Godzina duchów. Przeczytaj pierwszy rozdział powieści „Mary Shelley. Narodziny Frankensteina” autorstwa Anne Eekhout

16 listopada 2024

Wydawnictwo Marginesy opublikowało powieść „Mary Shelley. Narodziny Frankensteina”. Holenderska pisarka Anne Eekhout opisuje w niej, jak to się stało, że 18-letnia dziewczyna zaczęła pracę nad przełomowym dla science fiction i horroru dziełem. Autorka książki podkreśla, że nie zamierzała pisać powieści historycznej, bo w bardzo istotnym aspekcie musiała posiłkować się fikcją.

„Wiele wiemy o życiu Mary Shelley. Przez większość czasu prowadziła dziennik i pisała niezliczone listy do przyjaciół i rodziny, również inni pisali o niej. Wszystkie te dzienniki i listy przetrwały ponad dwa stulecia; biografowie mogą więc oddać dość szczegółowo jej życie. Mimo to Shelley trudno poznać. Zgodnie z ówczesnym zwyczajem – na początku XIX wieku – ludzie nie byli, przynajmniej na papierze, zbyt otwarci w kwestii swoich emocji. Wiemy więc, co Mary robiła i lubiła, kogo spotykała i znała, gdzie chodziła i gdzie przebywała, co czytała i na jakie sztuki się wybierała, ale w tym wszystkim otrzymujemy tylko drobne wskazówki dotyczące jej prawdziwych uczuć. Jeśli więc wiemy tak mało o jej życiu wewnętrznym, czy możemy sobie je wyobrazić? Osiągnięcie tego zajęło mi pół powieści, ale mogę odpowiedzieć twierdząco” – wyjaśnia Anne Eekhout.

Powieść „Mary Shelley. Narodziny Frankensteina” jest już dostępna w księgarniach, a poniżej możecie przeczytać pierwszy rozdział książki.

GO­DZINA DU­CHÓW

To ta go­dzina. Każ­dej nocy umiera, jej córka umiera. Ona od­krywa to do­piero rano, choć wi­działa ją w nocy, le­żącą tak spo­koj­nie, z głową pełną snu. Wie jed­nak, że to mu­siało zda­rzyć się wtedy, w go­dzi­nie du­chów, bo za­wsze się wtedy bu­dzi. Za­zwy­czaj tylko na chwilę – otula się koł­drą, która zdą­żyła się ze­śli­zgnąć, wci­ska nos w cie­płe plecy Percy’ego. On wzdy­cha przez sen, ona za­sy­pia. Ale cza­sami wy­ciąga ją to z łóżka. Nie wie, co wła­ści­wie. Nie chce, jest zmę­czona, chce spać da­lej, niech noc mija, niech koń­czy się ta go­dzina, ale już wie – musi po­czuć. Każda mi­nuta owej go­dziny musi pa­rzyć jej skórę. Bo wła­śnie to spro­wa­dziła na świat. I wła­śnie to tak szybko znik­nęło.

We­randa chroni ją przed wil­go­cią, a pe­le­ryna przed zim­nem, ale nieco da­lej trwa sa­mo­znisz­cze­nie świata. Od chwili ich przy­jazdu do Ge­newy dwa ty­go­dnie temu bu­rze i wi­chury nie­mal każ­dego dnia od­pra­wiają ten sza­leń­czy ry­tuał. Mary lubi, kiedy bły­ska­wica nie znika od razu, kiedy prze­ciąga się jak kot i na kilka se­kund roz­ja­śnia niebo, barwi je na blady fio­let, jakby było płót­nem, na­mio­tem roz­pię­tym nad zie­mią, kiedy od­biera praw­dzi­wość rze­czom po­ni­żej, zmie­nia je w opo­wieść, a za­ra­zem do­daje im zna­cze­nia – jej bo­sym sto­pom na we­ran­dzie, chwa­stom w tra­wie, wierz­bie przy wo­dzie, Ju­rze wzno­szą­cej się po dru­giej stro­nie je­ziora, łódce, która ko­ły­sze się w mi­sie świa­tła.

Na prze­ciw­le­głym brzegu, na zbo­czu wzgó­rza, u Al­bego i Johna pali się słabe świa­tełko. To uspo­kaja. Ona może i co noc bu­dzi się o trze­ciej nad ra­nem, ale za to Albe jesz­cze się nie po­ło­żył. Trzyma wartę. Z pew­no­ścią wbija wzrok w pa­pier, po któ­rym cha­otycz­nie tań­czy jego pióro, wy­pro­wa­dza­jąc na świat wszystko, co w nim żyje.

Mary ob­raca się i ko­ły­sze na pal­cach. Po ciemku nie udało jej się zna­leźć trze­wi­ków. Mały Wil­liam ma lekki sen – choć grzmoty mu nie prze­szka­dzają – a jej przy­rod­nia sio­stra Cla­ire wresz­cie za­snęła. I to we wła­snym łóżku. Cla­ire jest ni­czym małe dziecko, Percy trzyma ją za rękę jak oj­ciec. Nie, nie jak oj­ciec. Zde­cy­do­wa­nie nie jak oj­ciec.

