Francuski fenomen literacki w nowym przekładzie! Przeczytaj fragment „Witaj, smutku” Françoise Sagan
30 lipca nakładem Wydawnictwa W.A.B. ukaże się nowy przekład „Witaj, smutku”. Fenomen literacki, skandal obyczajowy, głos młodego pokolenia – to tylko niektóre określenia, jakimi opisywano dzieło Françoise Sagan. W momencie pierwotnego wydania w 1954 roku powieść 18-letniej autorki wstrząsnęła światem. W pruderyjnej Francji, tuż po wojnie, gdy kobiety nie mogły posiadać konta bankowego ani pracować bez pozwolenia męża, a opieka rodzicielska była wyłącznie w rękach ojca, pojawiła się książka o młodej dziewczynie, która szuka w życiu przyjemności. Powieść „Witaj, smutku” jednocześnie gorszyła i była doceniana przez krytyków. Została potępiona przez Watykan i znalazła się na liście 100 książek XX wieku według „Le Monde”. Teraz będziemy mogli przeczytać ją w nowym przekładzie Adriany Celińskiej. Sam początek prezentujemy wam przedpremierowo poniżej.
Z niejakim wahaniem nazywam smutkiem – pięknym i poważnym mianem – nieznane uczucie, które mimo swej łagodności prześladuje mnie i wiedzie do udręki. Jest bowiem tak wszechogarniające i samolubne, że aż przejmuje mnie wstydem, a przecież od zawsze postrzegałam smutek jako uwznioślający. Zdarzało się, że się nudziłam, czegoś żałowałam, wręcz miewałam wyrzuty sumienia, choć z rzadka, lecz nigdy dotąd nie byłam smutna. Dziś jednak, otulona miękkim, nieco drażniącym jakby jedwabiem, odgradzam się od innych.
Tamtego lata miałam siedemnaście lat i byłam bardzo szczęśliwa – a „inni” to mój ojciec i Elsa, jego kochanka. Od razu wyjaśnię, bo to stwierdzenie może wywołać mylne wrażenie. Ojciec miał czterdzieści lat i od piętnastu lat był wdowcem. Był stosunkowo młody, nie brakowało mu wigoru ani możliwości, a kiedy dwa lata wcześniej opuściłam szkołę z internatem, nie mogłam nie zauważyć, że kogoś ma. Większą trudność sprawiło mi pogodzenie się z tym, że zmieniał partnerki jak rękawiczki! Lecz wkrótce i do tego przywykłam, przeważyły jego urok osobisty, nowe, tak łatwe życie, a także mój charakter. Ojciec do wszystkiego podchodził lekko, miał smykałkę do interesów, zawsze był ciekawy świata, choć równie szybko się nudził, no i podobał się kobietom. Kochałam go mocno i czule, co wcale nie było trudne, ponieważ był dobry, szczodry, radosny i też byłam mu droga. Nie wyobrażam sobie lepszego przyjaciela, z którym tak wybornie bym się bawiła. Na początku lata był na tyle uprzejmy, że zapytał mnie, czy towarzystwo Elsy, jego aktualnej kochanki, nie przeszkadzałoby mi w trakcie wakacji. Wręcz przeciwnie, przyklasnęłam temu pomysłowi, bo wiedziałam, jak bardzo potrzebuje kobiety, poza tym byłam pewna, że Elsa nas nie zmęczy. Była utrzymanką i bon vivantką, która dorabiała jako statystka w teatrach i barach przy Polach Elizejskich. Wysoka i rudowłosa, a z charakteru miła, niezbyt skomplikowana i ogólnie bezpretensjonalna dziewczyna. Zresztą oboje z ojcem tak bardzo cieszyliśmy się na wyjazd, że nawet nie przyszłoby nam do głowy, żeby czemukolwiek się sprzeciwiać. Ojciec wynajął piękną, położoną na uboczu, tuż nad brzegiem Morza Śródziemnego, dużą białą willę, o której marzyliśmy od pierwszych dni czerwcowych upałów. Stała na cyplu, z widokiem na morze, lecz była niewidoczna od drogi, ukryta w piniowym lesie. Wąska wydeptana ścieżka prowadziła do małej złocistej zatoczki otoczonej rdzawymi skałami, u stóp których kołysały się fale.
Pierwsze dni były zachwycające. Spędzaliśmy długie godziny na plaży, przytłoczeni upałem, stopniowo nabierając zdrowego złocistego koloru, z wyjątkiem Elsy, której skóra zrobiła się ogniście czerwona, a potem boleśnie się łuszczyła. Ojciec wykonywał skomplikowane ruchy nogami, żeby pozbyć się rosnącego brzuszka, który nie przystawał do jego natury Don Juana. Od świtu siedziałam w morzu, orzeźwiającym i przejrzystym. Zanurzałam się cała w wodzie, a potem padałam ze zmęczenia po chaotycznych wymachach kończyn, którymi zmywałam troski i paryski kurz. Kładłam się na piasku, nabierałam go w garść i pozwalałam mu zsypywać się z palców miękkim, żółtym strumieniem; wyobrażałam sobie, że dokładnie w taki sam sposób upływa czas – jakie to proste i banalne.
Jak dobrze było mieć proste i banalne myśli. Po to są w końcu wakacje.
Szóstego dnia poznałam Cyrila. Płynął wzdłuż wybrzeża małą żaglówką, która wywróciła się przy ujściu zatoczki. Pomogłam mu pozbierać rzeczy i wśród śmiechu, który temu towarzyszył, dowiedziałam się, jak ma na imię, że studiuje prawo i że wakacje spędza razem z matką; mieszkali w willi nieopodal. Miał latynoską urodę, bardzo ciemną cerę i szeroką szczerą twarz. Wydawał się rozsądny i dojrzały, co mnie urzekło, bo zazwyczaj stroniłam od studentów. Byli zbyt grubiańscy, zapatrzeni w siebie, a przede wszystkim odurzeni młodością, w której majaczyła zapowiedź dramatu lub którą usprawiedliwiali nudę. Nie przepadałam za młodymi mężczyznami, o wiele bardziej ceniłam towarzystwo przyjaciół ojca, czterdziestolatków, którzy zwracali się do mnie z kurtuazją i rozczuleniem, otaczali mnie ojcowską troską i uwielbieniem. Cyril jednak mi się spodobał. Był wysoki i momentami przystojny, a uroda dodawała mu pewności siebie. Choć nie podzielałam ojcowskiej niechęci do brzydoty – przez którą zazwyczaj obracaliśmy się wśród ignorantów – wypełniał mnie pewien rodzaj zażenowania w obliczu ludzi, którym brakowało jakiegokolwiek uroku natury fizycznej i którzy odpuszczali sobie, nie dokładali starań, by się podobać, co w moich oczach było rażącym defektem. Jakby to był rodzaj kalectwa. Bo czy popularność nie jest tym, czego najbardziej pożądamy? Choć wciąż do końca nie rozumiem, czy to zamiłowanie do poklasku wyrasta z nadmiaru życiowej energii, z pragnienia kontroli, czy może z ulotnej, nieuświadomionej potrzeby uznania i upewnienia się co do własnej wartości.
Zanim się pożegnał, Cyril zaproponował, że nauczy mnie żeglować. Wróciłam do domu na kolację całkowicie pochłonięta tym pomysłem, dlatego prawie nie angażowałam się w rozmowę przy stole, ledwo też zauważyłam poruszenie ojca. Po posiłku, jak to mieliśmy w zwyczaju każdego wieczoru, rozłożyliśmy się w fotelach na tarasie. Niebo było usiane gwiazdami. Przyglądałam się im z cichą nadzieją, że tym razem się pospieszą i już za chwilę poprzecinają niebo świetlistymi smugami. Lecz był dopiero początek lipca, tkwiły więc nieruchomo na firmamencie. Cykady, ukryte w żwirze pokrywającym taras, śpiewały. Były ich chyba tysiące; odurzone upałem i księżycem nie milkły przez całą noc. Ktoś mi kiedyś powiedział, że ten charakterystyczny dźwięk powstaje przez pocieranie odwłoku skrzydłami, ale wolałam wierzyć, że chrapliwa melodia wydobywa się z ich gardeł, jak miauczenie kotów w okresie godowym. Było nam dobrze i tylko drobne ziarenka piasku na skórze, pod bluzką, nie pozwalały mi ulec kuszącym podszeptom snu. Nagle ojciec odchrząknął i wyprostował się.
– Będziemy mieli gościa – zaanonsował.
Zrozpaczona zamknęłam oczy. Było zbyt spokojnie, by mogło trwać długo!
– Och, powiedz szybko, kto nas odwiedzi? – krzyknęła Elsa, która zawsze cieszyła się na większe towarzystwo.
– Anne Larsen – zdradził ojciec i obrócił się w moją stronę.
Tylko spojrzałam na niego, zbyt zaskoczona, by zareagować w inny sposób.
– Zaprosiłem ją, żeby przyjechała, kiedy zmęczy się pracą nad nową kolekcją, i… przyjeżdża.
Nigdy bym na to nie wpadła. Anne Larsen była przyjaciółką mojej biednej matki i nie utrzymywała bliskich stosunków z ojcem. Dwa lata temu jednak, kiedy wróciłam ze szkoły z internatem, zakłopotany ojciec nie wiedział, co ze mną począć, i wysłał mnie właśnie do niej. W tydzień nauczyła mnie, jak się gustownie ubierać, i dzięki niej nabrałam niezbędnej ogłady. Pełne pasji uwielbienie, jakim ją obdarzyłam, umiejętnie przekierowała na młodzieńca ze swojego otoczenia. Tak więc zawdzięczałam jej nie tylko elegancję, lecz także pierwszą miłość, za co byłam jej niezmiernie wdzięczna. Miała czterdzieści dwa lata i była bardzo atrakcyjną, budzącą pożądanie kobietą o pięknej, dumnej, lekko znudzonej i nieprzystępnej twarzy. Zawsze uprzejma, lecz zdystansowana. Można jej było zarzucić tylko to jedno: obojętność. Poza tym wszystko w niej emanowało onieśmielającą żelazną wolą i spokojem ducha. Choć była rozwiedziona i niezależna, nie miała kochanka, a przynajmniej nic o tym nie wiedzieliśmy. Obracaliśmy się zresztą w innych kręgach: ona otaczała się wyrafinowanymi, powściągliwymi inteligentami, a my – hałaśliwą, nienasyconą hałastrą, bo od ludzi ojciec wymagał tylko, żeby byli piękni i zabawni. Miałam wrażenie, że trochę nami gardziła, ojcem i mną, z powodu naszego upodobania do rozrywek i błahostek, ponieważ nie pochwalała żadnych ekscesów. Jedyne, co nas łączyło, to spotkania, podczas których dyskutowano o interesach – projektowała ubrania, a ojciec zajmował się reklamą – a także wspomnienia o matce i moje wysiłki, żeby utrzymać tę znajomość, bo mimo że nieco mnie peszyła, szczerze ją podziwiałam. Jej niespodziewana wizyta wydała mi się zatem wielce niefortunna – ze względu na obecność Elsy i poglądy Anne na wychowanie.
Po lawinie pytań na temat naszego gościa – co robi i kim jest – Elsa poszła się położyć. Zostałam sama z ojcem; przycupnęłam na schodach, u jego stóp. Pochylił się i oparł dłonie na moich ramionach.
– Czemu jesteś taka chuda, moja kruszynko? Przypominasz dzikiego kotka, a wolałbym widzieć piękną blondynkę, nieco bardziej korpulentną, z porcelanowymi oczami i…
– Nie o to chodzi – przerwałam mu. – Dlaczego zaprosiłeś Anne? I dlaczego postanowiła przyjechać?
– Może żeby zobaczyć twojego starego ojca. Kto wie.
– Nie jesteś typem mężczyzny, który podoba się Anne – zauważyłam. – Jest dla ciebie za mądra, za bardzo się szanuje. A co z Elsą? Pomyślałeś w ogóle o niej? Potrafisz sobie wyobrazić rozmowy, jakie będą prowadziły? Bo ja nie!
– O tym nie pomyślałem – przyznał. – I zgadzam się, to przerażające. Kochana Cécile, może wrócimy do Paryża?
Zaśmiał się cicho, masując mi kark. Obróciłam się i spojrzałam na niego. Jego ciemne oczy błyszczały, a w ich kącikach pojawiły się zabawne drobne zmarszczki. Z lekko wykrzywionymi ustami przypominał fauna. Zaczęłam się śmiać razem z nim, jak zawsze, gdy wpadał w tarapaty.
– Tylko ty jedna mnie rozumiesz – powiedział. – Co ja bym bez ciebie począł?
Z tonu jego głosu, przekonującego i czułego, wydedukowałam, że beze mnie byłby nieszczęśliwy. Do późnej nocy rozmawialiśmy o miłości i komplikacjach, jakie powoduje, a które w oczach ojca były wyimaginowane. Konsekwentnie podważał pojęcia wierności, powagi i zaangażowania. Wyjaśnił mi, że według niego są arbitralne i puste. Gdybym usłyszała to od kogoś innego, byłabym zszokowana, ale w jego przypadku nie wykluczało to czułości ani oddania, uczuć, które przychodziły mu z tym większą łatwością, że wiedział, iż są ulotne. Chciał zresztą, żeby takie były. Urzekła mnie wizja krótkich i namiętnych romansów. Byłam zbyt młoda, żeby docenić znaczenie wierności, a moje pojęcie o miłości ograniczało się do kilku randek, pocałunków i znużenia.
(…)
Françoise Sagan „Witaj, smutku”
Tłumaczenie: Adriana Celińska
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 176
Opis: Beztroskie lato na francuskiej Riwierze i znudzona siedemnastolatka, w której przyjazd kochanki ojca aktywuje wybuchową mieszankę splątanych emocji. Cécile zaczyna igrać z uczuciami, manipuluje, romansuje, a knucie intryg pochłania ją tak bardzo, że traci kontrolę nad przebiegiem zdarzeń.
Uznana za głos kiełkującego feminizmu, skandaliczna powieść napisana przez nikomu nieznaną nastolatkę pod nazwiskiem pożyczonym od Prousta zrobiła oszołamiającą karierę na całym świecie, a Françoise Sagan stała się najpopularniejszą autorką francuską drugiej połowy XX wieku.
Kategoria: fragmenty książek