Głośny debiut ukraińskiej pisarki. Przeczytaj sam początek powieści „Nim dojrzeją maliny” Eugenii Kuzniecowej

4 lutego 2023

Tę książkę mogłaby sfilmować kiedyś Kinga Dębska! 8 lutego nakładem Wydawnictwa Znak ukaże się powieściowy debiut ukraińskiej pisarki Eugenii Kuzniecowej. „Nim dojrzeją maliny” to głęboko intymna opowieść o relacji między pokoleniami kobiet w jednej rodzinie. Klimat książki i wyjątkowe więzi między bohaterkami określają żywe dialogi. „To jest książka o wycinaniu drzew. Są takie momenty, kiedy trzeba uciekać. I są takie miejsca, do których uciec można. Zrządzeniem losu trzy siostry w tym samym czasie uciekają do domu swej blisko stuletniej babci, gdzie kiedyś, dawno temu, były naprawdę szczęśliwe. Życiowe zawirowania nie odpuszczają jednak łatwo i idą za trójką młodych kobiet krok w krok. I wiele się wydarzy, nim dojrzeją maliny. Pięknie napisana opowieść rozrasta się jak jabłoniowy sad. Przede wszystkim jednak stawia pytanie, co należy wyciąć, a co pozostawić” – pisze o książce Radek Rak, laureat Nagrody Literackiej Nike. Poniżej możecie przeczytać sam początek książki.

PRZYJECHALI

– Każda żywa istota ma prawo do kryjówki – powiedziała Mijeczka do siedzącej na fotelu pasażera siostry.

– Do porośniętej krzakami kryjówki – dodała Lila. Póki milczały, były zupełnie inne: jedna miała falujące włosy, druga proste jak Azjatka. Policzki Mijki zawsze miały lekko brzoskwiniowy odcień, a Lilka była blada, jakby całe życie spędziła w betonowej skrzyni, do której nigdy nie dociera słońce. Ale kiedy siostry zaczynały mówić, upodabniały się do siebie. Z każdym słowem ich oczy, usta, uszy, ruchy się stapiały, aż w końcu rozmówca przecierał oczy, potrząsał głową i pytał: „Właściwie która z was mówi?”. Spoglądały wówczas na siebie, milkły na chwilę i znów były odmienne jak dzień i noc.

Do tej zarosłej zielskiem kryjówki dla nieudaczników przyjeżdżały zawsze, gdy uznały to za konieczne. Nie trzeba było żadnych tragedii – po prostu czasem wydawało się, że wszystko tonie we mgle i nie widać już żadnej drogi. Wtedy nadchodził czas kryjówki. Azylem stawał się dom z ogromnymi nieproporcjonalnymi oknami, wytartymi podłogami i przegniłym tarasem porośniętym chaszczami, malinami, jeżynami, chmielem, osłonięty wysokimi topolami i brzozami, zdziczałymi śliwami, jabłoniami i gruszami. W tym chruśniaku dorosły, przegrały bitwę z chaszczami, a w końcu wyjechały. Dom stał jak smutne przypomnienie o tym, że już nigdy nie będzie tak, jak było. Nigdy już nie zasną we trzy, z babcią, żaden mężczyzna nie powie: „Położę się na dworze”, i nigdy już nie zaśnie na drewnianych podestach pod drzewami, przez całą noc strząsając przypadkowe nietoperze, koty i wielonogie owady. Wszyscy ci ludzie dawno uciekli, umarli, zgubili się i przypominały o nich tylko najrozmaitsze przedmioty nazwane ich imionami. „Daj mi Gonczarowy wazon” – mówiła babcia. Nikt w domu Gonczara nie znał ani nie pamiętał, ale wazon zawsze był jego.

Na miejscu domu stała kiedyś chata, którą bezlitośnie zmiażdżył czas, pozostawiając zawalony dach, zapadniętą w ziemię stodołę i zmurszałą drabinę koło wejścia do kurnika. Żadne ptaki nie siadały na tej drabinie, z wyjątkiem zbłąkanych żółtych wilg. Babcię przywiózł w to miejsce jej mąż – zabrał ją z czwartego piętra w centrum miasta i wywiózł daleko od ojcowskich fikusów, biblioteki i obszytego złotą nicią obrusu.

„Czy to ten raj, o którym mi opowiadałeś?” – zapytała młoda wówczas Teodora, patrząc na starą stodołę i pozostałości zrujnowanego domu, który wyglądał jak po ataku konwulsji.

„To on” – usłyszała w odpowiedzi i zdała sobie sprawę, że tak bardzo kocha ten głos, iż nie potrzebuje żadnych fikusów.

Minęły dziesiątki lat, zanim znikły ślady starej chaty, a na jej miejscu wyrósł dom, który starzał się wraz z Teodorą. Tu dorastały dzieci, stąd wyjechały, tu dorastały wnuki, tu bawiły się prawnuki. Teraz Teodora, zbliżająca się do swoich setnych urodzin, siedziała na zmurszałym tarasie, do którego prowadziła zarośnięta jeżynami ścieżka, i czekała, aż uciekinierki przyjadą do niej w ten chruśniak.

Początkowo szukały tu schronienia z powodu egzystencjalnych rozterek wynikających ze śmierci papug i żółwi. Potem z powodu kryzysów zawodowych, zawiedzionych miłości, dzieci. Liliczka kołysała tu swoich synów, którzy w zwykłych okolicznościach doprowadzali ją do szału. W tej kryjówce dla nieudaczników dzieci nagle się uspokajały i po prostu raczkowały między krzakami jeżyn, które drapały ich delikatne, miękkie brzuszki. To tu Mijeczka zastanawiała się, co robić dalej. W kryjówce nie wpadła wprawdzie na żaden pomysł, ale wpadła na to, że kiedyś jakiś pomysł się pojawi. Tutaj, wycinając nieprzebyte chaszcze, można było się pogodzić nawet z brakiem pomysłów.

– Aż strach pomyśleć, co robią ludzie, którzy nie mają domu w dzikich malinach – powiedziała Liliczka.

Przywiozła jasnoróżowe czółenka z odkrytymi palcami i chciała, żeby Mijka od razu je włożyła. Buty leżały na strychu przez czterdzieści lat – babcia kupiła je kiedyś w Wilnie, ale rozmiar był zły, więc nigdy ich nie nosiła, a teraz nie wiedziała, że nadszedł ich czas. Liliczka znalazła je na strychu, gdy go sprzątała podczas załamania nerwowego. Kto by pomyślał, że czterdzieści lat temu babcia kupiła buty dokładnie w rozmiarze stóp swoich dwóch przyszłych wnuczek.

– Gdy wysiądziesz z samochodu, babcia padnie – powiedziała Liliczka, patrząc na sukienkę siostry.

Lila i bez sukienki była piękna. Miała na sobie okulary przeciwsłoneczne, podkoszulek bez niczego pod spodem i dżinsy z dziurami.

– A ciebie zapyta, dlaczego nie możesz ubierać się jak siostra.

– Ona przecież nie wie, że zawsze nosisz sukienki w kolorze i fasonie worka na ziemniaki – odrzekła Liliczka, świecąc okularami w lusterko wsteczne.

– Ale przynajmniej krótkie.

– Szczególnie te krótkie.

Zatrzymały się na stacji benzynowej. Świeciło pierwsze gorące czerwcowe słońce, gdzieś pod jabłoniami dojrzewały truskawki ich dzieciństwa, a Mijeczka wyciągnęła z bagażnika walizkę i wyjęła z niej błękitną sukienkę w białe kwiaty.

– Och! – westchnęła Liliczka.

– Wkładaj! – Mijka się uśmiechnęła.

Lila otworzyła tylne drzwi auta, zdjęła podkoszulek i letnia sukienka opłynęła ją od ramion po kolana.

– Babcia na pewno padnie.

Po raz pierwszy od ośmiu lat sytuacja była taka, że turnus rehabilitacyjny u babci musiał trwać przez całe lato.

Siostry napisały do swoich mężów, chłopaków, byłych mężów i wszystkich zainteresowanych. I przygotowały grafik dla dzieci Lili.

– Pamiętasz? – spytała Mijka, jedną ręką szukając jakiejś stacji w radiu, a drugą wygładzając rękaw sukienki. – Kiedyś lato trwało w nieskończoność, prawda?

Lilka pokiwała głową. Trzymała puszczoną przez siostrę kierownicę lewą ręką, prawą wycierała jabłko o kolana, na których spiętrzyła się jasnoniebieska fala nowej sukienki. Zawsze tak robiły – gdy jedna zaczynała poprawiać pasy, druga automatycznie chwytała za kierownicę.

Zajechały wieczorem.

– Boże, nie mogłaś tak się ubierać przez całe życie?! – Babcia klasnęła w dłonie.

Już na nie czekała.

– Tak, zmarnowałam dwadzieścia lat! – Liliczka się roześmiała, wygładzając sukienkę.

– Jakbyś zawsze tak się ubierała, może wyszłabyś za mąż czwarty raz – powiedziała Mijka i uciekła do domu, żeby siostra jej nie złapała.

Lilka wychodziła za mąż spontanicznie, przy czym zawsze dawała sobie chwile odpoczynku między małżeństwami, wyjeżdżała gdzieś daleko, próbując uporządkować myśli. Planowała robić sobie kilkuletnie przerwy albo nigdy więcej się nie wiązać, ale była tak nieziemsko piękna i tak nieziemsko bezradna w swoich samotnych podróżach, że zawsze wracała z nowymi miłosnymi historiami. Każdy mężczyzna natychmiast chciał ją poślubić, żaden się nie wahał. A to przyciągało ich jeszcze bardziej.

Wieczorem we trzy siedziały w ogrodzie. Siostry rozłożyły na betonowych schodach watowaną kołdrę prababki, czerwoną jak komunistyczna flaga, i usiadły blisko siebie. Dla babci przyniosły krzesło i postawiły je naprzeciwko. Nie mogła już siedzieć z nimi na schodach.

– A czemuście przyjechały? – spytała babcia.

Nie poczuły się urażone, bo wiedziały, że to pytanie płynie z troski o nie.

– Przeciążenie – powiedziała Liliczka.

– I długo będziecie się odciążać?

– Do końca lata.

– Niech będzie.

Siedziały tak, aż komary przestały zwracać uwagę na spreje, aż wierzby stały się niemal niewidoczne w zapadającym zmierzchu, aż jeże zaczęły przemykać pod ich stopami, a znad rzeki dobiegło kumkanie żab.

Na noc zostawiły okno otwarte na ogród, znalazły nocne koszule z koronkowymi rękawami, falbankami na wysokości kolan i guzikami na piersiach. Liliczka nie znosiła koszul z guzikami z przodu, więc obcięła wszystkie co do jednego, po czym schowała je w wazonie na parapecie. Księżyc ledwie świecił, szurały jeże i można było nie zauważyć, że nikt tu nie mieszkał od sześciu miesięcy.

– Li – odezwała się Mijka. – Opowiadaj.

– Nie wiem, co robić – odrzekła Liliczka, leżąc w ciemności. – Ogrzejesz mi stopy?

– Daj.

Lilka przytuliła do siostry stopy zimne jak u żaby i zaczęła opowiadać, że wszystko idzie na opak, że nie chce się przeprowadzać do Australii, że to nie jest jedyne możliwe miejsce do życia i że chociaż świat się kurczy i być może nawet Australia ich nie rozdzieli, to na pewno rozdzieli ich dzieci.

– Moje dzieci – doprecyzowała – i te, które ty urodzisz.

– Ale ja w ogóle nie potrzebuję żadnych dzieci – powiedziała Mijeczka, choć obie wiedziały, że to wierutne kłamstwo i że jeszcze mając dwadzieścia kilka lat, chodziła ulicą, trzymając za rękę wyimaginowaną trzylatkę. Prowadzała ją tak spontanicznie prawie przez dekadę.

– Li, tam są pająki i skorpiony.

– I kangury.

– Kangury od góry wyglądają jak mężczyźni.