Bły­ska­wica prze­cina niebo, a grzmot nie­sie się po po­wierzchni wody, mię­dzy czub­kami drzew, po skó­rze Mary. Tu­tej­sze bu­rze są inne niż w An­glii. Przy­tom­niej­sze. Żyw­sze. Praw­dziw­sze. Jak gdyby mo­gła do­tknąć świa­tła, trzy­mać je, jakby to ono trzy­mało ją. Ryk, głę­boki po­mruk bu­rzy ma w so­bie coś cie­le­snego, jakby mógł w każ­dej chwili do­łą­czyć do ży­ją­cych. Jakby mógł wejść do jej klatki pier­sio­wej, serca, krwi. Wy­daje się, że nie ma końca dniom przy­po­mi­na­ją­cym noce, kiedy rzadko po­ka­zuje się słońce, ogród jest ba­gnem, a na­tura za­miera. Cza­sami mó­wią do sie­bie: może to ko­niec świata. Sąd osta­teczny. Ale po­tem się śmieją. Każde z nich wie prze­cież, że Bóg ist­nieje wy­łącz­nie w snach i dzie­cię­cych wier­szy­kach. Mary za­ciera ręce. Chłód pod­gryza ją w stopy. I cza­sami jesz­cze wtedy – my­śli – kiedy ktoś się bar­dzo, bar­dzo boi.

Po po­wro­cie do łóżka znowu nie może za­snąć. W jej ciele za­gnieź­dził się chłód i już nic – żadna koł­dra, wy­obra­że­nie ognia na ko­minku, cie­płe plecy Percy’ego – nie da rady jej roz­grzać.

To przez Cla­ire, nie­wiele młod­szą od niej. Mary my­śli cza­sem, że tam­tej do­brze by zro­biło, gdyby w więk­szym stop­niu po­strze­gała ją jako swoją praw­dziwą sio­strę. Ale z każ­dym dniem co­raz cię­żej jej ak­cep­to­wać Cla­ire, nie mó­wiąc już o po­ma­ga­niu jej, po­cie­sza­niu czy za­ba­wia­niu. Wy­gląda na to, że męż­czyzn mniej iry­tuje za­cho­wa­nie Cla­ire. Albe uznaje je na­wet za ty­powe dla ko­biet, co­kol­wiek by to miało zna­czyć. Mary nie zrywa się prze­cież w środku roz­mowy, by na­stęp­nie z łka­niem rzu­cić się na ka­napę, za­pew­nia­jąc, że nie, na­prawdę nic się nie dzieje. Żadne za­cho­wa­nie ty­powe dla ko­biet. Za­cho­wa­nie ty­powe dla Cla­ire. To łech­cze Percy’ego i Mary o tym wie. Łech­cze go, gdy Cla­ire rzuca mu się na szyję, gdy prosi, by czy­tał jej po­ezję, póki nie za­śnie, gdy za­śmiewa się z jego żar­tów z od­rzu­coną do tyłu głową, uka­zu­jąc bladą skórę pod­bródka i tego miej­sca dużo, dużo ni­żej, gdzie jej piersi pro­szą o spoj­rze­nia, do­tyk, uwagę. Cla­ire nie po­trafi żyć bez uwagi. Gdyby ją przez trzy dni igno­ro­wać, pew­nie by umarła. Odzie­dzi­czyła tę cho­robę po matce, po Mary Jane. Mary wie­rzy, że jej oj­ciec nie miał po­ję­cia, jak hi­ste­ryczna, próżna i wład­cza jest Mary Jane, aż do chwili, gdy ją po­ślu­bił, a ta ra­zem z córką Cla­ire się do nich wpro­wa­dziła. Od­kąd Mary po­jęła ro­zu­mem, że nie ma matki, ta świa­do­mość stała się dla niej uoso­bie­niem smutku. Cały smu­tek przy­brał wła­śnie tę formę, od­bi­jał się w ta­kim lu­strze. Ale gdy jej oj­ciec oże­nił się ko­lejny raz, smu­tek stał się wagą, któ­rej szalki od­po­wia­dały na py­ta­nie: mieć taką matkę czy nie mieć żad­nej? Wnio­ski za­wsze spro­wa­dzały się do tego sa­mego: żad­nej. A wła­ści­wie: żyć wy­łącz­nie z opo­wie­ściami o swo­jej nie­ży­ją­cej matce, z wi­szącą nad oj­cow­skim biur­kiem po­do­bi­zną ko­biety, która była ważna dla tak wielu: tak by­stra i od­ważna, tak wolna w ży­ciu i po­glą­dach. Już nie żyła, Mary jej nie po­znała, lecz była wszę­dzie. A co wię­cej: była ide­alna. Ni­gdy nie roz­gnie­wa­łaby się na Mary. Ni­gdy nie po­tę­pi­łaby jej de­cy­zji. Mary ni­gdy nie mu­sia­łaby się wsty­dzić wła­snej matki ani oba­wiać, że straci jej mi­łość. Matka za­wsze by ją ko­chała – jak na łożu śmierci, kiedy trzy­mała Mary w ra­mio­nach ni­czym lalkę. Czy­sta, pełna, nie­skrę­po­wana mi­łość nie miała cie­nia szansy na osłab­nię­cie albo spla­mie­nie co­dzien­no­ścią. Taka wła­śnie była matka w wy­obra­że­niach Mary. Wła­ści­wie per­fek­cyjna. Po­mimo tego – i dzięki temu – że już nie ist­niała.
 
 
Grzmi. Percy z ję­kiem ob­raca się na drugą stronę, wbija ko­lano w jej bok. W księ­ży­co­wym świe­tle wpa­da­ją­cym przez szparę w okien­ni­cach Mary wi­dzi twarz swo­jego żar­li­wego, pięk­nego elfa. Nie zna żad­nego in­nego męż­czy­zny o rów­nie de­li­kat­nych, nie­le­d­wie dziew­czę­cych ry­sach i pół­prze­zro­czy­stej skó­rze ni­czym biały mo­tyl o je­dwa­bi­stych skrzy­dłach, żad­nego, który tak by ją po­cią­gał. Mary jest mi­ło­ścią jego ży­cia. Oczy­wi­ście o tym wie, ale wcale nie jest jej ła­two. Fi­lo­zo­fia ży­ciowa Percy’ego nie do końca sta­nowi jej fi­lo­zo­fię – może w teo­rii, ale z pew­no­ścią nie w prak­tyce – co raz za ra­zem wy­sta­wia ich uczu­cie na próbę. Może da­łoby się jesz­cze znieść, że Percy od czasu do czasu ko­cha inną ko­bietę. Może. Ale wi­dzieć, że Percy w ogóle się nie przej­muje, a na­wet za­chęca ją do dzie­le­nia łoża z in­nym – to do­tkli­wie rani jej du­szę. Jed­no­cze­śnie Mary wie, jak Percy na nią pa­trzy pod­czas jej roz­mów z Al­bem o jego wier­szach czy o jej ojcu. Wła­śnie w ta­kich chwi­lach od­zywa się u niego za­zdrość, my­śli Mary, a w oczach wi­dać chłodny strach. Jego za­zdrość nie ma wów­czas nic wspól­nego z nią samą – Percy nie oba­wia się, że Mary wy­bie­rze Al­bego. Boi się, że Albe przed­kłada ją nad niego. Że wielki, dziki po­eta lord By­ron bar­dziej in­te­re­suje się Mary niż Per­cym Shel­leyem, który jesz­cze sporo się musi na­uczyć. Czy na pewno nie bra­kuje mu ta­lentu? Daru słowa? Percy po­kłada na­dzieje w Al­bem – czy ten po­każe mu drogę? Czy mógłby da­wać mu rady, zo­stać jego men­to­rem, a może na­wet przy­ja­cie­lem? Z rzadka, gdy Percy jest taki nie­pewny – oczy­wi­ście nic jej nie mówi, ale Mary wi­dzi to po nim, do­strzega ni­kłą na­dzieję w jego oczach, dzie­cinną nie­cier­pli­wość ru­chów – ona przez mo­ment boi się, że wcale go nie ko­cha.

De­li­kat­nie ca­łuje go w po­li­czek. Percy znów po­ję­kuje i się od­wraca. Znika ko­lano uci­ska­jące jej bok. I wresz­cie za­czyna ogar­niać ją sen­ność. Mary czuje, jak sen roz­po­ściera ra­miona ni­czym skrzy­dła, cia­sno ją nimi obej­muje – bez­piecz­nie, nie­prze­ra­ża­jąco – i unosi ze sobą jej świa­do­mość.

*

Wy­gląda na to, że Wil­liam, który nie naj­le­piej zniósł drogę – cóż, dzieci nie zo­stały stwo­rzone do po­dróży – w Ma­ison Cha­puis czuje się jak u sie­bie. Po­koje są prze­stronne i ja­sne, wy­so­kie okna wy­cho­dzą na duży ogród, je­zioro i Jurę po dru­giej stro­nie. I oczy­wi­ście na deszcz. Na niebo barwy sza­rego ka­mie­nia. Wil­liam jest jesz­cze za mały, żeby racz­ko­wać. W prze­ciw­nym ra­zie bez wąt­pie­nia mu­sia­łaby cały dzień po­dą­żać za nim przez wszyst­kie po­koje, utrzy­my­wać go z dala od ko­minka, bi­blio­te­czek, kan­tów sto­łów. Jed­nak Wil­l­mo­use do­piero co na­uczył się ob­ra­cać z ple­ców na brzuch i na ra­zie na tym po­prze­sta­nie. Ma pięć mie­sięcy, a Mary cie­szy się nim każ­dego dnia. Mimo to nie po­trafi nie my­śleć o tam­tej, pier­wo­rod­nej. Gdyby żyła, krę­ci­łaby się tu. Krót­kie pulchne nóżki, bose stópki drep­czące z dy­wa­nika przed ko­min­kiem na błysz­czące drew­niane de­ski, prze­cho­dzące przez próg, tu­po­czące na ko­ry­ta­rzu, w stronę scho­dów, nie, tam nie wolno, chodź tu, daj mi rączkę, do­brze. Zo­bacz, to twój bra­ci­szek, po­głaszcz go.

– Wszystko w po­rządku? – Cla­ire z roz­ma­chem siada na so­fie obok Mary. Wil­liam, który przed chwilą za­mknął oczy, znów je otwiera. Cla­ire ła­sko­cze go pod brodą. – Sie­dzisz i ga­pisz się przed sie­bie.

Mary kiwa głową. Po tylu la­tach Cla­ire da­lej nie ro­zu­mie, że Mary cza­sem od­pływa my­ślami. Nie są wszak ta­kie same ani pod wzglę­dem krwi, ani tem­pe­ra­mentu, ani em­pa­tii. Ina­czej by­wało tylko cza­sami, gdy przy­pa­dał im ten sam los, gdy wy­bu­chały nie­po­wstrzy­ma­nym śmie­chem na wi­dok matki Cla­ire i ojca Mary po­rząd­ku­ją­cych go­rącz­kowo dom przed przy­by­ciem go­ści. Tacy po­tra­fią być tylko do­ro­śli – my­ślały, od­czy­ty­wały tę myśl ze swo­jego spoj­rze­nia – my ni­gdy się ta­kie nie sta­niemy. Ale to było dawno temu. Już wieki nie wi­działa ojca i Mary Jane. Wszystko jest trudne od czasu, gdy za­częła być z Per­cym, od czasu jej ma­leń­kiej dziew­czynki.

– Je­stem tro­chę znu­żona – od­po­wiada Mary. – Jak się ba­wi­łaś u Al­bego?

– Wy­śmie­ni­cie. – Cla­ire na­wija lo­czek na pa­lec. – Za­pro­sił nas na ko­la­cję. Bez wąt­pie­nia będą kra­kersy z fa­solą.

Zwy­czaje ży­wie­niowe Al­bego nie za­chwy­cają Cla­ire, po­dob­nie jak dieta Mary i Percy’ego. Bra­kuje jej mięsa.

– Za­wsze mo­żesz nie iść – rzuca Mary i na­tych­miast tego ża­łuje.

– Ależ skąd! – Cla­ire sze­roko otwiera oczy. – Albe chce, że­bym przy­szła. Tak po­wie­dział.

Mary wstaje. Wil­liam znowu za­padł w sen. Ta jego śliczna, blada bu­zia. Tylko nie bled­nij mi tu za bar­dzo, Wil­l­mo­use, szep­cze Mary w my­ślach. W mil­cze­niu wy­cho­dzi z po­koju, by uło­żyć Wil­liama w ko­ły­sce. Śpij smacz­nie. Za­raz znowu się obu­dzisz.

*

– Mary. – Albe ją obej­muje. Pach­nie ru­mian­kiem i czymś słod­kim, jego szorstki za­rost mu­ska jej po­li­czek. – Cie­szę się, że przy­szłaś. Bar­dzo chcę dać ci coś do prze­czy­ta­nia.

Prze­lotny uśmiech Percy’ego po­ka­zuje Mary, że on do nich nie do­łą­czy, bo nie po­trafi, i że go to drażni. Percy ru­sza w ślad za Cla­ire do sa­lonu. Albe sięga po świecz­nik sto­jący na ko­mo­dzie i pro­wa­dzi Mary za rękę ko­ry­ta­rzem wio­dą­cym do ciem­nego po­miesz­cze­nia na ty­łach domu. Villa Dio­dati jest sporo więk­sza od Cha­puis, które jest za to ład­niej po­ło­żone, my­śli Mary. U Al­bego jest ciem­niej, bu­dy­nek ota­czają drzewa o gę­stym li­sto­wiu, przy­po­mi­na­jące od­wiecz­nych po­nu­rych war­tow­ni­ków. We­wnątrz na­wet za dnia trzeba pa­lić świece albo lampę. Fu­tryny, oścież­nice, bo­aze­rię i nie­zli­czone bi­blio­teczki wy­ko­nano z ma­ho­niu, a przez całą sze­ro­kość po­koju cią­gną się dy­wany – czer­wone i nie­bie­skie, w po­dob­nie ciemne de­se­nie. Także w ga­bi­ne­cie Al­bego do­mi­nuje brąz. Świa­tło zmierz­cha­ją­cego dnia wpada do środka przez pędy blusz­czu pnące się po oknach. Albe od­sta­wia świecz­nik na biurko i zgar­nia roz­rzu­cone kartki.

– Po­dejdź, pro­szę. – Kiwa na Mary zza biurka. – Pra­cuję nad nową czę­ścią Wę­dró­wek Childe Ha­rolda. Są­dzę, że bę­dzie do­bra. Był­bym zo­bo­wią­zany, gdy­byś ją prze­czy­tała i po­wie­działa mi, co my­ślisz.

Coś w jego do­bo­rze słów zdra­dza, że Mary nie musi po­czy­ty­wać tej prośby za za­szczyt, po­nie­waż Albe uważa ją za równą so­bie. Przy­naj­mniej je­śli cho­dzi o kry­tykę li­te­racką.

– Do­brze – od­po­wiada. – Z przy­jem­no­ścią.

Albe zwija kartki.

– To od­pisy. Nie krę­puj się na nich no­to­wać. – Po­daje jej ru­lon. – Shel­ley też może prze­czy­tać. Je­śli bę­dzie miał ochotę.

Percy po­wie jej, że nie chce tego czy­tać. A jed­nak prze­czyta.

– Mary. – W świe­tle świecy ja­sno­brą­zowe oczy Al­bego wy­dają się głęb­sze. – Pra­gnął­bym też prze­czy­tać kie­dyś coś two­jego. Coś, co po­wstało w two­jej gło­wie, nie poza nią. Praw­dziwe opo­wia­da­nie albo wiersz.

– Może je­stem taką pi­sarką jak moi ro­dzice – od­po­wiada. – Po­tra­fię pi­sać tylko o tym, co praw­dziwe.

– Je­stem pe­wien, że nie. – Albe uśmie­cha się. – Zresztą czy ist­nieje wielka róż­nica mię­dzy praw­dzi­wym a nie­praw­dzi­wym?

*

Percy sie­dzi przy stole u jej boku. Po dru­giej stro­nie Mary ma Johna, przy­ja­ciela i le­ka­rza Al­bego. Cla­ire – oczy­wi­ście – za­jęła miej­sce mię­dzy Per­cym i Al­bem, który ją głów­nie igno­ruje. Tylko cza­sami z nią roz­ma­wia; wtedy gdy zda­rzy mu się wy­pić sporo wina, coś za­pa­lić albo po pro­stu do­pi­suje mu hu­mor. Cza­sami ją ca­łuje i na tro­chę gdzieś zni­kają. W ta­kich chwi­lach Mary stara się nie zwra­cać uwagi na Percy’ego, bo choć ten by­naj­mniej nie za­cho­wuje się ina­czej niż zwy­kle, to każdy jego ruch zdra­dza nie­po­kój wy­wo­łany pewną zło­żoną utratą. Nie wie, ja­kiej wła­ści­wie utraty oba­wia się Percy. Może po­dob­nej do tej, któ­rej oba­wia się ona sama.

Od­kąd Percy uj­rzał, jak Mary wcho­dzi do sa­lonu z Al­bem, trzy­ma­jąc w dłoni zro­lo­wane kartki, ze wszyst­kich sił stara się omi­jać ją wzro­kiem i zaj­mo­wać się Cla­ire. Sęk w tym, że gdy czło­wiek za­czyna po­świę­cać uwagę Cla­ire, ta już nie daje mu spo­koju i ła­two można za­plą­tać się w plotki o wspól­nych zna­jo­mych z Lon­dynu i opo­wie­ści o doj­mu­ją­cym lęku przed naj­róż­niej­szymi rze­czami, ja­kie wy­wo­ły­wały w niej pa­nikę jesz­cze w ma­leń­ko­ści, a z któ­rym to lę­kiem do dziś so­bie nie po­ra­dziła: przed dia­błem, cza­row­ni­cami, zna­kami w ogniu, zna­kami w chmu­rach, szep­tami nie­sio­nymi przez wiatr. Cza­sami Mary my­śli, że Cla­ire się tym roz­ko­szuje. Że po­cie­sze­nie uważa za na­grodę, że lęk jest tego wart.

– Ade­line do­stała na targu szpa­ragi – rzuca nie­sa­mo­wi­cie oży­wiony Albe.

Szpa­ragi są do­brze przy­pra­wione, ale ły­ko­wate, co bu­dzi lek­kie roz­ba­wie­nie. John szcze­rzy się do Mary. Ade­line po­trafi wy­śmie­ni­cie przy­go­to­wy­wać mięso, jak po­wie­działa Al­bemu, gdy ją za­trud­niał jako ku­charkę i go­spo­dy­nię. Na szczę­ście umie także piec chleb, a wina im nie bra­kuje. Albe do­lewa, gdy tylko któ­ryś kie­li­szek zo­sta­nie opróż­niony do po­łowy.

– Jak się miewa Wil­liam?

Mary nie wie, czy Johna na­prawdę to ob­cho­dzi, ale za­daje jej to py­ta­nie nie­mal co dzień.

– Ach, Wil­liam jest taki uro­czy! – wy­krzy­kuje Cla­ire. – Uśmiech­nął się dziś do mnie.

– A który męż­czy­zna by się do cie­bie nie uśmiech­nął?

Mary nie są­dzi, aby John mó­wił szcze­rze ani by kpił. Taka uwaga od każ­dego in­nego męż­czy­zny wy­wo­ła­łaby u Mary iry­ta­cję – ale nie od Johna, który po­trafi zjed­ny­wać so­bie lu­dzi. Do­sko­nale wie, co po­wie­dzieć i ja­kim to­nem.

– Bogu dzięki, wcze­śnie dziś za­snął – od­po­wiada Mary. – Zna­leź­li­śmy opie­kunkę do dziecka, Elise.

– Do­sko­nale – rzuca Albe.

– Wła­ści­wie nas na to nie stać, ale mniej­sza. – Percy bie­rze łyk wina, nie pa­trząc na Mary.

– Niech to bę­dzie in­we­sty­cja w przy­szłość Mary – mówi John. – Jak ma pi­sać, skoro dziecko cią­gle do­maga się uwagi?

Cla­ire ocho­czo po­ta­kuje.

– Nie na­rze­kaj tak, Shel­ley, wy­glą­dasz jak stary dziad. Je­ste­śmy w Szwaj­ca­rii, ro­zej­rzyj się wo­kół! – Albe wy­rzuca ra­miona w górę. – Je­steś tu z żoną i dziec­kiem. Ze mną.

Śmieją się, Percy także, ale Mary nie są­dzi, aby Albe chciał za­żar­to­wać.

– Da­łem two­jej żo­nie coś do czy­ta­nia. Był­bym za­szczy­cony, gdy­byś też ze­chciał zer­k­nąć.

Nie­sa­mo­wite, jak zmie­nia się spoj­rze­nie Percy’ego, jego twarz i po­stawa. W ułamku se­kundy cały się roz­ch­mu­rzył; hu­mo­rza­stego męż­czy­znę za­stą­pił wy­cze­ku­jący, wdzięczny chłop­czyk. Mary czuje ulgę po­łą­czoną z roz­cza­ro­wa­niem. Al­bem, Per­cym albo sobą.
 
 
Po po­siłku wra­cają do sa­lonu, gdzie trzeba po­rząd­nie do­ło­żyć do ognia. Także tego wie­czoru sza­leje bu­rza. Mary od­czuwa pierw­sze ude­rze­nie tak, jakby ktoś ści­snął jej serce.

– Ni­czego do­brego to nie zwia­stuje – za­uważa John, wy­glą­da­jąc na ze­wnątrz.

Za oknem się ko­tłuje, sza­rość nieba prze­cho­dzi w gra­nat, czerń i na po­wrót sza­rość. Nie­długo znik­nie ostat­nie świa­tło dnia. Deszcz za­cina w szyby jak bicz. Elise zo­sta­nie z Wil­lia­mem aż do ich po­wrotu. Myśl, że leży za­pła­kany w ko­ły­sce, nie­sły­szany przez ni­kogo, a jego krzyk jest po­ry­wany przez wiatr, wy­star­czy, by za­kłuło ją w klatce pier­sio­wej. Już ni­gdy nie bę­dzie tak jak wtedy, po­wta­rza so­bie Mary. Te­raz za­wsze ktoś przy nim jest. By uchro­nić go przed mięk­kim i bar­dzo na­głym znik­nię­ciem.

Znowu do­le­wają wina, lecz tym ra­zem – jak ostrzega John – z do­dat­kiem lau­da­num. Jest le­ka­rzem, za­tem po­wie­rzają mu przy­go­to­wa­nie trunku. Mary wie, że Sam Co­le­ridge, do­bry przy­ja­ciel jej ojca, czę­sto ra­czy się tym na­pit­kiem i chwali go so­bie, kiedy pi­sze, więc jest dość za­cie­ka­wiona. Nie pa­mięta, aby kie­dy­kol­wiek piła tę mie­szankę, choć daw­niej czę­sto cho­ro­wała. Gorzki smak uwal­nia nie­okre­ślone wspo­mnie­nie czy ra­czej ob­raz jak ze snu: dłoń su­nącą w jej stronę po je­dwab­nej po­ścieli. Percy i Albe są po­grą­żeni w roz­mo­wie o elek­trycz­no­ści. Sie­dzący przy niej Percy bez­wied­nie gła­dzi ją po ra­mie­niu, za­słu­chany w słowa Al­bego, który roz­pra­wia o ża­bach oży­wia­nych za po­mocą gal­wa­ni­zmu.

– Siła ży­ciowa – po­wta­rza Percy, spo­glą­da­jąc na ogień. – Oto do­wód, czyż nie?

– Do­wód czego? – pyta John.

– Tego, że nie może ist­nieć ża­den Bóg. W ob­li­czu siły ży­cio­wej, którą czło­wiek może so­bie pod­po­rząd­ko­wać, ist­nie­nie Boga by­łoby nie­lo­giczne, je­śli nie nie­moż­liwe.

– Non­sens – od­po­wiada John. – To nie do­wód.

– Gdyby ist­niał Bóg, owa siła i moc jej przy­zna­wa­nia na­le­ża­łyby wy­łącz­nie do niego, czyż nie?

Percy do­staje drugi kie­li­szek wina wzmac­nia­nego lau­da­num.

– To wciąż nie jest do­wód – opo­nuje John. – Twoje po­glądy na te­mat tego, co na­leży do Boga, nie sta­no­wią na­uki.

– Słu­chaj mo­jego dok­tora – wtrąca się Albe – bo dok­tor Po­li­dori wie wszystko.

– Wcale nie wiem wszyst­kiego – cią­gnie John zde­cy­do­wa­nie zbyt po­waż­nym to­nem. – Ale wiem, co to ta­kiego do­wód. Jesz­cze wina?

Mary kiwa głową, bo czuje, że lau­da­num za­czyna dzia­łać, i tym sa­mym za­po­mina jego smak. Za­pada się nieco głę­biej w po­duszki na so­fie.

Cla­ire z sze­roko otwar­tymi oczami pół­leży na szez­longu przy ko­minku. Nie da się po niej po­znać, czy słu­cha. Gdy od czasu do czasu za jej ple­cami niebo prze­cina bły­ska­wica, pod­ska­kuje, jakby ktoś ją lekko po­ra­ził.

– Cla­ire już wy­star­czy – stwier­dza John.

Siada u stóp Mary na dy­wa­nie, na poły opie­ra­jąc się o jej nogi, co wy­gląda nie­mal jak przy­ja­ciel­ski gest, gest przy­jaźni, który na­gle ją roz­czula.

– Ale… – Albe na­chyla się ku nim – …brak do­wodu na ist­nie­nie Boga nie ozna­cza jesz­cze, że Bóg ist­nieje. Uznajmy za­tem ofi­cjal­nie, że Boga nie ma.

– Co by się zresztą zga­dzało – mam­ro­cze Percy.

Od­pina sprzączki i zdej­muje trze­wiki. Kła­dzie nogi na ko­la­nach Mary, głowę zaś na pod­ło­kiet­niku.

Od­kąd to wszy­scy za­cho­wu­jemy się tak swo­bod­nie? – za­sta­na­wia się Mary. Na­gle czuje się stara i sta­ro­świecka. Też chce zro­bić coś dziw­nego.

– Tak czy ina­czej – cią­gnie Albe, wy­ła­wia­jąc ma­lutką fajkę z kie­szeni ma­ry­narki – bar­dzo cie­kawa jest idea, ja­koby lu­dzie mo­gli za po­mocą elek­trycz­no­ści sa­mo­dziel­nie wy­twa­rzać siłę ży­ciową. Oży­wiać mar­twą ma­te­rię. Wy­obraź­cie so­bie: oto świę­tej pa­mięci babka wraca do ży­cia.

Albe sze­roko się uśmie­cha, jed­nak Mary nie my­śli o bab­kach. Czy mowa o śmierci, woj­nie, wi­nie czy na­tu­rze, jej umysł za­wsze po­trafi zna­leźć ście­żynkę pro­wa­dzącą do jej ma­łej dziew­czynki, do jej pierw­szego dziecka. A gdy za­sta­na­wia się, czy chcia­łaby, aby to kie­dyś mi­nęło, nie zna od­po­wie­dzi.

Męż­czyźni da­lej roz­ma­wiają, ale ona już nie słu­cha. Nie jest w sta­nie. Wsu­nęła dłoń we włosy Johna. My­śli stra­ciły lo­giczną ko­lej­ność, brak im po­czątku, brak końca, nie mają przy­czyny ani ko­niecz­no­ści ist­nie­nia. Są, ja­kie są: luźne i bez­sen­sowne, a mimo to osza­ła­mia­jące. Pę­ka­nie szkła, ża­ło­sny krzyk cze­goś nie­wy­obra­żal­nego, ryba wielka ni­czym sta­tek, świa­tło księ­życa są­czące się przez szcze­liny, głowa, która bu­dzi nie­wy­mowny lęk, wąż, ośli­zgły jak ga­la­reta i wy­my­ka­jący jej się z rąk. Osta­tecz­nie wszystko się z nich wy­myka. Bo tak to wła­śnie jest.
 
 
W pew­nym mo­men­cie tego wie­czoru Percy ją ca­łuje – przy wszyst­kich. Bez ja­snej przy­czyny – albo może po pro­stu przez chwilę była nie­obecna my­ślami. Cla­ire sie­dzi na ko­la­nach Al­bego i ca­łuje go po szyi, pod­czas gdy ten roz­tar­gnio­nym ge­stem wo­dzi dło­nią po jej bio­drze; w dru­giej trzyma kie­li­szek i nie­mal bez­u­stan­nie po­pija ma­łymi ły­kami. John stoi przy oknie i pa­trzy na ze­wnątrz. Po­mię­dzy syl­wet­kami drzew bły­ska­wice roz­świe­tlają niebo, cza­sami na­wet na parę se­kund, przez co świat na po­wrót zy­skuje ową ci­chą ob­cość, jakby unie­siono za­słonę rze­czy­wi­sto­ści i Mary na mo­ment mo­gła uj­rzeć świat za nią: świat, w któ­rym ro­zum nie jest w sta­nie utrzy­mać na dy­stans ni­czego, żad­nego wspo­mnie­nia, żad­nego za­gro­że­nia, żad­nego du­cha.

Percy ca­łuje ją w po­li­czek, skroń, czoło i nos. A po­tem, długo i nie­spiesz­nie, w usta. Mary jest prze­ko­nana, że wła­ści­wie była na niego zła, ale nie pa­mięta już, z ja­kiego po­wodu, i czuje jego za­pach – po­ma­rań­czowy, a jed­no­cze­śnie ko­rzenny – i od­daje po­ca­łu­nek swo­jemu uko­cha­nemu el­fowi, swo­jemu nie­pew­nemu, ma­rud­nemu, wspa­nia­łemu po­ecie. Nie­ja­sne jest, co dzieje się po­tem. Ko­chają się albo ra­zem za­sy­piają i śni jej się, że się ko­chają. Niebo jest czarne, bu­rza ustała. Ktoś stoi pod oknem i woła ją po imie­niu, które nie brzmi jak jej imię. Dzięki temu Mary po­znaje, że śni – bo ten, kto ją woła, nie ist­nieje.
 
 
W nocy Mary wy­daje się, że sły­szy swoją małą dziew­czynkę. Pła­cze. Za­wo­dzi. Po­znaje ją, wie z całą pew­no­ścią, że się po­my­liła: ona żyje! Oczy­wi­ście, że żyje. Żyła przez cały ten czas, przez te dłu­gie mie­siące. Ależ z niej zła matka – jak mo­gła my­śleć, że jej dzie­ciątko umarło! Jed­nak ten czas mi­nął, musi ru­szyć do swo­jej ma­łej Clary. Musi po­dać jej pierś, zaj­rzeć głę­boko w nie­bie­skie oczy, bez końca ją tu­lić, tak mocno, żeby żadna z nich nie mo­gła od­dy­chać. Ina­czej – jak wie – wy­mknie jej się, o nie, już się wy­myka. W szcze­li­nach roz­bu­dze­nia za­czyna poj­mo­wać: o Boże. Ten świat. Boże. I znowu ją traci.
 
 
Dźwięk, który wy­rwał ją ze snu w tej go­dzi­nie du­chów, jest nie­po­ko­jący sam w so­bie. Strzą­snęła z sie­bie sen, pół­sen. Na­dal jest w Dio­dati. W po­koju pali się sa­motna świeca, w ko­minku da­lej słabo ża­rzą się wę­gielki. Mary siada z wy­giętą szyją na so­fie, na któ­rej le­żała pod ple­dem, i pró­buje po­jąć, co się dzieje. Dźwięk do­cho­dzi z góry. Ktoś pła­cze i krzy­czy ochry­płym gło­sem. Mary wcho­dzi ze świecą po sze­ro­kich scho­dach. Czy to Cla­ire? Znowu my­śli to, co tak czę­sto prze­cho­dzi jej przez głowę, gdy bu­dzi ją na­pad Cla­ire: trzeba było jej nie za­bie­rać. Tyle tylko, że wła­śnie Cla­ire wpa­dła na po­mysł spę­dze­nia lata tu­taj, bli­sko Al­bego, z ko­lei Percy uznał to za szansę po­zna­nia pi­sa­rza. Od pół­pię­tra Mary kie­ruje się słu­chem. W jed­nej z sy­pialni pali się słabe świa­tło: le­dwo peł­ga­jący ka­ga­nek. Cla­ire sie­dzi na łóżku przy ścia­nie, ma pod­cią­gnięte nogi i nie­ład na gło­wie, trze­po­cze po­wie­kami i sku­bie dłońmi suk­nię. Percy, wy­cią­gnięty na boku, leży obok, trzy­ma­jąc dłoń na jej brzu­chu. Wpa­truje się w nią i szep­cze rze­czy nie­prze­zna­czone dla uszu Mary – czy też ta­kie, któ­rych jej uszy zwy­czaj­nie nie sły­szą. Stoi w drzwiach, Percy jesz­cze jej nie spo­strzegł, a kto wie, co ta­kiego wi­dzi Cla­ire. Gdyby ktoś spy­tał Mary, czy Cla­ire nie robi tego wszyst­kiego z odro­biną pre­me­dy­ta­cji, jed­nego dnia od­po­wie­dzia­łaby ina­czej niż dru­giego. Cza­sami Mary czuje wo­bec niej szczerą li­tość, wie­rzy, że Cla­ire pada ofiarą sa­mej sie­bie. A cza­sami wie­rzy, że sama jest jej naj­więk­szą ofiarą.

– Nie chcę tego wi­dzieć! – krzy­czy Cla­ire.

Wbija wzrok w okno, za któ­rym nie ma nic; okien­nice są za­mknięte. Za­ci­ska palce ni­czym szpony. Usi­łuje coś schwy­cić, ale jej dło­nie tra­fiają na po­wie­trze.

– Wszystko ciek­nie – oznaj­mia schryp­nię­tym gło­sem. – Nic nie jest ta­kie, ja­kie było, Perce. To prawda! Już nie mogę.

Szlo­cha wy­so­kim, war­czą­cym to­nem. Hiena, my­śli Mary.

Percy siada i obej­muje tamtą, która zwisa w jego ob­ję­ciach jak lalka, ze wzro­kiem stale utkwio­nym w oknie. Percy z za­mknię­tymi oczami głasz­cze ją po ple­cach, ca­łuje jej roz­czo­chrane włosy.

– Ja już nie chcę – pła­cze Cla­ire. – Ja już po pro­stu nie chcę.

Mary się ob­raca. Nie prze­szka­dza jej to. Wszystko jest w po­rządku. On tylko po­cie­sza tamtą, zresztą który męż­czy­zna pra­gnąłby cho­ro­bli­wie zlęk­nio­nej ko­biety – ale jed­nak za­czyna ją bo­leć brzuch, ten twardy, ka­mienny ból jest jed­no­cze­śnie wście­kło­ścią. Mary wie, że to nie wina Percy’ego, lecz Cla­ire. Wraca na sofę i aku­rat w chwili, gdy jej my­śli stają się odro­binę spój­niej­sze, czuje, że musi iść za po­trzebą. Na ko­ry­ta­rzu, w dro­dze do ustępu, ja­kiś cień przy­piera ją do ściany. Albe. Po­zwala mu, bo wie, że nic ta­kiego się nie dzieje. Albe jest pi­jany i chce jej coś po­wie­dzieć. Albe robi to, co mu się po­doba. Albe jest jej przy­ja­cie­lem.

– Wiesz, dla­czego ci to da­łem, prawda?

Od­dech omia­ta­jący jej twarz jest od­ra­ża­jący, ma za­pach dymu ze świecy albo owczego łajna. Mary pró­buje lekko ode­pchnąć Al­bego.

Ten de­li­kat­nie od­wza­jem­nia pchnię­cie.

Mary kiwa głową. Coś jej świta, ale wy­daje się od­le­głe i nie­istotne. Te­raz także on po­ta­kuje, za­my­ka­jąc oczy. Za­czyna nu­cić. Bar­dzo ci­cho. Mary nie roz­róż­nia słów, ale przy­po­mi­nają brzmie­niem ko­ły­sankę. Albe stoi tak i stoi, ręce oparte o ścianę, ra­mię przy jej ra­mie­niu, jego od­dech mu­ska jej ucho. Na­gle Mary czuje, jak coś w jej gło­wie się ob­lu­zo­wuje. Z lek­kim trza­skiem od­cze­pia się, ko­zioł­kuje w dół, przez jej gar­dło i żo­łą­dek do pod­brzu­sza. Leży tam, cie­płe i nie­ustę­pliwe. Po­winna wie­dzieć, co to ta­kiego.
(…)

Anne Eekhout „Mary Shelley. Narodziny Frankensteina”
Tłumaczenie: Olga Niziołek
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 336

Opis: Wspomnienie niezwykłego lata, które zaowocowało powstaniem literackiego arcydzieła – „Frankensteina”. Rok 1816. Osiemnastoletnia Mary Wollstonecraft, jej kochanek Percy Shelley, ich synek William i przyrodnia siostra Mary, Claire, odwiedzają lorda Byrona i jego towarzysza Johna Polidoriego nad Jeziorem Genewskim. Przyjaciele spędzają deszczowe wieczory z winem i laudanum przy kominku, wymieniając się historiami o duchach. Pewnej nocy Byron rzuca wyzwanie, aby każde z nich napisało horror.

Rozmyślając nad swoją opowieścią, Mary przypomina sobie inne lato. Jako czternastolatka przybywa do Szkocji i szybko nawiązuje serdeczną przyjaźń z młodą Isabellą Baxter. Dziewczyny wędrują po polach i lasach i wymyślają historie o mitycznych szkockich stworzeniach i duchach. Pewnego dnia spotykają prawdziwego potwora, a spotkanie to zasiewa w nich ziarno niepewności, czy niezwykłe stwory z ich opowieści są rzeczywiście tylko wytworem wyobraźni. Na skutek sekretnego doświadczenia więź Mary i Isabelli pogłębia się. Ale dziewczyny nie wiedzą, że ktoś je obserwuje – charyzmatyczny i nieco złowieszczy pan Booth, inny rodzaj potwora o męskiej twarzy.

To wspomnienie inspiruje Mary do napisania historii, która stanie się jednym z najbardziej oryginalnych, porywających i wpływowych dzieł literackich, jakie kiedykolwiek powstało. W nastrojowej i pulsującej emocjami powieści na pograniczu faktów i fikcji Anne Eekhout ożywia legendarną pisarkę z rozmachem i wielką wyobraźnią.


Tematy: , , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek