno, opanuj się! Dziewczyno, co ty robisz! Dziewczyno, dziewczyno, dziewczyno…

A w jej uszach to „dziewczyno” za każdym razem brzmiało jak obelga i wtedy rodził się bunt. Trzaskała drzwiami, krzyczała, nawet klęła, cały czas łudząc się, że jakoś zareagują. Nawet gdyby mieli ją zwyzywać lub zbić! Przynajmniej miałaby pewność, że ją zauważyli.

W piętnaste urodziny upiła się po raz pierwszy w życiu. Wróciła do domu tuż przed północą, ze śpiewem na ustach i w poplamionych wymiocinami spodniach. Z buńczuczną miną przedefilowała przed siedzącymi w salonie rodzicami, po czym padła jak kłoda przed drzwiami swojego pokoju. Tam też obudziła się nazajutrz. Zmarznięta, z obolałym ciałem i, co tu dużo mówić, śmierdząca. Gdy szła do łazienki, minęła ją matka, jak zwykle elegancka, z kunsztownie ułożonymi włosami.

– Spóźnisz się do szkoły, dziewczyno.

To było wszystko, co miała do powiedzenia, i Kornelia zrozumiała, że ta rozpaczliwa próba zwrócenia na siebie uwagi także zakończyła się niepowodzeniem. Szlochając pod prysznicem, doszła do wniosku, że dłużej tego nie wytrzyma. Po co ma żyć, skoro nikomu na niej nie zależy?

Pierwotnie miała zamiar zrobić to w swoim pokoju, potem zmieniła zdanie. To pomieszczenie było „jej” tylko z nazwy. Nigdy nie czuła się tam swobodnie, toteż myśl, że miałaby w nim spędzić ostatnie chwile, przejmowała ją obrzydzeniem. Nie do niej należała decyzja w kwestii własnych narodzin, za to mogła postanowić, kiedy i gdzie umrze. Wybiegła z domu.

Nieco zdyszana usiadła pod drzewem przy swoim azylu i wyjęła z torby żyletkę. Nieraz później mawiała, że powinna istnieć jakaś instrukcja obsługi dla samobójców.

Przejechała ostrzem w poprzek nadgarstka prawej ręki, pewna, że krew tryśnie jak z fontanny. Nic z tego. Owszem, zapiekło, nawet zabolało, lecz zamiast spodziewanej strugi pojawiło się tylko parę kropelek. Poprawiła. Nie uzyskała dużo lepszego efektu, wobec czego zmieniła rękę. Tym razem ciachnęła mocniej i krew popłynęła wąskim strumieniem, gejzer to jednak nie był. Nie miała pewności, czy w ogóle powinien się pojawić. Może cała sztuka polega na takim właśnie leniwym ciurkaniu?

Przymknęła oczy i pozwoliła myślom błądzić po cudownym świecie, od dawna jawiącym się w wyobraźni. Sala po brzegi wypełniona widzami, a na scenie ona, Kornelia, zapowiadająca modelki prezentujące jej kreacje. Muzyka, oklaski, dziennikarze pchają się z mikrofonami, błyskają flesze. A obok niej stoją rodzice, szczęśliwi i dumni z sukcesu córki.

Obudził ją ból. Przez chwilę nie mogła zrozumieć, dlaczego leży pod drzewem i jęczy, a przyciśnięte ciałem nadgarstki palą żywym ogniem. Dźwignąwszy się na kolana, wyciągnęła przed siebie ręce i dopiero widok krwi przypomniał jej, że postanowiła umrzeć. Zamiast tego zasnęła i jak zwykle przekręciła się we śnie na brzuch, z dłońmi przyciśniętymi do piersi. Czy to ucisk zapobiegł krwotokowi, czy po prostu cięła za płytko? Teraz nie miało to już znaczenia, bo Kornelia zdecydowała się żyć.

Chłopcy w starej szafce stojącej na werandzie przechowywali środki opatrunkowe. To była konieczność, jeśli chciało się uniknąć rodzicielskich połajanek. Jej to zagrożenie wprawdzie nie dotyczyło, ale kolegów − owszem. Zajrzała tam i wśród kawałków brudnych plastrów i kłębków gazy znalazła nienapoczętą rolkę bandaża. Pomagając sobie zębami, opatrzyła prawy nadgarstek, odcięła bandaż żyletką i zabrała się do drugiej ręki.

– Przynajmniej się na coś przydała – mruknęła, wrzucając niedoszłe narzędzie zbrodni do szafki.

Nie miała ochoty wracać do domu, lecz wrześniowe wieczory nie są zbyt przyjazną porą dla koczowników. Po zachodzie słońca nadszedł chłód, a wraz z nim mżawka. W pierwszej chwili Kola chciała przenocować w budynku, lecz smród stęchlizny i czegoś jeszcze innego niezbyt zachęcał do wejścia. W dodatku gdzieś z głębi dochodziły jakieś szmery i ciche popiskiwania. Nie to, żeby się bała myszy czy szczurów. Nawet je lubiła, jednak nie na tyle, by z nimi sypiać. Chcąc nie chcąc, wróciła do domu.

Na dźwięk kroków rodzice odwrócili głowy od telewizora. Serce zatrzepotało jej ze szczęścia. Chyba pierwszy raz zrezygnowali dla niej z Wiadomości.

Spojrzenia obojga pobiegły ku bielejącym opatrunkom, potem ojciec wrócił do oglądania, matka zaś zacisnęła usta w grymasie dezaprobaty.

– Jak ty wyglądasz, dziewczyno? Masz liście we włosach.

– Nie stój jak cielę. Rozpraszasz mnie – odezwał się mężczyzna, nie odrywając wzroku od ekranu.

Nie powiedzieli nic więcej, a Kornelia wreszcie zrozumiała, że nigdy nie zburzy tego muru obojętności. Nie sprawi, by ją pokochali, skoro przez piętnaście lat nie zdołali tego zrobić. To był ostatni raz, gdy liczyła, że zwrócą na nią uwagę. Poniechała szalonych eskapad z chłopakami z sąsiedztwa, kończących się na ogół mniejszymi lub większymi obrażeniami ciała (próba przeskoczenia z wierzchołka jednego drzewa na drugie czy uczepienie się ciężarówki, żeby przejechać za nią na rolkach przez kilka ulic, nie mogły mieć happy endu). Zaprzestała walki o odrobinę zainteresowania czy chociażby namiastkę uczucia. Odtąd wszelkie uwagi kwitowała milczeniem okraszonym ironicznym uśmiechem. Nie chciała z nimi rozmawiać. Już nie.

Ukończenie podstawówki nie posłużyło „bandzie czworga”. Każde z nich kontynuowało naukę w innej szkole i spotkania, z biegiem czasu coraz rzadsze, w końcu całkiem ustały.

Kornelia poszła do ogólniaka. Wybrała nie najlepszy, ale i nie najgorszy. Przeciętny jak ona. Nawiązała tam nowe znajomości, lecz z nikim nie zbliżyła się tak bardzo jak z przyjaciółmi z azylu. Mimo nieświetnych ocen zdała do drugiej klasy, toteż uznała, że należą jej się prawdziwe wakacje, z dala od ponurego domu. Nie zamierzała pytać o pozwolenie. Po prostu spakowała najpotrzebniejsze rzeczy do wielkiej torby i oznajmiła rodzicom, że wyjeżdża.

– Jadę do Bielska. Do babci – oświadczyła i wyszła, nie czekając na reakcję.

Babcia była matką ojca. Po śmierci męża poświęciła się całkowicie wychowaniu jedynaka. Z synową nie potrafiła znaleźć wspólnego języka, toteż wkrótce stosunki między nimi uległy znacznemu ochłodzeniu. Kornelia pamiętała, że odwiedzili babcię kilka razy, ona natomiast nigdy do nich nie przyjeżdżała. Potem wyszła ponownie za mąż, co, nie wiadomo dlaczego, wprawiło rodziców w złość.

– Nigdy jej tego nie wybaczę! – krzyczał ojciec i ośmioletnia wówczas Kornelia aż otworzyła usta ze zdumienia. Dotychczas nigdy się nie zdarzyło, żeby tata podnosił głos.

Od tamtej pory więcej o babci nie wspominano.

Babcia Marika naprawdę miała na imię Marianna. Miała też wściekle rude włosy, o dziesięć lat młodszego męża i kotkę imieniem Kompilacja. Kolę najbardziej zainteresowało to intrygujące miano, lecz babcia tylko uśmiechnęła się tajemniczo.

– Zrozumiesz, gdy ją zobaczysz.

I rzeczywiście zrozumiała. Kompilacja miała futerko białe jak śnieg, bez najmniejszego przebarwienia. Do połowy. Bo w połowie tułowia biel kończyła się równo, jakby nożem uciął. Druga część była idealnie czarna, przez co Kompilacja wyglądała, jakby ją zszyto z połówek dwóch różnych kotów.

Przybrany dziadek Genio był alkoholikiem. Teraz w stanie spoczynku, niemniej jednak kiedyś ostro dawał w kocioł, jak zwykł mawiać o czasach poprzedzających drugie małżeństwo. Wyrzucony z mieszkania przez byłą żonę, sypiał na dworcu lub w altankach działkowych i utrzymywał się z drobnych prac porządkowych. W lecie kosił trawniki, rąbał drewno, przycinał drzewka, a w zimie odśnieżał podjazdy i chodniki, by w zamian dostać parę groszy i ciepły posiłek.

W ten sposób poznał Marikę, a po pewnym czasie znajomość przerodziła się w bliższą więź. Dla niej zerwał z piciem i przyszło mu to zadziwiająco łatwo. Po prostu któregoś dnia stwierdził, że ta drobna kobietka o płomiennych włosach znaczy dla niego więcej niż cała „wódzia” świata. Od tamtej pory minęło blisko osiem lat. Miewał chwile słabości i kilka razy omal się nie ugiął, ale nie chciał jej sprawić zawodu, więc wytrwał.

– Przez niego tak się na mnie wściekli. – Marika uśmiechnęła się złośliwie. – Stwierdzili, że zwariowałam na starość. Młodszy o dziesięć lat chłop, w dodatku nałogowiec! Uznali, że poleciał na moje pieniądze, jak jakiś seryjny narzeczony. A Genio ma przecież emeryturę, i to wyższą niż moja! Kiedy żył jako bezdomny, cały czas gromadziła mu się na koncie, a on mimo nałogu zdołał zachować odrobinę rozsądku i nie podejmował pieniędzy. Przy takim trybie życia to nie było bezpieczne.

Po cudownych dwóch miesiącach z Mariką i Geniem dom wydał się Kornelii bardziej przygnębiający niż przed wyjazdem, a rodzice jeszcze sztywniejsi i skostniali w swoich przyzwyczajeniach. Czuła, że nienawidzi ich pracy. Tych bezsensownych badań nigdy niezakończonych sukcesem, zabierających czas, który powinni byli jej poświęcać. Jeszcze bardziej nienawidziła ciągłego udawania, że są szczęśliwą, kochającą się rodziną. I tych manier, tak doskonałych, że aż niewiarygodnych. „To, co dotyczy rodziny, zostaje w rodzinie” – mawiali, a jej szaleńcze wybryki kwitowali słowami: „Co ludzie powiedzą!?”.

Przywitali ją zdawkowo, jakby była poza domem zaledwie kilka dni. Za to zwrócili uwagę na bagaż.

– Co to za pudło? – Pliszkowa wskazała dużą, sztywną walizkę, pod której ciężarem córka aż się uginała.

– Maszyna – odparła Kornelia krótko. Najchętniej zbyłaby pytanie milczeniem, lecz nie chciała doprowadzać do konfliktu już w pierwszych minutach po powrocie.

– Jaka maszyna? Możesz wyrażać się jaśniej, dziewczyno?

– Maszyna do szycia. To prezent od babci.

– Jeszcze tego brakowało! Chcesz szyć w domu jak jakaś szwaczka? – Matka wprawdzie nie podniosła głosu, lecz ton znamionował wzburzenie. – Co lu…

– Co ludzie powiedzą? – dokończyła Kola. – Będą zazdrościć. Szycie to w dzisiejszych czasach cenna umiejętność. Jak każde rzemiosło. Jesteśmy krajem z nadprodukcją magistrów. Marketing i zarządzanie, a robić nie ma komu – powtórzyła słowo w słowo opinię Mariki.

– Nie ma cenniejszej rzeczy od wykształcenia – oburzył się ojciec. – To jest prawdziwa wartość. Znajomość rzemiosła nie jest żadnym powodem do dumy. Szwaczką czy hydraulikiem może być nawet ćwierćinteligent, bo do tego nie trzeba rozumu. Każdy potrafi wykonać takie proste prace.

– Ojej, tato! To znaczy, że naprawiłeś ten kapiący kran w łazience? Super!

Pliszka zacisnął usta, odwrócił się i odszedł, a żona pośpieszyła za nim, rzuciwszy uprzednio córce spojrzenie pełne dezaprobaty. Kola wzruszyła ramionami. Sama już nie wiedziała, czy śmiać się, czy złościć, tak jak nie wiedziała, czy jeszcze kocha rodziców, czy już nienawidzi.

Rozpakowywanie bagażu zaczęła od wyjęcia maszyny z walizki i ustawienia jej na biurku. Babcia Marika zaraz na początku wakacji została dopuszczona do tajemnicy i nie szczędziła pochwał, obserwując poczynania wnuczki, a na pożegnanie wręczyła jej najnowszy model maszyny firmy Brother.

– Kiedyś kupisz sobie wymyślniejszą, ale lepsza taka niż żadna. Nie becz, głuptasie! – burknęła z udawaną szorstkością. – Idź już, pociąg nie będzie czekać.

Podziwiając teraz cenny podarunek, Kornelia uśmiechnęła się na wspomnienie swojej pierwszej przygody z szyciem. Miała wtedy dwanaście lat.

Irena Pliszka nie zniżała się do tak prozaicznych czynności jak sprzątanie czy robienie zakupów. Zatrudniała pomoc domową. Któregoś dnia pani Ola kupiła kilka flanelowych ścierek. Była kobietą starej daty i nie znosiła nowomodnych urządzeń. Twierdziła, że żaden mop nie wyczyści podłogi tak dokładnie jak porządna szmata i mycie na kolanach.

Kornelia weszła do pomieszczenia gospodarczego, zobaczyła ścierki i aż jęknęła z zachwytu. Miękka flanela w śliwkowym odcieniu, ozdobiona granatowym, tworzącym podwójną kratę wzorem, zachwyciła ją do tego stopnia, że nie mogła od niej oderwać wzroku. W myślach zobaczyła siebie w spódnicy z tego materiału i nagle poczuła, że wie, jak urzeczywistnić to wyobrażenie.

Pani Ola, choć z pewnym zdziwieniem, pozwoliła jej zabrać dwie ścierki, a Kola złapała je i, tuląc jak najcenniejszy skarb, pobiegła do siebie. Tam rozłożyła na podłodze i zmierzyła. Osiemdziesiąt na osiemdziesiąt. Tak, to powinno wystarczyć!

Skrojenie trwało tylko chwilę. Intuicyjnie wiedziała, jak ma to zrobić, chociaż nie miała pojęcia, skąd wzięła się ta wiedza. „Iskra boża” – powiedziała później Marika.

Zszywała trzy dni, klnąc pod nosem, gdy ścieg wychodził nierówny lub gdy kłuła się w palce. Dotąd nie miała do czynienia z taką pracą. Znajomość z nitką i igłą ograniczała się do przyszywania guzików i Kola nigdy nawet nie pomyślała, że kiedyś zdecyduje się na ręczne szycie odzieży.

Za to efekt przeszedł jej najśmielsze wyobrażenia. Spódnica była piękna, idealnie dopasowana, przyciągająca wzrok nietypowym fasonem i dokładnym wykończeniem najdrobniejszego detalu. Skrojona po skosie kratka na szwach schodziła się idealnie, na dopinanych do paska dwóch dużych kieszeniach dla kontrastu biegła prosto, tworząc lustrzane odbicie. Wszystkie dziewczyny w szkole zazdrościły Kornelii i nie chciały wierzyć, że sama uszyła coś tak pięknego. Nawet matka pochwaliła jej nowy nabytek, pewna, że spódnica pochodzi ze sklepu.

Po tym pierwszym sukcesie Kola zaczęła z zapałem oddawać się nowemu hobby. Problemem było tylko zdobycie materiału, ale i tę kwestię zdołała wkrótce rozwiązać.

Irena Pliszka lubiła modną odzież. Jej garderoba wypełniona była bluzkami, spódnicami, sukienkami i garsonkami. Niektóre, włożone tylko kilka razy, z jakichś względów popadały w niełaskę i kończyły w wielkiej szafie na strychu. Odkrywszy w sobie talent do szycia, Kornelia wykradała je z tego odzieżowego więzienia i wykorzystywała do tworzenia nowych kreacji. Nie za często, bo wówczas rodzice mogliby się zaniepokoić – wysokość kieszonkowego nie pozwalała na zakupowe szaleństwa.

Odkąd zaczęła szyć sama, jej stroje znacznie różniły się od ubrań koleżanek, podążających ściśle za modą. Popularne trendy nie miały dla niej znaczenia. Intuicyjnie wiedziała, co dla danej osoby będzie odpowiednie, i nieraz zżymała się w duchu, widząc koleżanki wystrojone w kreacje, których absolutnie nie powinny były nosić.

Któregoś wieczora opowiedziała babci całą tę historię, nie spodziewając się nawet, że Marika na pożegnanie sprawi jej taki cudowny prezent.

Maszyna niewiele zmieniła w życiu Pliszków. Przez krótki czas Kola miała nadzieję, że rodzice docenią jej kunszt, tak jak doceniła go nieszczędząca pochwał babcia. Nic takiego nie nastąpiło. Przeciwnie, uważali zajęcie córki za prostackie, niemal hańbiące. Wówczas nastąpiła druga faza buntu.

Najpierw, posłyszawszy, że matka krytykuje tę modę, Kornelia zaczęła nosić gotyckie stroje. Nie była gotką, toteż łączyła je z innymi stylami, co dawało dziwny, lecz niepowtarzalny efekt. Potem zaprzyjaźniła się z o rok starszą sąsiadką i wraz z nią uczestniczyła w szalonych zabawach.

W sylwestra poszły na rynek, gdzie zorganizowano masową imprezę. Tam Aneta nagle gdzieś zniknęła i Kornelia próżno jej wypatrywała. Nie wiedziała, co powinna zrobić. Czuła się zmęczona i najchętniej wróciłaby do domu, lecz lojalność wobec koleżanki nie pozwalała jej odejść. W końcu nad ranem uznała, że dalsze czekanie nie ma sensu.

Dochodziła już do domu, gdy Aneta, pojawiwszy się niespodziewanie u zbiegu ulic, dogoniła ją w kilku susach. Zaczęła opowiadać o chłopaku, któremu pozwoliła się poderwać, lecz urwała na widok czwórki dorosłych stojących przy furtce Pliszków.

– O, Dżizas! Starzy poszli mnie szukać. Mam przeje­bane!

Zwolniła kroku, jakby chcąc odwlec konfrontację, toteż zanim doszły do furtki, wyprzedził je inny sąsiad. Pracował na kolei i wracał do domu po nocnej służbie.

– Pilnujcie córki, bo się wam puszcza! – rzucił w stronę dorosłych, nawet nie zwalniając.

– Jeszcze i to – jęknęła z rozpaczą Irena Pliszka, zapominając o konieczności zachowania pozorów. – Chcesz do reszty zniszczyć naszą opinię? Taki wstyd!

Dopiero po chwili Kola zrozumiała, że w ich mniemaniu to o niej mówił kolejarz, i po raz pierwszy od bardzo dawna zabrakło jej słów.

– Ale to nie… Ja nie byłam… – jąkała bezładnie. – To nieprawda!

– Przynajmniej nie kłam! – uciął ojciec kategorycznym tonem. – Dość już narobiłaś złego! Idź do domu. Już!

Spojrzała na Anetę, licząc, że koleżanka wyjaśni to nieporozumienie, ta jednak milczała, uparcie odwracając wzrok.

– Żałosny tchórz – wysyczała Kornelia i posłusznie ruszyła w stronę domu.

Tak zakończyła się trzymiesięczna przyjaźń. Czy Aneta mściła się za nazwanie jej tchórzem, czy może chciała, by wszystkie jej postępki przypisano koleżance, tego Kola nigdy się nie dowiedziała. Dość, że była przyjaciółka zaczęła rozsiewać plotki i wkrótce reputacja Kornelii sięgnęła dna.

Najpierw dotarło do niej, że pije i jest uzależniona od narkotyków. Przyjęła to z rozbawieniem, bo wprawdzie na imprezach nie stroniła od alkoholu, ale cały czas się kontrolowała. Pijana była tylko raz w życiu, w pamiętne piętnaste urodziny, i nie chciała nigdy więcej czuć się tak jak następnego ranka. Narkotyków także spróbowała. Kilka razy przypaliła „blanta”, raz wciągnęła kokę. Więcej nie chciała, gdyż to wiązało się z utratą samokontroli, a ona nie znosiła tego stanu.

Zaniepokoiła się dopiero wtedy, gdy usłyszała, że ponoć na potęgę kradnie w sklepach. To już nie bzdury, które w razie potrzeby można łatwo zdementować. Tu nie wystarczą testy narkotykowe czy alkomat. Tym bardziej że nie była tak całkiem niewinna. W podstawówce raz czy dwa ukradła w samie czekoladę, wynosząc ją ostentacyjnie, niemal na oczach kasjerki. Myślała, że ją złapią i doniosą rodzicom, a wtedy oni wreszcie zainteresują się córką. Ponieważ jednak obsługa nie reagowała, Kola zrezygnowała z tak obiecująco rozwijającej się kariery złodzieja sklepowego.

Ostatnia plotka dotknęła ją najbardziej. Właśnie przeżywała zauroczenie klasowym kolegą, toteż bez wahania zgodziła się pójść z nim na dyskotekę. Nie zabawili długo, Kornelia bowiem ciągle jeszcze ponosiła konsekwencje sylwestrowego pomówienia.

– Muszę wrócić przed jedenastą – popędzała idącego nieśpiesznie towarzysza. – Mam szlaban i jak się spóźnię, znowu będzie jazda.

Szli przez opustoszały o tej porze park. Mijali właśnie jedną z trzech altanek, gdy Piotrek pociągnął ją do wnętrza.

– Co robisz? Odwaliło ci?

Wyszarpnęła się z uścisku. Nie miała ochoty na przytulanki w chłodny majowy wieczór, nie była aż tak zauroczona. Chłopak jednak nie zamierzał rezygnować.

– Nie jestem gorszy! Rżnęłaś się z nimi, to ze mną też możesz. Wszyscy mówią, że to lubisz.

Jego ręce były wszędzie, oblepiały ją jak macki. Z trudem uwolniła się od nich i jednym susem wypadła z altanki. Wybiegł za nią i znów ją przytrzymał.

– Co ty bredzisz? – spytała, kipiąc gniewem. – Z nikim się nie rżnęłam. Kto ci to powiedział?

– Kumple z klasy mówili, że się z tobą przespali. Że bardzo chętnie dajesz. Czemu nie chcesz? Masz okres czy co?

Cios pięścią w tę zdziwioną twarz wcale nie przyniósł spodziewanej satysfakcji, a pójście nazajutrz do szkoły było najtrudniejszą życiową próbą. Miała wrażenie, że wszyscy na nią patrzą, że plotkują i się z niej śmieją. Z każdym dniem czuła się tam gorzej. Wokół niej wytworzyła się pustka. Nigdy nie była specjalnie zżyta z klasą, ale teraz rówieśnicy wyraźnie jej unikali, jakby w obawie, że zła opinia przylgnie do każdego, kto się do niej zbliży.

I pewnie nie dotrwałaby do matury, gdyby nie Joanna. Pojawiła się w klasie po wakacjach. Stanęła w progu, omiotła wzrokiem pełną salę i podeszła do jednego z dwóch wolnych miejsc.

– Mogę tu usiąść?

– Jeśli chcesz. – Kornelia wzruszyła ramionami, potem przesunęła podręcznik na swoją połowę stolika. – Ale uprzedzam, że siedzenie ze mną to nie najlepszy wybór. Jestem zainfekowana złem. Piję, ćpam, kradnę i się kurwię.

Nowa zmierzyła ją wzrokiem i uśmiechnęła się leciutko.

– A do mafii należysz?

– Jeszcze nie zdążyłam się zapisać. Mam to w grafiku na piątek.

Wymieniły spojrzenia i równocześnie wybuchnęły śmiechem. Od tej chwili stały się nierozłączne mimo różnych zainteresowań. Kornelia pragnęła zostać projektantką odzieży damskiej, Joanna natomiast interesowała się fotografią. W zasadzie sformułowanie „interesowała się” w niewielkim stopniu oddawało jej stan. Kola tylko kręciła głową w oszołomieniu, nie próbując nawet zrozumieć, o czym mowa, gdy przyjaciółka opowiadała o swoich planach.

Rok temu Joanna odniosła pierwszy sukces. Fotografię jej autorstwa, zamieszczoną w lokalnej gazecie, przedrukowało kilka znaczących tygodników. Zwróciła na siebie uwagę krytyków, poproszono ją o wywiad. I nagle, za sprawą pijanego kierowcy, wszystko się urwało. Potrącona na przejściu dla pieszych, następne kilka miesięcy spędziła w szpitalu. Potem długotrwała rehabilitacja i znów szpital. Straciła rok szkolny, wywiad przepadł, a krytycy zapomnieli o jej istnieniu.

Nie chciała powtarzać klasy w tej samej szkole, wolała znaleźć się tam, gdzie nikt jej nie znał, mimo że wiązało się to z dojazdami. Urodziła się w styczniu i do pełnoletności brakowało jej raptem kilka miesięcy, wobec czego rodzice zgodzili się, by zamieszkała sama. Kupili dla niej kawalerkę w pobliżu nowej szkoły, żeby nie musiała dojeżdżać autobusem. Nie czuła się jeszcze całkiem dobrze, więc tak było bezpieczniej.

Przyjaźń Joanny pomogła Kornelii przetrwać. Ukończyła trzecią klasę z całkiem niezłymi ocenami, gdyż wspólna nauka w zaciszu przytulnie urządzonego mieszkania przyniosła zaskakująco dobre efekty. W domu bywała tak rzadko, jak tylko to możliwe. Nie potrafiła zapomnieć i przebaczyć rodzicom, że pomimo wielokrotnych zapewnień i prób wyjaśnienia nieporozumienia woleli uwierzyć obcemu człowiekowi niż własnej córce.

Rozdzieliły się na czas wakacji. Kola znów pojechała do babci, a Joanna („Nawet nie próbuj nazywać mnie Asią, bo cię zabiję!”) do mieszkającego w Holandii brata. Spotkały się dopiero na rozpoczęciu roku szkolnego i wystarczyło im jedno spojrzenie, by zyskać pewność, że nic się nie zmieniło. Dalej były przyjaciółkami.

Szóstego września Kornelia skończyła osiemnaście lat. Nie miała przyjęcia jak koleżanki z klasy. Nie było gości, tortu i prezentów. Nie było nawet życzeń.

– Zawiodłaś nas – oświadczyła matka ze smutkiem. – Żadna cecha nie wybija cię ponad przeciętność. Nie o takiej córce marzyliśmy.

– Trzeba było skonstruować sobie androida – odparła ze spokojem. Sama się zdziwiła, że nie odczuwa żadnych emocji. Ani żalu, ani gniewu. Po prostu nic.

– Jesteś już dorosła – kontynuowała Irena Pliszka, nie zwróciwszy uwagi na wtręt córki. – Dopóki się uczysz, będziemy łożyć na twoje utrzymanie, ale nie życzymy sobie, żebyś dalej tu mieszkała. Znajdź sobie jakieś lokum i zrób to szybko. Pokryjemy koszty wynajmu na rok, a potem się zobaczy. Jeśli zechcesz studiować, sfinansujemy to. Chociaż wątpię, byś poradziła sobie na studiach.

Chyba rzeczywiście nie była dostatecznie bystra, bo nawet w najczarniejszych wizjach nie przewidziała takiego obrotu spraw. Dali jej czas do końca miesiąca, na szczęście go nie potrzebowała. Niezawodna Joanna nie zawahała się ani przez chwilę.

– Wprowadzisz się do mnie. Będzie nam dobrze razem, zobaczysz. A umowę z twoimi rodzicami chętnie podpiszę! Przyda nam się ta kasa. Tobie na tkaniny, mnie na akcesoria. Sam papier kosztuje majątek!

Trzy dni później Kola z pomocą Joanny ładowała swój skromny dobytek do taksówki. Nie pożegnała się z rodzicami. Poinformowani o terminie wyprowadzki, specjalnie zostali dłużej w pracy. Kornelia oddała klucz pani Oli i wyszła z domu. Idąc do taksówki, nie obejrzała się ani razu.
(…)

Hanna Greń „Jak kamień w wodę”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Czwarta Strona
Liczba stron: 340

Opis: Myśl o kontakcie z policją wzbudza w niej lęk. Wspomnienie sprzed jedenastu lat wciąż boli. Nadal pamięta porozumiewawcze spojrzenia policjantów, ich kpiące uwagi i uśmiechy pełne politowania. Nikt nie wierzył w składane przez nią zeznania, gdy roztrzęsiona prosiła o pomoc. Teraz Kornelia Pliszka znów musi się o nią zwrócić. Otrzymuje listy z pogróżkami, a gdy w nocy słyszy dźwięk rozbitej szyby, zdaje sobie sprawę, że sytuacja stała się zbyt poważna, by milczeć. Pechowo trafia na tego samego policjanta, który prowadził jej sprawę przed laty. Trudno bowiem zaufać komuś, kto wtedy zawiódł tak bardzo. Kto chcąc chronić swojego kumpla, nie dał wiary słowom skrzywdzonej dziewczyny. Czy sytuacja się powtórzy? Czy i tym razem uprzedzenia wezmą górę, a Kornelia zostanie sam na sam ze swoim strachem?


Tematy: , ,

Kategoria: fragmenty książek