Gdy fakty mieszają się z fikcją. Przeczytaj fragment „Poświaty” Michaela Chabona
Najnowsza powieść laureata Nagrody Pulitzera, Michaela Chabona. „Poświata” stylizowana jest na autentyczne wspomnienia, w których autor opisuje życie swoich dziadków, którzy dorastali na przełomie lat trzydziestych i czterdziestych. Znaczna część książki jest swoistym wyznaniem zmarłego dziadka narratora, który opowiada historie o walce w II wojnie światowej, życiu Żydów w powojennej Ameryce, chorobie psychicznej, Holokauście i rozwoju programu rakietowego. Choć w powieści nie brak nawiązań do autentycznych wydarzeń z życia bliskich Chabona, to należy zaznaczyć, że fakty nieustannie mieszają się z fikcją. „Według mnie to, co sprawia, że ??kłamstwa powieściopisarza są nie tylko dopuszczalne, ale potencjalnie piękne i zachwycające, to fakt, że czytelnik od samego początku doskonale wie, że to kłamstwa. Czytelnik wyraża zgodę na bycie okłamywanym. 'Proszę, okłamuj mnie, po to tu jestem, żebyś mnie okłamywał, po prostu zrób to dobrze’. Tak to działa z magią sceniczną. Magik mówi, że nikogo nie będzie przepiłowywał na pół. Możesz więc po prostu siedzieć i cieszyć się iluzją” ? mówi Chabon. Poniżej udostępniamy pierwszy rozdział „Poświaty” w przekładzie Michała Kłobukowskiego.
I
Oto jak mi opowiedziano tę historię. Alger Hiss po wyjściu z więzienia nie bardzo mógł znaleźć pracę. Skończył przedtem prawo na Harvardzie, praktykował u Olivera Wendella Holmesa i brał udział w opracowywaniu Karty Narodów Zjednoczonych, ale odsiedział też wyrok za krzywoprzysięstwo i był osławionym sługusem międzynarodowego komunizmu. Wydał swoje pamiętniki, okazały się jednak tak nudne, że nikt nie chciał ich czytać. Rzuciła go żona. Nie miał złamanego centa i czuł się zupełnie przegrany. W końcu jeden z nielicznych przyjaciół, jacy mu jeszcze zostali, ulitował się nad skurwysynem i uruchomił swoje dojścia. Hiss dostał pracę w nowojorskiej firmie, która produkowała i sprzedawała spinki do włosów zrobione z kawałka fortepianowej struny. Feathercombs, Inc. nieźle zaczęła, ale dostała się pod ostrzał potężniejszego rywala, który zrzynał jej wzory, kradł znaki firmowe i zaniżał ceny. Sprzedaż spadła. Na liście płac robił się tłok. Aby zwolnić miejsce dla Hissa, trzeba było kogoś wylać.
W zamieszczonej w „Daily News” z dwudziestego piątego maja 1957 roku relacji z aresztowania mojego dziadka niewymieniony z nazwiska współpracownik określił go mianem „cichego faceta”. Dla pozostałych komiwojażerów z Feathercombs dziadek był pilśniowym kapeluszem na wieszaku w kącie pokoju. Ten najpracowitszy sprzedawca z całej ekipy Feathercombs miał niestety najsłabsze wyniki. Podczas przerw na lunch zaszywał się gdzieś z kanapką i najnowszym numerem „Sky and Telescope” albo „Aviation Week”. Wiadomo było, że jeździ crosleyem, ma żonę cudzoziemkę oraz kilkunastoletnią córkę i mieszka z nimi gdzieś w najgłębszych ostępach okręgu Bergen. Przed aresztowaniem zwrócił na siebie uwagę kolegów z pracy zaledwie dwukrotnie. Kiedy w piątej rundzie mistrzostw baseballu w 1956 roku wysiadło biurowe radio, naprawił je za pomocą lampy próżniowej, którą wyrwał z wnętrza centralki telefonicznej. A pewien tekściarz z działu reklamy Feathercombs opowiadał, że wpadł raz na niego w Paper Mill Playhouse w Millburn, gdzie ta jego żona cudzoziemka grała, wyobraźcie sobie, Serafinę w Tatuowanej róży. Poza tym niewiele wiedziano o moim dziadku, a jego chyba to urządzało. Ludzie już dawno przestali próbować go wciągać w rozmowy. Widywano, jak się uśmiechał, ale nigdy nie przyłapano go roześmianego. Jeżeli miał poglądy polityczne czy jakiekolwiek inne, dla pracowników biurowych Feathercombs, Inc. pozostawały one zagadką. Panowało przekonanie, że można go spokojnie wylać bez uszczerbku dla ogólnego morale.
Tuż po dziewiątej rano dwudziestego czwartego maja prezes Feathercombs usłyszał odgłosy zamieszania dobiegające z sekretariatu, gdzie posadzono bystrą dziewczynę, żeby odcedzała wierzycieli oraz inspektorów podatkowych. Słychać było stamtąd męski głos, w którym zniecierpliwienie z każdą chwilą coraz bardziej przeradzało się w gniew. Dwukrotnie zadźwięczał telefon wewnętrzny na biurku prezesa. W sekretariacie brzęknęło tłuczone szkło. Zabrzmiało to trochę tak, jakby ktoś trzasnął słuchawką o widełki. Zanim prezes zdążył wstać z fotela, żeby sprawdzić, co się właściwie dzieje, do jego gabinetu wtargnął mój dziadek, wymachując czarną słuchawką (w owych czasach było to dość kanciaste urządzenie), za którą ciągnął się metrowy odcinek kabla z wystrzępionym końcem.
Pod koniec lat trzydziestych dziadek w chwilach wolnych od gry w bilard na pieniądze dostarczał fortepiany klientom domu towarowego Wanamaker?s i z tego żył przez cztery lata studiów w Drexel Tech. Był tak barczysty, że ledwo mieścił się w drzwiach. Na głowie mimo codziennie aplikowanej porcji brylantyny kolebała mu się kędzierzawa szopa. Twarz miał przekrwioną, jakby za długo leżał na słońcu. ?W życiu nie widziałem tak wściekłego faceta. Prawie było czuć, jak się z niego dymi? ? powiedział reporterowi ?Daily News? naoczny świadek.
Prezes Feathercombs przekonał się ze zdziwieniem, że za jego zgodą stracił pracę kompletny wariat.
? O co chodzi? ? zapytał.
Dziadek nie raczył odpowiedzieć na to czcze pytanie. Z zasady był przeciwny wykładaniu kawy na ławę. Uważał, że większość pytań to zwykłe wypełniacze, które mają na celu ograniczenie swobody ruchów pytanego, odwrócenie jego uwagi i skierowanie energii na boczny tor. Nigdy zresztą nie próbował się dogadać z własnymi emocjami. Złapał kabel od słuchawki za wystrzępiony koniec i dwukrotnie owinął go wokół lewej dłoni.
Prezes spróbował wstać, ale nogi zaplątały mu się pod biurkiem. Fotel umknął mu spod siedzenia i przewrócił się z grzechotem kółek. Prezes wrzasnął. Był to soczysty dźwięk, w pół drogi do jodłowania. Kiedy dziadek runął na prezesa, ten wywinął się w stronę okna z widokiem na Wschodnią Pięćdziesiątą Siódmą Ulicę. Zdążył jeszcze zauważyć, że na chodniku chyba gromadzą się przechodnie.
Dziadek omotał prezesowi szyję kablem od słuchawki. Rakieta jego gniewu dopiero za dwie minuty miała zużyć paliwo i spaść na ziemię. Czasu było więc w bród. W latach drugiej wojny światowej dziadka nauczono posługiwać się garotą. Wiedział, że fachowemu dusicielowi wystarczy chwila.
? O mój Boże! ? jęknęła sekretarka, panna Mangel, gdy wreszcie weszła do gabinetu.
Szybko zareagowała, kiedy dziadek wdarł się do sekretariatu, woniejąc ? jak potem wspominała ? drzewnym dymem. Zdążyła dwa razy nacisnąć guzik telefonu wewnętrznego, zanim jej wyrwał słuchawkę. Chwycił podstawę aparatu i wyszarpnął z niej kabel.
? Zapłaci pan za to ? rzekła panna Mangel.
Opowiadając mi o tym zdarzeniu po upływie trzydziestu dwóch lat, dziadek wymawiał jej nazwisko z podziwem, lecz gdy rakieta jego gniewu miała za sobą dopiero jedną czwartą swojej paraboli, słowa sekretarki odebrał jako prowokację. Wyrzucił podstawę telefonu przez okno sekretariatu. Brzęk, który usłyszał prezes, rozległ się właśnie wtedy, gdy telefon wylatywał przez szklaną pajęczynę na ulicę.
Dobiegł stamtąd oburzony okrzyk, więc panna Mangel podeszła do okna i wyjrzała. Z dołu patrzył na nią mężczyzna w szarym garniturze siedzący na chodniku. Na nosie miał okulary o okrągłych szkłach, z których lewe pochlapane było krwią. Śmiał się. Jacyś ludzie przystanęli, żeby mu pomóc. Portier oznajmił, że wzywa policję. Wtedy to panna Mangel usłyszała krzyk swojego szefa. Odwróciła się od okna i pobiegła do gabinetu prezesa.
W pierwszej chwili pomyślała, że nikogo tam nie ma. Potem jednak usłyszała stuknięcie butem o linoleum, którym pokryta była podłoga: jedno, a zaraz potem drugie. Zza biurka wychyliła się potylica mojego dziadka, aby natychmiast zniknąć. Dzielna panna Mangel obeszła biurko. Jej szef leżał brzuchem do dołu na lśniącej podłodze. Dziadek garbił się, siedząc mu okrakiem na plecach i dusząc go zaimprowizowaną garotą. Prezes ciskał się i miotał, usiłując przewrócić się na wznak. Słychać było tylko, jak noski jego kurdybanowych półbutów stukają o linoleum, szukając oparcia.
Panna Mangel chwyciła leżący na biurku prezesa nożyk do listów i wbiła go dziadkowi w lewą łopatkę. Po latach wspominał to jako jeszcze jeden godny podziwu czyn.
Czubek noża wbił się zaledwie na jakieś półtora centymetra, lecz dźgnięcie metalowym szpicem zablokowało meridian, którym płynął gniew. Dziadek stęknął.
„Jakbym się nagle obudził”, rzekł, gdy kilka dni przed śmiercią po raz pierwszy opowiadał mi ten fragment swojej historii. Jeden koniec kabla odwinął z szyi ofiary, a z drugiego wyplątał swoją lewą dłoń, w którą przewód głęboko się wpił. Słuchawka zagrzechotała o podłogę. Dziadek wciąż siedział okrakiem na prezesie, po chwili jednak wstał i cofnął się o krok. Prezes obrócił się na wznak i z wolna usiadł, zanim przesunął się na tyłku po linoleum i oparł o ścianę w przerwie między dwoma sekretarzykami. Łapczywie zaczerpnął tchu. Zęby miał różowe od krwi, bo gdy uderzył twarzą o podłogę, przygryzł sobie dolną wargę.
Dziadek zwrócił się w stronę panny Mangel. Wyrwał jej z ręki nóż do papierów i odłożył na biurko prezesa. Po każdym napadzie furii w jego oczach wzbierał żal jak fala przypływu. Ręce mu opadły.
? Wybaczcie ? powiedział do panny Mangel i do prezesa.
Zwracał się też zapewne do mojej czternastoletniej podówczas matki i do swojej żony, chociaż jej wina była chyba w tej sprawie nie mniejsza od jego własnej. Niewielkie miał szanse dostąpić wybaczenia, ale też poprosił o nie takim tonem, jakby wcale się go nie spodziewał ani nawet nie pragnął.
***
Kiedy dziadek dożywał ostatnich dni, lekarz przepisał mu silny hydromorfon przeciwko bólom wywołanym przez raka kości. W tym samym okresie wielu Niemców zaprzątało dziurawienie berlińskiego muru, a ja wpadłem pożegnać się z dziadkiem, akurat gdy dilaudid wybijał go swoim miękkim młotkiem z nawyku milczenia. I oto popłynęła opowieść o jego niepowodzeniach, dwuznacznym farcie i sytuacjach, gdy wyczucie czasu i zimna krew zawodziły go lub nie. Przed blisko dwoma tygodniami moja matka urządziła go u siebie w pokoju gościnnym, a w chwili mojego przyjazdu do Oakland dostawał już niemal dwadzieścia miligramów dziennie. Kiedy usiadłem na krześle przy łóżku, prawie natychmiast zaczął mówić, jakby tylko czekał, aż dotrzymam mu towarzystwa. Teraz jednak myślę, że po prostu czuł szybkie zbliżanie się końca.
Wspomnienia wyłaniały się bez wyraźnej chronologii ? z wyjątkiem pierwszego, a zarazem najwcześniejszego.
? Opowiadałem ci ? rzekł dziadek, kołysząc się na paliatywnej chmurce ? jak upuściłem kociaka z okna?
Nie zwróciłem mu uwagi (ani wtedy, ani później aż do chwili, gdy ta chmurka na dobre go pochłonęła), że w ogóle bardzo mało mi mówił o swoim życiu. Nie znając jeszcze historii o napaści na prezesa Feathercombs, Inc., nie mogłem wtrącić, że dostrzegam w autobiografii dziadka zalążek motywu defenestracji. A kiedy mi wreszcie opowiedział o pannie Mangel, telefonie i czeskim dyplomacie, postanowiłem przemilczeć to dowcipne spostrzeżenie.
? Zabił się? ? spytałem.
Właśnie wyjadałem z filiżanki przeznaczoną dla dziadka porcję galaretki malinowej. Prócz niej dawał się już tylko namówić na parę łyżek rosołu z kury, który moja matka gotowała według przepisu nieboszczki babki (urodzonej i wychowanej we Francji), wciskając doń trochę soku z cytryny dla ożywienia koloru i smaku. Ale nawet galaretką niezbyt się interesował, więc sporo jej zostawało.
? Okno było na drugim piętrze ? odparł dziadek. Po czym dodał z takim naciskiem, jakby jego rodzinne miasto słynęło z wyjątkowo twardych chodników: ? W Filadelfii.
? Ile miałeś wtedy lat?
? Trzy czy cztery.
? Jezu. Co cię napadło?
Dziadek parę razy wystawił i schował język. Robił tak co kilka minut. Często wyglądało to, jakby mimochodem wydawał błazeński werdykt w kwestii, o której właśnie usłyszał od rozmówcy, w rzeczywistości był to jednak tylko skutek uboczny zażywanych leków. Język miał blady, pokryty meszkiem jak zamsz. Dzięki paru pieczołowicie hołubionym w pamięci pokazom z lat dzieciństwa wiedziałem, że potrafi nim dotknąć czubka nosa. Za oknem pokoju gościnnego mojej matki niebo nad zatoką San Francisco było szare jak aureola włosów wokół opalonej twarzy dziadka.
? Ciekawość ? wyjaśnił, po czym znowu pokazał język.
Odparłem, że ciekawość bywa podobno zabójcza, zwłaszcza dla kotów.
(…)
Michael Chabon „Poświata”
Tłumaczenie: Michał Kłobukowski
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 464
Opis: Marzenia o locie na księżyc, trauma holokaustu, wynalazcy, Żydzi i naziści, niezwykła amerykańska rodzina oraz galeria niezapomnianych postaci. Jeden z najwybitniejszych współczesnych amerykańskich pisarzy spisuje spowiedź swego dziadka, świadka stulecia, tworząc z mieszanki prawdy i zmyślenia fascynujący obraz burzliwej historii XX wieku.
TweetKategoria: fragmenty książek