– A od dołu jak spasione ogoniaste kobiety. Co ja tam będę robić, Sołomijo? – zapytała Liliczka, podnosząc się na łokciach. – Widziałaś mapę Australii? Widziałaś, ile tam jest ziemi?

– Widziałam.

– Może zostaniesz farmerką.

Przysunęły się do siebie, odpaliły film o Australii i do późnej nocy oglądały, jak przystojny opalony mężczyzna jeździ przez pustynię jeepem i śpi na dachu, próbując nagrać gwiazdy telefonem.

Rano babcia, smażąc na patelni jajecznicę na smalcu, którego Liliczka nie mogła jeść, więc zrobiła sobie kanapki, powiedziała, że powinna słuchać męża, i jak on mówi Australia, to Australia. Potem spojrzała na nią, taką chudą, tak nieprzydatną dla tej dalekiej Australii, i spytała:

– Może on jeszcze się rozmyśli?

– Chcesz powiedzieć, że wystarczy poczekać, aż zmieni zdanie? – wtrąciła się Mijka.

– No nie. Trzeba go do tego przekonać.

– No, to proszę – powiedziała Liliczka. – Naucz mnie manipulowania.

– Jeśli do tej pory się nie nauczyłaś, siostrzyczko, to już się nie nauczysz.

– A ty się nauczyłaś, Mijeczko? – spytała babcia.

– To wrodzony dar. – Mijka zerknęła na siostrę i dodała cicho: – Ani się waż wygadać coś babci.

– Co tam do siebie szepczecie? – Babcia miała dobry słuch.

– Ja się słowem nie odezwałam.

– Niby mi potrzebne twoje słowa.

– Niech ci będzie.

– Nie jestem jeszcze taka stara, żeby trzeba było coś przede mną ukrywać. Dlaczego przyjechałyście, dziewczyny? Obie, i to na całe lato?

– Trzeba wymienić drzwi i taras.

– Młoda narzeczona, Mijeczko, siedzi z narzeczonym, a nie naprawia taras.

– No to co z tarasem?

– Kto tu będzie mieszkał? Komu potrzebny taras? Niech to wszystko zarasta w diabły, jak to takie stare jak ja…
(…)

Eugenia Kuzniecowa „Nim dojrzeją maliny”
Tłumaczenie: Iwona Boruszkowska
Wydawnictwo: Znak
Liczba stron: 304

Opis: Trzy siostry, jedno miejsce na ziemi. Kojąca opowieść o powrocie do domu. Mijka właśnie się zaręczyła, ale wciąż kocha innego mężczyznę. Lilka pragnie spędzić na ukraińskiej wsi ostatnie lato przed wyjazdem na drugi koniec świata. Marta niebawem urodzi bliźniaki i nie chce zdradzić, kto jest ojcem. Wszystkie trzy pragną schronić się przed światem. Marzą o tym, by wziąć oddech przed kolejnym skokiem na głęboką wodę życia.

Azyl znajdują w swoim raju z dzieciństwa – u babki Teodory. W jej domu, ukrytym w gąszczu krzewów, wśród śpiewu ptaków i zapachu owocujących drzew, czas na chwilę się zatrzymuje. Kobiety mogą na nowo odkryć siebie i łączące je więzi. Ale życie nie pozwala o sobie zapomnieć i coraz gwałtowniej wdziera się do ich niemal magicznego schronienia. Nie da się przed nim uciec, ale teraz już można stawić mu czoła.

„Nim dojrzeją maliny” niesie nadzieję wszystkim, którzy marzą o szczęśliwym miejscu na ziemi. To opowieść o tym, że czasem trzeba się zatrzymać, aby odnaleźć w sobie siłę. Eugenia Kuzniecowa to jeden z najważniejszych młodych głosów w literaturze ukraińskiej. „Nim dojrzeją maliny” jest debiutem prozatorskim, napisanym w niezwykłej poetyce, którą można nazwać „magizmem realistycznym”. Za tę powieść autorka otrzymała wyróżnienie Europejskiej Nagrody Literackiej.


Tematy: , , , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek