Fragment powieści „Modlitwy waginy” Charlotte Roche

7 września 2012

WTOREK

Pół godziny przed seksem, jak zawsze, włączyliśmy oba koce elektryczne w łóżku. Mój mąż kupił koce naprawdę najwyższej jakości, sięgają od czubka głowy aż do pięt. We mnie trzeba tu trochę więcej zainwestować. Obłąkańczo się boję, że takie coś zacznie się tlić i żywcem się we śnie usmażę albo uduszę dymem. Nasze koce elektryczne podobno wyłączają się automatycznie po godzinie. Układamy się koło siebie w łóżku nagrzanym do czterdziestu stopni i gapimy w sufit. Ciało rozluźnia się w cieple. Wtedy zaczynam już głęboko oddychać i w duchu szczerzę się sama do siebie, cała podniecona na myśl o tym, co będzie. Potem obracam się na bok i całuję go, ręka wjeżdża mi od razu w jego spodnie od piżamy rozmiar XXL. Nie mają zamka czy czegoś, w co mogłyby się zaplątać włosy czy napletek. Nie dotykam jego fiuta od razu, tylko sunę ręką dalej, do jaj. Trzymam je jak worek pełen złota i ważę lekko w dłoni. Odtąd oszukuję moją nienawidzącą mężczyzn matkę. Usiłowała mi wpoić, że seks to coś złego. Ale jakoś nie zadziałało.

Głęboki wdech i wydech. To jedyny moment w ciągu dnia, kiedy porządnie oddycham. Poza tym chwytam tylko płytko powietrze. Zawsze czujna, zawsze pod kontrolą, zawsze przygotowana na najgorsze. Podczas seksu kompletnie zmieniam swoją osobowość. Moja terapeutka, pani Drescher, uważa, że się nieświadomie rozszczepiam, ponieważ moja feministyczna matka chciała mnie wychować na aseksualną istotę. I tylko po to, żeby jej nie zdradzić, muszę się stawać w łóżku kimś innym. To świetnie działa. Wtedy jestem w pełni wolna. Nic mnie nie krępuje. Chcica na dwóch nogach. Nie czuję się już wtedy jak człowiek, raczej jak zwierzę. Zapominam o wszystkich obowiązkach i problemach, jestem tylko ciałem, a nie umęczonym duchem. Sunę powoli twarzą w kierunku jego kroku. I wdycham jego męski zapach. Uważam, że nie różni się tak bardzo od kobiecego. Jeśli bezpośrednio przed seksem nie wziął prysznica, a kto by to robił, będąc tak długo razem jak my, jedna czy druga kropelka moczu zaczyna już fermentować między żołędzią a napletkiem. Czuć jak w kuchni mojej babci, gdy smażyła rybę na kuchence gazowej. Zamknąć oczy i cała naprzód. Trochę się brzydzę, ale równocześnie to obrzydzenie mnie podnieca.

Jeśli szybko wszystko wyssę do czysta, nic już więcej nie czuć. Tak jak krowa wylizuje do czysta swoje cielę. Chowam twarz w miękkiej mosznie, obwąchując ją, ocieram się policzkiem o wyprężony trzon. Staje zresztą już przy pocałunku w usta. Georg, mój mąż, jest ode mnie dużo starszy, no, ciekawa jestem, jak długo jeszcze nie będzie miał żadnych problemów z erekcją. Całuję pachwiny, czy jak to się nazywa, tam, gdzie nogi zrastają się z tułowiem. I najpóźniej wtedy słyszę, jak pojękuje i domaga się jeszcze. W tym momencie chodzi tylko o obsługę. Dokładnie się zastanawiam, jaki czemu nadać rytm, by doprowadzić go do szaleństwa. Najpierw tylko podrażnić. Pozostać przy pachwinach, ciągle mocno obejmując dłonią jaja. Od całowania powoli przejść do lizania. Głośno mlaszczę, żeby nie tylko czuł, ale i słyszał, co robię. Pod moszną wymacuję przedłużenie ciała jamistego, które idzie aż do krocza. Mówi się w ogóle o kroczu u mężczyzny? Widać tam linię, która wygląda jak zrośnięte wargi sromowe, tak, tak, wszystko to samo. Właściwie zaspokajam go tak, jak sama lubię, wyobrażam sobie, że ma waginę. Tylko że właśnie taką wydłużoną i wystającą, mocno wystającą! Naciskam mocniej na mosznę i masuję ciało jamiste za nią.

Żebym też coś z tego miała, ocieram się waginą o jego kolano. Jeśli trochę wygnę plecy, pasuje co do centymetra. Od pachwin język wędruje mi powoli w górę do jego trzonu. Liżę go, póki nie jest kompletnie mokry, i chucham nań, żeby poczuł chłód na mokrych miejscach. Mocno naciskając, zsuwam się językiem od trzonu do jaj. Wciągam oba jaja do ust i bawię się nimi. Nauczyłam się, że muszę uważać, żeby nie przekręcić nasieniowodów. Już raz mu to zrobiłam, bardzo go bolało! Pod moszną masuję językiem krocze i ślinię trochę swój palec przy jego dziurze w pupie. Usztywniam język w twardy czubek i jadę nim od dołu przez krocze i skórę między jajami w górę do żołędzi, a równocześnie trę wolno palcem wskazującym wkoło rozetki. Przedtem zwilżam sobie śliną wargi, a jemu żołądź. Kiedy zaczynam ssać żołądź, rozchylam wargi tylko odrobinkę, żeby miał naprawdę ciasno. I chwytam, i z powrotem wypuszczam tylko sam czubek żołędzi. Tam i z powrotem. Tam i z powrotem. Tam i z powrotem. Cały czas się ślinię. Nauczyłam się tego wcześniej od pewnego faceta, że to boli, kiedy tak trzeć na sucho. Biorę fiuta coraz głębiej do ust. Sunąc w dół, obejmuję ciasno wargami naprawdę całego fiuta. Sunąc w górę, ssę jeszcze trochę. Podciśnienie powoduje, że słychać cmoknięcie, kiedy dojeżdżam do góry. Ustami zawsze podnoszę napletek, ponad żołądź. Językiem stale teraz kręcę w koło. Żołądź wybrzusza mi policzek. W filmach porno kobiety zawsze szarpią mężczyznom ręką napletek w górę i w dół. Przede wszystkim szarpanie w górę absolutnie nie wchodzi w grę w wypadku mojego męża. Strasznie go to boli. Nie mam pojęcia, czemu mimo to coś takiego zawsze pokazują w filmach porno. Czytałam kiedyś w jakimś poradniku o seksie, żeby kobieta, jeśli robi mu tak ręką, używała raczej lewej ręki, jeśli jest praworęczna. Bo wtedy nie złapie za mocno i może podejść do sprawy z większym wyczuciem.

Niestety nie wychodzi mi ta sztuczka z braniem do ust w całości, znaczy obok języczka-rzygospustu, jak tym kobietom w filmie porno. Parę razy mało się nie porzygałam i szybciutko dawałam za wygraną. Nie wszystko, co się widzi w filmach porno, trzeba od razu naśladować! A w życiu też już często próbowałam połknąć. Też mi nie idzie. Uważam, że przy połykaniu smak i konsystencja w tyle gardła są tak obrzydliwe, że po prostu nie mogę tego przełknąć. Łapie mnie wtedy potężny odruch wymiotny, dla mężczyzny też nie brzmi to nazbyt przyjemnie. Tylko gdybym się wspięła na szczyty aktorstwa, mogłoby mi się udać, ale to dla mnie zbyt wyczerpujące. W wypadku seksu na jedną noc pewnie by jakoś poszło, ale z własnego męża nie będę robić durnia. Wie przecież, że tego nie cierpię, no więc też nie chce, żebym to robiła. Jedyne, na co mnie stać: dochodzi w moich ustach, ale tryskającą spermę wyciskam językiem na zewnątrz.

Usta i szczęka potrzebują czasem przerwy, wtedy biorę w rękę mokrego od lizania fiuta i ostrożnie naciągam napletek coraz wyżej nad żołądź. Sama bym na to nie wpadła. Ale kiedy jeszcze krótko byliśmy ze sobą, poprosiłam mojego męża, żeby się przy mnie masturbował. Jak się jest ze sobą od niedawna, to się jeszcze robi takie zabawne rzeczy. I całkiem sporo wtedy podpatrzyłam. W miarę upływu czasu stwierdziłam, że im bardziej za pomocą rąk i nóg naśladuję jego masturbację, tym bardziej jest zadowolony. Autorskie pomysły nie mają szans z trwającą dziesięciolecia socjalizacją seksualną. A więc wyzwanie polega na tym, żeby jak najdokładniej naśladować jego masturbację, naturalnie różnymi sposobami. On może skorzystać tylko z ręki. Ja: z języka, ust i w czym tam znajdę gust. Jeśli dalej pracuję ręką, podnoszę mu mosznę do fiuta, podczas gdy drugą ręką pocieram w stronę żołędzi. Żeby czuł, że mam wszystko mocno w garści.

Tymczasem leży przede mną jak chrabąszcz na plecach i w pełni mi się oddaje. Szeroko rozstawione nogi, ręce wyciągnięte przed siebie, wywrócone oczy, jak w transie. Rozpiera mnie poczucie mocy, kiedy tak leży przede mną. Mogłabym mu poderżnąć gardło i nawet by nie zauważył. W międzyczasie coraz bardziej wypadam z roli seksualnej sługi i oglądam scenę jak ktoś z zewnątrz. I odruchowo lekko się uśmiecham, bo wszystko, co tu robimy, zabawnie wygląda. Ale szybko ścieram uśmiech z twarzy i pracuję dalej z należytą powagą.

Przeważnie zaczynamy od tego, że jedno obsługuje drugie. Jeśli coś robimy w pozycji sześć na dziewięć, to zawsze stwierdzamy: no, wprawdzie fajnie, że tak dokładnie wszystko widać, ale człowiek tak się skupia na tym obsługiwaniu, że nie może porządnie przyjmować pieszczot. Albo, albo! Nie, żebyśmy kiedykolwiek otwarcie o tym rozmawiali. To wiadomo bez słów. Nasze porozumienie seksualne. Kiedy przypada moja kolej, zawsze pilnuję, żebym też się mogła o coś ocierać, bo inaczej on w swoim rozpaleniu wyprzedza mnie o lata świetlne, a ja z trudem za nim nadążam. Kiedy robię szczęce przerwę i w pełni angażując obie ręce nasuwam i odsuwam całą dostępną skórę, siedzę w rozkroku waginą na jego udzie i wszystko zaświniam. Za każdym razem wpadamy w prawdziwy amok, jestem bardzo dumna, że mogę tak wszystko robić z moim mężem.

Poza kocem elektrycznym trzeba dla mnie zawsze załatwić jeszcze jedną sprawę. Nieprawdopodobnie się boję, że sąsiedzi mogliby mnie usłyszeć przy seksie. I dlatego do gry wstępnej należy zamykanie wszystkich drzwi i okien. Tylko wtedy mogę się całkowicie rozluźnić. Bardzo rzadko zdarzało się, że zdałam się na męża, a on jednak zapomniał o którymś oknie. Jeśli to odkryję po wszystkich seksualnych krzykach i jękach, robię się cała czerwona ze wstydu. A dla sąsiadów to również bardzo uciążliwe. Mój mąż ciągle się ze mnie nabija z powodu takiego nastawienia. Ale patrząc terapeutycznie, on nie ma żadnych problemów z objęciem tej roli, bo może spokojnie założyć, że z nas dwojga to ja jestem ta zablokowana. W związku partnerskim każdy przyjmuje tę rolę, która jeszcze jest wolna. Ja odgrywam tę panikującą, obsesyjną, wstydliwą. A on wtedy może być tym swobodnym i ekshibicjonistycznym. To przecież dla niego pilnuję, żeby nikt go nie słyszał. Zamykam okna i drzwi, zaciągam zasłony. Czasem wychodzę po ciemku w szlafroku przed dom, mówię mu, że ma się przeciągnąć w łóżku, przy włączonym świetle, żebym mogła sprawdzić z zewnątrz, czy da się zajrzeć do środka. Otóż czasem nasze zasłony wydają mi się zbyt cienkie. Są z jedwabiu na krawaty, wzór paisley w brązie.

Zimą koc elektryczny czasem nam nie wystarcza, więc wykorzystujemy w tej naszej piwnicznej izbie jako dodatkowe źródło ciepła podczerwoną lampę Georga od bólu pleców, naprawdę duży, szeroki, drogi model. I kiedy tak podświetla nas na czerwono jak w witrynie w Amsterdamie, poważnie się martwię, że jedwabna zasłona ujawnia przechodzącym dwa spocone, zakleszczone w sobie ciała. On wie, że, jak to mówimy, jestem zdrowo walnięta na tym punkcie. Muszę z zewnątrz kontrolować, czy da się nas zobaczyć w tych warunkach oświetleniowych. Ile to ja już razy w życiu stwierdzałam, że ludzie najwyraźniej w ogóle nie zastanawiają się nad tym, jakie to cienie rzuca na okna ich stuwatówka. Zresztą zdrowy człowiek może by się cieszył, mogąc podglądać rozbierającą się kobietę. Ja myślę tylko: o Boże, mnie się to nie może przytrafić, w moim wypadku muszę to z całą pewnością wykluczyć.

Zaspokajam więc mojego męża. Zdarza się, że leży tak przez kilka minut i pozwala na wszystko. Przeważnie leży na plecach, bo od wielu lat ma bóle pleców, a przez to i ja także, bo tak dobrze potrafię się wczuć w męża, że też zaczynają mnie plecy boleć. Nie cierpi okazywania słabości przede mną. Zresztą tylko dlatego jesteśmy razem, że wymyśliłam sobie, że jest strasznie silny. Pytając go codziennie: „I jak tam twoje plecy”, kastruję go. No ale przecież chcę być uprzejma. Chcę okazać zainteresowanie. To problem, który może się pojawić, gdy jest się razem ze starszymi od siebie. Tu nie chodzi o moje zachowanie, tylko o to, że on uważa za niedopuszczalne, żeby go przy mnie plecy bolały.

Myślę, że dla niego też jest nowe, że tak po prostu sobie leży. Dawniej zawsze miał kobiety, które musiał obsługiwać aż do znudzenia, a potem sam obejść się smakiem. No piękne dzięki, drogi ruchu feministyczny! Zresztą przecież to nie tak miało być. Że tylko kobiety dochodzą, a mężczyźni muszą patrzeć, gdzie zostali. On uwielbia, kiedy jestem jego seksualną sługą. Powtarzam wszystko, co potrafię i co właśnie opisałam, najpierw w szybkim, a potem w wolnym rytmie. W ogóle nie muszę się zastanawiać, wszystko samo idzie, jak na prochach.

Kiedy już się rozkręcimy, zapominam o czasie i przestrzeni. To jedyny moment w ciągu dnia, kiedy mogę się wyłączyć. Naprawdę uważam, że tu chodzi raczej o oddychanie, a nie o seks jako taki, zresztą może o obie te rzeczy. W przeciwieństwie do tego, co chciała moja matka, nauczyłam się przez lata terapii, że ja też jestem istotą seksualną. Pomału uczę się w ogóle dostrzegać własne pożądanie.

Dawniej, czyli przez wszystkie ostatnie lata z moim mężem, było z nami tak jak w tym durnym stereotypie, że kobieta nigdy nie odczuwa pożądania, a mężczyzna chce zawsze i wszędzie! Ale kiedy wciśnięty został właściwy guzik, myślałam za każdym razem: dlaczego sama na to nie wpadłam? Dlaczego sama go nie uwiodę, dlaczego to zawsze należy do niego? Dla niego ciągłe dostawanie kosza i inicjowanie seksu było bardzo upokarzające. I często prowadziło do kłótni. Skłamałabym, twierdząc, że miałam ochotę na seks. Ani razu nie miałam. Robiłam to tylko dlatego, żeby mu sprawić przyjemność i ponieważ wiedziałam, że inaczej nasz związek padnie. W końcu każdy o tym wie: jak już w łóżku nie idzie, to pozostaje tylko kwestią czasu, kiedy wszystko padnie. O tym jestem mocno przekonana. Ale po przezwyciężeniu początkowego paraliżu wspinałam się za każdym razem na szczyt. I za każdym razem to zdanie na koniec: „Czemu mi po prostu nie przypomnisz, jaką mam z tego frajdę, wtedy nie dam się tak długo prosić!”.

Dzięki mojej terapeutce teraz coraz częściej sama zaczynam. Dwa razy w tygodniu mówię: „Dzisiaj znowu?”. Podczas gry wstępnej tylko dlatego potrafię być tak bezinteresowna, że dobrze wiem, że wszystko dostanę z powrotem po sto i po tysiąc razy, później. Nieważne, jak bym się nie wysilała, żeby go zaspokoić nawet w najbardziej świński sposób, i tak mu nie dorównam w sztuce oralu. Bardzo często go pytam, czy naprawdę uważa, że to, co właśnie mu robię, jest choć w niewielkim stopniu tak dobre, jak moim zdaniem to, co on mi robi. Oto dylemat. Nigdy go nie rozstrzygniemy.

Kiedy mam wrażenie, że na razie wystarczy już tej obsługi, powoli przestaję. On zawsze to właściwie rozumie i z ogromną wdzięcznością zaczyna się o mnie troszczyć. Rozkłada mi szeroko nogi i kładzie się głową między nimi, żeby sobie wszystko szczegółowo obejrzeć. Bada mnie milimetr po milimetrze, jak ginekolog. Czy w wypadku dorosłych też się mówi o zabawie w doktora? No, w każdym razie o to chodzi. Lepiej, kiedy tego samego dnia brało się prysznic. Kto patrzy i wącha z tak bliska, zauważy każde niedomycie. Bierze moją rękę i kładzie mi ją na waginie. Dobrze wiem, co to znaczy. Chciałby, żebym się dla niego masturbowała. Sama z siebie nigdy tego nie robię. Matka wychowała mnie bardzo feministycznie. Sądzę, że w którymś miejscu źle poszło z tym wychowaniem i wyrosłam na coś w rodzaju seksualnej katoliczki. Jeszcze nigdy się nie masturbowałam. Jedyna rzecz, jaka w najszerszym sensie podpada pod masturbację, to naprawdę żenujące czochranie się po włosach łonowych. Uważam, że wtedy sama siebie kantuję. Najpierw myślę, ach, coś mnie swędzi w kroku, potem czochram się po krótko ogolonych włosach łonowych, przeważnie kiedy leżę w łóżku, i zauważam, że to mnie podnieca, no i szybko przestaję. Z jakiegoś porąbanego, nienowoczesnego powodu nie robię tego dalej. Często mieszam tę moją chcicę w kroku z jakąś chorobą, po prostu nie chcę się do tego przyznać.

Kiedy przez kilka dni nie uprawiamy seksu, a ja czasami drapię się ukradkiem w łóżku pod kołdrą, to w którymś momencie chcica zaczyna porządnie dokuczać, ale nie chcę przyjąć do wiadomości, że jestem napalona, i wolę myśleć, że mam grzybicę albo zapalenie pęcherza, albo że się zaraziłam opryszczką. Chociaż jestem na nią całkowicie odporna, inaczej przecież już dawno bym ją miała. Tak się przecież mówi o opryszczce, albo się ją łapie, albo się jej nie łapie, a ja najwyraźniej jestem odporna. Przynajmniej na coś. Te myśli o chorobie tkwią mi w głowie, póki wreszcie nie zacznę uprawiać seksu, naturalnie z inicjatywy mojego męża, nagle wszystkie dolegliwości wypieprzone.

Jednak kiedy mój mąż sobie tego życzy, robię dla niego największy show masturbacyjny wszech czasów. Kiedy się przygląda i zachęca mnie do tego, wciskam gaz do dechy. I trę, i szoruję, ile sił starczy. Ani razu nie spogląda mi w twarz. No przecież składam się wtedy tylko z waginy! Jestem moją waginą. Tkwi głową między moimi nogami i bardzo dokładnie się przygląda, jak odtwarzam wszystko, co kiedykolwiek zobaczyłam o masturbacji w sieci i na DVD. Jego oczy, nos, usta znajdują się tylko kilka centymetrów od moich mniejszych warg sromowych. Robię okrężne ruchy po łechtaczce, rozkładam wargi sromowe, masuję się między nimi i od czasu do czasu wsuwam jeden czy dwa palce do środka i sama się w ten sposób pierdolę. Nawet jeśli teraz bawi mnie to raczej, niż rozpala, to najpóźniej kiedy widzę, jak bardzo go to podnieca, sama podniecam się zwrotnie.

Nie wytrzymuje już dłużej i chce fiutem zrobić to samo, co robią moje palce. Leżę przed nim, kompletnie naga, i rozkładam nogi tak szeroko, jak tylko się da. Przesuwa się do przodu i kilka razy uderza twardym fiutem o moją waginę. Myślę, że to też podpatrzył w jakimś filmie porno. Ale naprawdę mi się podoba, jak to ze mną robi. Choć nie potrafiłabym teraz wyjaśnić czemu czy co to w ogóle ma być. Parę klepnięć i do środka. Przeważnie bardzo szybko dochodzę. Kilka pchnięć wystarcza. I jak dla mnie już po wszystkim. Moja matka i czołowe feministki wychowały mnie tak, że orgazm pochwowy nie istnieje. Zawsze siedzą między Georgiem a mną i szepcą mi do ucha: „Orgazm pochwowy nie istnieje!”. Teraz, w wieku trzydziestu trzech lat, muszę niestety na własną rękę odkrywać, że to nieprawda. Zawsze to czułam podczas seksu i uważałam za dojście psychiczne. Myślałam, że dochodzę tylko dlatego, że tak rajcuje mnie wizja, że jestem nabijana, ta myśl, taktaktaaaaach, jest we mnie, wypełnia mnie, bez dotykania łechtaczki. Bo przecież z powodów politycznych wbito mi bardzo przekonująco do głowy, że nie ma innego dojścia poza łechtaczkowym! Przecież to jasne, że wtedy w którymś momencie człowiek myśli, że zwariował albo przynajmniej że ma potężną fantazję. W łóżku czułam, że moje feministyczne wychowanie o lata świetlne rozmija się z rzeczywistością. Po cichutku i za plecami mojej matki oraz Alice Schwarzer myślałam sobie: Nie mają racji! Przecież czuję prawie za każdym razem, że orgazm pochwowy najwyraźniej istnieje! Noż kurwa! Zresztą przeczytałam teraz naukowe potwierdzenie w „Geo Kompakt” nr 20. Mój ulubiony numer. Nazywa się „Miłość i seks”. Wiele się z niego nauczyłam, o wiele więcej niż z „Emmy”. Alice Schwarzer zawsze siedzi podczas seksu między mną i moim mężem i szepce mi do ucha: „No, Elizabeth, tylko ci się wydaje, że masz teraz orgazm pochwowy, tylko wmawiasz to sobie, żeby się podporządkować mężowi i jego kutasowi mocy”. Ze wspomnianego „Geo Kompakt” nauczyłam się, że kobieta może osiągnąć orgazm dwiema drogami, również obiema naraz. Orgazm pochwowy, mówiąc niefachowo, przekazywany jest do mózgu drogami nerwowymi jelit, łechtaczkowy przez rdzeń kręgowy. Czasami czuję ekstremalne dojście, wtedy prawdopodobnie dzieje się to równocześnie obiema drogami. Czuję także, że dochodzę najszybciej, kiedy sama biorę sobie to, czego potrzebuję. To znaczy, chodzi mi o to, że to ja właściwie wykonuję jego ruchy, to ja uderzam w jego fiuta, częściej, niż on zadaje mi pchnięcia. I wtedy to jest dla mnie dokładnie ten właściwy rytm. I kwestia sekund, zanim dojdę. Jestem bardzo głośna, za każdym razem totalnie szaleję. I już. On zawsze musi bardzo uważać, żeby nie dojść, bo naturalnie jest obłąkańczo podniecony, kiedy biorę sobie, czego chcę. Kręci go, jak bardzo jego fiut mnie rozpala. Ale najpewniej tylko to sobie wmawia i w rzeczywistości rozpalam się sama. No więc musi na malutką chwilkę naprawdę się skoncentrować i myśleć o swej katolickiej matce czy o czym tam, póki nie skończę. Żeby nie doszedł przede mną i żeby nie było po wszystkim. Bardzo mu jestem wdzięczna za to, że tak poważnie podchodzi do puszczania mnie przodem. Szacuję, że w ciągu siedmiu lat związku tylko trzy razy zdarzyło się, że on doszedł za wcześnie i w ten sposób przepadło moje dojście przez fiuta. Jednak za każdym razem naprawił to po sto i po tysiąc razy palcem, językiem i palcem u nogi. I wtedy naprawdę coś z tego mam, z tego jego nieczystego sumienia.

Abstrahując od tych trzech wyjątków, jak tylko dojdę, zawsze jest kolej na niego. Wtedy znowu jestem, jak na początku, jego sługą. I wyłącznie wtedy mówię podczas seksu. Niestety, nie potrafię świntuszyć. Prawdopodobnie z tego samego powodu, z którego też się nie masturbuję. Wszystko przez moją matkę! Jak zawsze. Pytam: „Jak chcesz dojść?”. Nie ma w końcu aż tyyylu możliwości. Wybiera z następujących propozycji: ręka, usta, wagina – ale to ja go pierdolę, znaczy siedzę na górze, też z powodu jego pleców – i bardzo rzadko, bo okazało się dla mnie bardzo bolesne: w mojej dupie. Jeśli mam usiąść na nim waginą, przeważnie chce, żebym zrobiła to tyłem do przodu. Żeby mógł chwycić i oglądać moją dupę. Rozciąga mi wtedy pośladki, żeby dokładnie widzieć, jak jego fiut porusza się w mojej waginie.

Opowiada mi szczegółowo, co widzi. W przeciwieństwie do mnie świetnie zna się na świntuszeniu. Bardzo żałuje, że sama, niestety, nie mogę zobaczyć, jak skóra mojej waginy obejmuje jego fiuta, kiedy szczytuję. Mówi, że to wygląda, jakby skóra waginy była czapeczką na fiuta, skóra się trochę zahacza i rozciąga wzdłuż całego fiuta. Kilka razy w ciągu naszych wspólnych siedmiu lat naderwał mi trochę skórę przy dziurze w pupie i lekko mnie przy tym pokaleczył. Następnego dnia mówię po wyjściu z toalety: „Bardzo proszę następnym razem nie szarpać mi tak mocno pośladków na boki, coś tam się uszkodziło, dziękuję”. Od razu ma wyrzuty sumienia i uroczyście przyrzeka poprawę. Cóż, zdarza się w ferworze walki!

Często mam wrażenie, że ostry seks nierzadko ociera się o okaleczenia. Także przy rozciąganiu waginy, kiedy Georg chce mi ją zbadać szczegółowo, delikatna skóra czasem pęka. Do pewnego stopnia niewielki ból dodatkowo mnie rajcuje, bo wmawiam sobie wtedy, że z czystej żądzy stracił nad sobą kontrolę i nie jest już w stanie ocenić własnych sił. Brzmi jak o facecie z zespołem Downa. No ale tak już chodzi mi po głowie podczas seksu. Jeśli da się jeszcze wytrzymać, czekam, póki nie skończymy, i dopiero wtedy bardzo grzecznie się skarżę. Bardzo często ugniatał moje twarde, pobudzone sutki, a to, kurcze, naprawdę boli! Niezwykle ostrożnie staram się mu wytłumaczyć, że sprawił mi ból, bo inaczej ma zbyt duże wyrzuty sumienia i następnym razem jest zbyt ostrożny. A tego też nie chcę. A on w żadnym razie nie powinien mieć ciągle poczucia, że jest grubiański.

Teraz powinien wreszcie dojść. Przez lata opracowałam numer, który po raz pierwszy zobaczyłam w filmie Chicken Ranch Nicka Broomfielda. Stosują go tam prostytutki wobec pijanych klientów, żeby szybciej skończyć dymanie i zwiększyć godzinowy zarobek. Gdy tylko mężczyzna dojdzie, nic mu już nie stoi, a prostytutka ma szybciej fajrant za te same pieniądze. Ten numer też zawsze stosuję pod koniec seksu z mężem. Kiedy dojdę, zwykle nie widzę już powodu, dla którego miałoby to jeszcze trwać całą wieczność. Przez lata perfekcyjnie wytrenowałam mięśnie pochwy. Potrafię się zrobić wewnątrz kilkakrotnie ciaśniejsza niż jestem normalnie. Nie mam pojęcia, czy przez urodzenie dziecka całość się ociupinkę nie poluźnia, mój ginekolog mówi, że nic się nie poluźnia, wszystko odtwarza się tak, jak było. Z pewnością poczuciu ciasności u mężczyzny niekoniecznie sprzyja fakt, że podczas seksu produkuję strasznie dużo płynu. Podczas gry wstępnej zawsze jest to bardzo mile widziane, później przy chęci dojścia przez ocieranie się waginą o fiuta raczej przeszkadza. Jeśli mi wsadzi, zanim zrobię się porządnie mokra, zauważam po jego reakcji, że to go jeszcze bardziej rozpala, bo wtedy tarcie jest mocniejsze. Jednak kiedy dojdę, nie czuję już przecież takiego pożądania i chcę, żeby wszystko szybko się skończyło. No chyba że jest Boże Narodzenie albo nasza rocznica, albo coś w tym stylu, wtedy daję się jeszcze nakłonić do zaspokajania go naprawdę długo po moim dojściu. No więc zaciskam z całej siły wszystkie mięśnie pochwy, jakie się da, i on natychmiast, ale to naprawdę natychmiast, dochodzi, nic na to nie może poradzić. Co zawsze budzi we mnie błogie uczucie, że dzięki mojemu wewnętrznemu klamrowemu zaciskowi wokół jego fiuta w moim ręku leży decyzja, kiedy będzie fajrant. Fantastycznie. Jak już sobie dostatecznie pokrzyczy przy dochodzeniu, prawie zawsze pytam w żartach, czy teraz doszedł.

Uważam, że siła głosu bardzo jednak wzmacnia doznania seksualne, podkreśla to, co zwierzęce i ekstatyczne. Dawniej, na początku naszego związku, byłam jedyną, która zawsze krzyczała, póki mu uszy nie odpadły. Teraz on też już krzyczy, że mało mi uszy nie pękną. To sprawia ogromną frajdę.

Zdecydowanie jestem przeciwko grze końcowej. Po seksie jestem strasznie nabuzowana i chcę natychmiast wstać i coś robić, na przykład się umyć. Nie żebym czuła się brudna, tylko jestem podatna na kobiecą dolegliwość numer jeden: zapalenie pęcherza. I nie mogę pozbyć się uczucia, że szczególnie często łapię to zapalenie po seksie. Czyli całkowicie nienaukowo winne są według mnie męskie bakterie. Które szybko z siebie zmywam i pozwalam mężowi jak zawsze pozostać na miejscu przestępstwa, bo on natychmiast po seksie zapada w głęboki relaks i mocno śpi, czasem godzinami. How does a cliché become a cliché? Czytałam, że to odmienne zachowanie mężczyzny i kobiety po seksie jest w pełni normalne i zależy od hormonów. Bardzo mnie to uspokaja, widok takiego naukowego uzasadnienia, bo wcześniej musiałam latami wysłuchiwać, jaka jestem nieromantyczna, bo zawsze natychmiast zrywam się z łóżka i zaczynam sprzątać na ten przykład. W artykule pisało, że ten kawał, który wszyscy opowiadają o małej śmierci mężczyzny i nadaktywności kobiety po seksie, wiąże się z wyrzutem odmiennych hormonów. Uwielbiam naukę, bo likwiduje wyrzuty sumienia. Odkąd o tym wiemy, mogę od razu, nie narażając się na złe spojrzenia, zerwać się z łóżka i zabrać do czegoś. On śpi już mocno i głęboko, a ja wyłączam oba koce elektryczne, żeby nie udusił się we śnie od tlącego się koca! Łapię pluszowego zwierzaka córki, który wala się po podłodze naszej sypialni, orangutana, i wsuwam go sobie pod waginę, żeby sperma się nie wylała po drodze do łazienki. Dziwnym trafem w filmie nigdy się nie zdarza, żeby po uprawianiu seksu przez jakąś parę cała ta zupa wylewała się z kobiety. To naprawdę może zdenerwować! Uśmiecham się do siebie. Po seksie głowę mam wolną od problemów. Zawsze po seksie myślę, że już nie da się tego zrobić w bardziej nieskrępowany i swobodny sposób, a wtedy on zawsze idzie o krok dalej, my idziemy jeszcze o krok dalej. Tuż przed łazienką stoi nasz rattanowy kosz na bieliznę, bardzo lubimy stare, ciemnobrązowe rzeczy, w oczekiwaniu na naszą śmierć, i tam trafia orangutan, a stamtąd do łazienki. Gdyby moja córka znalazła tam pluszaka, to sperma do tej pory zdążyłaby już wyschnąć. Dziecko i tak uznałoby ją raczej za smarki, z całą pewnością. Siadam tyłem na bidecie i się myję, tak jak to już jako dziecko widziałam w Blaszanym bębenku.

Moja matka stale pokazywała nam, dzieciom, filmy tylko dla dorosłych. Uważała, że w wypadku filmów artystycznych nie może być mowy o ograniczeniach wiekowych. Tak mi to utkwiło w głowie, że zawsze po seksie, przykucnięta nad bidetem, czuję się jak służąca z Blaszanego bębenka, Katharina Thalbach, która usiłuje wypłukać z siebie spermę pracodawcy jako rodzaj antykoncepcji po fakcie. Te obrazy, przypuszczam, nigdy mi nie znikną z pamięci. Po starannym podmyciu się mydłem spłukuję się jeszcze raz czystą wodą.

Łapię za wysuszony na dworze, dla dobra środowiska naturalnego, drapiący ręcznik i wycieram się w kroku o wiele za mocno. Chciałabym szybko skończyć. Moje dziecko zaraz wróci ze szkoły, potem szybko będziemy chcieli coś zjeść. Jeszcze nic nie zrobione.

W lustrze oglądam się nago. Zawsze najlepiej wyglądam po seksie, bo wtedy rysy twarzy mam całkowicie odprężone. Piersi są potężnie ukrwione i ociupinkę większe, sutki sztywno sterczą, źrenice są rozszerzone jak w narkotykowym transie, mniejsze wargi sromowe i łechtaczka są grube i opuchnięte, od tarcia i od chcicy, i wiszą między większymi wargami sromowymi. Na szyi i między piersiami mam typowe dla mnie czerwone plamy od orgazmu. Nie da się ich sfingować. Mój mąż zawsze bardzo się z tego cieszy, z tych czerwonych plam na mojej białej skórze. Zawsze się strasznie boi, że mogłabym coś udawać. Ale nie robię tego, zresztą nie muszę. Czeszę się, żeby nie wyglądać na taką skotłowaną, kiedy Liza wróci do domu. Zmywaczem do makijażu i wacikiem ścieram spod oczu rozmazane ślady po seksie. I wsadzam dwa złożone kawałki papieru toaletowego do majtek, zanim je włożę. I tyle, tego uczę również moje dziecko, jeśli chodzi o sprawy toaletowe, dla dobra środowiska naturalnego.

Możliwie najciszej wślizguję się raz jeszcze do garderoby obok naszej sypialni, wygrzebuję wygodne ubranie na wieczór. Muszę zaraz, jeszcze przed kolacją z rodziną, zajrzeć do mojej terapeutki, pani Drescher. Do niej zawsze mogę wpaść, nieważne, jak jestem ubrana. I to jest piękne. Nieważne, jak wyglądam, nieważne, jak pachnę, zawsze mogę tam wpaść, nieważne, w jakim stanie. Czy świrusy nie mówią tego zwykle o swoim bogu? Ale nie są tego tacy pewni i jednak wolą się dla niego umyć, gdyby się okazało, że nie jest taki miły, jak go sobie wymyślili.

Pani Drescher chciałaby nawet, żebym i u niej poszła wreszcie do toalety, z dużą potrzebą, ale jeszcze nie mam tyle odwagi. Pracujemy nad tym!

A potem biegnę na górę do kuchni. Po drodze zamykam znowu wszystkie drzwi, żebym zaraz mogła pohałasować z córką, nie budząc Georga. Wiem, że mój mąż przynajmniej godzinę śpi. Wmawiam sobie, że to ja go tak załatwiłam. Wtedy łatwiej mi pozwolić mu spać, bo jestem dumna. Przez tę godzinę gotuję coś zdrowego. A dzięki głębokiemu oddychaniu udaje mi się pozbyć tych czerwonych plam od przekrwienia na szyi, moje dziecko nie powinno tego oglądać. Dzieci nie chcą, żeby dorośli uprawiali seks. Ze stosu naszych desek do krojenia wyciągam tę z wypalonym napisem Czosnek i cebula, a z magnetycznego stojaka na noże solingeński nóż do warzyw, podpisany niezmywalnym markerem Czosnek. Odkąd rzuciłam palenie, mam brodawki węchowe i smakowe w tak świetnym stanie, że przy owocach potrafię wyczuć, co wcześniej krojono tym samym nożem, i jeśli to były cebule albo czosnek, ledwie udaje mi się powstrzymać od rzygania. Jeśli rzeczy, które właściwie powinny mieć słodki smak, są ostre, mało się nie przekręcę. Ale tak jest dopiero, jak się zrobiłam starsza, kiedyś byłam bardziej na luzie. Dużo bardziej na luzie!

Pod zlewem w drewnianej skrzynce mieszkają cebule. Tak zawsze mówiła moja babcia: Now, where do the onions live?. Moja była teściowa nauczyła mnie fajnej sztuczki, jak najłatwiej drobniutko pokroić cebule. Do smażenia na patelni, jako podstawa każdej potrawy, którą gotuję, powinny być pokrojone w tak drobną kostkę, żeby się prawie rozpuściły podczas smażenia. Obieram cebulę, odcinam jej łebek i zadek, a potem wyciągam język, tylko sam czubek, to wystarczy, ponieważ kwas, który się unosi z cebuli, szuka najbliższego wilgotnego miejsca. Gdybym miała zamknięte usta, trafiłby na oko, a to nieprzyjemne. Bardzo nie lubię płakać. Lepiej w ogóle nie zaczynać, bo potem nie mogę przestać. Ale tak język przechwytuje cały kwas przed okiem. Oko nie piecze i w ogóle nie muszę płakać. Obracam cebulę obciętym łebkiem do siebie, robię mnóstwo głębokich nacięć w pionie i w poziomie tuż koło siebie, a potem tnę z boku, odcinając małe kostki. Rzucam je na patelnię z ekologiczną oliwą i duszę aż do zeszklenia. Z lodówki wyjmuję główkę włoskiej kapusty, najpiękniejsze w ogóle warzywo. Wielkim, bardzo ostrym nożem przecinam kapustę na pół i oglądam sobie dokładnie płaszczyznę przecięcia. Od brzegów do środka zieleń jest coraz jaśniejsza. Stosuję dwa cięcia klinowe, żeby usunąć twardy głąb, wyrzucam go do kosza na odpadki organiczne pod zlewem i siekam całą kapustę w cienkie paski. Na początku za każdym razem myślałam, że to za dużo, ale kiedy później dusi się na patelni, jej objętość się zmniejsza. Dorzucam garść mojego specjalnego składnika: ekologicznego bulionu warzywnego bez ekstraktu drożdżowego. Bardzo trudno go było dostać. Nawet w sklepie z żywnością ekologiczną jest tylko bulion z ekstraktem drożdżowym, a to nowoczesne określenie glutaminianu w wersji greenwashing, czyli ekologia dla naiwnych. Ja, jako dobra matka, nie ścierpię glutaminianu w naszej kuchni.

Parę razy zrobiłam eksperyment, jak jeszcze jadło się u nas mięso, to było przed erą Jonathana Safrana Foera. Zrobiłam prawdziwy kurzy rosół, z całej kury i kości. Rodzina przyjęła go z umiarkowanym entuzjazmem. Następnego dnia podałam ekologiczny kurzy rosół z proszku ze sklepu z żywnością ekologiczną i wszyscy byli zachwyceni. A to zależy wyłącznie od wzmacniacza smaku, czyli glutaminianu względnie ekstraktu drożdżowego, brzmi tak uroczo niewinnie. Jeżeli przyzwyczaję rodzinę do tej sztucznej substancji smakowej, to będą im smakować wyłącznie wzmacniacze, a wszystkie normalne rzeczy już nie. Dlatego nie chcę mieć z tym nic do czynienia.

Na patelnię wsypuję specjalny, ekologiczny rosół w proszku bez glutaminianu, w sieci go znalazłam, jeszcze trochę wody, która, parując, ma ugotować warzywo, do tego pełen kubek śmietany, kawałek masła, mnóstwo soli, mnóstwo pieprzu, kolacja gotowa.

Dzwonek do drzwi, otwieram Lizie. Idąc do drzwi, myślę, że gotowanie pomaga, żeby nie zwariować. Warzywa pomagają nie zwariować.

– Jak było w szkole?

– Dobrze.

Kiedy wchodzi w młodzieżowej kurtce, dżinsach rurkach i kozakach, nie mogę wprost uwierzyć, jaka ona duża. To ma być moje dziecko? Fantastycznie. Udało mi się, najgorsze już za nią, mówi się przy takiej okazji. Udało mi się, bo jeszcze żyje. A to nie jest takie normalne w naszej rodzinie. Jeden z moich braci w wieku lat sześciu już nie żył, drugi w wieku lat dziewięciu, trzeci dwudziestu czterech, tego jeszcze muszę dokazać, jeśli idzie o moją córkę! Ale i tak więcej mi się już udało niż mojej matce. Moje dziecko jeszcze żyje. Czyli sto procent moich dzieci ma więcej niż sześć lat. Ona miała pięcioro, trójka nie żyje. Jedno z nich było młodsze niż moja córka jest teraz, czyli straciła dwadzieścia procent swoich dzieci przed ósmym rokiem życia.

Szybko spłukuję rzeczy zabrudzone przy gotowaniu. Zapachu cebuli nie trzeba całkowicie usuwać, bo deski używa się tylko do tego. Tacy z nas drobnomieszczańscy numeranci!

– Mogłabyś nie rzucać kurtki na podłogę za każdym razem, jak wchodzisz?

– Dlaczego nie?

– A gdzie w takim razie masz służącego, który wszystko za ciebie popodnosi?

Pokazuje na mnie.

Obie nie możemy powstrzymać się od śmiechu. Podnosi kurtkę i wiesza ją na naszym ręcznie rzeźbionym dziecięcym wieszaku, który sięga mi ledwie do kolan.

– Nakryj, proszę, stół, co?

– Uaa, nie.

– Inaczej nie dostaniesz nic do jedzenia.

– Okej.

Ciężkim krokiem podchodzi demonstracyjnie do blatu, podciąga się jak na drążku, wsuwa czubek kozaka jako podporę w uchwyt szuflady i staje na górze.

– A co będzie? – pyta.

– Włoska kapusta. – Podnoszę pokrywkę patelni.

– Tylko?

Przewraca oczami i wywala na moment język.

– Tak.

Śmieję się do niej. To mój stary numer, robię wielką porcję tylko jednego warzywa. Wraca głodna ze szkoły i nawet jeśli by się skarżyła wniebogłosy na wybrane przeze mnie warzywo, potem i tak najada się do syta, bo po prostu nic innego nie ma. Jako matka czuję się z tego powodu bardzo szczęśliwa. Dziecko musi być zdrowo odżywiane. Wiele witamin musi trafić do brzucha. Za to zrobię wszystko. Bo kocham moje dziecko.

W miarę upływu lat człowiek wymyśla sobie przecież, jak to powinno wyglądać, jak sobie przedstawia dobrą matkę. I kiedy piszę przedstawia, mam na myśli właśnie: przedstawia. Jak mam to zrobić, żeby być najlepszą dla mojego dziecka? Chciałabym być tradycyjna, jak najwięcej być w domu. Żeby miała jak najnudniejszy, codziennie ten sam dzień, żeby miała to, czego ja jako dziecko nigdy nie miałam. I bazując na tym, ruszyła w świat, bo w domu jest tak nudno.

W moim dzieciństwie wszystko było aż nazbyt ekscytujące, ciągle przeprowadzki, ciągle zmieniający się ojcowie, że nie pozostało mi nic innego, jak zostać domatorką, sprzeciwiać się podróżom i zamętowi. Zawsze gotować świeże jedzenie. Bardzo rzadko zamawiać na wynos, najwyżej cztery razy w roku, nigdy, przenigdy, po moim trupie, nie chodzić do McDonalda.

U nas w domu zawsze jemy razem przy stole, wszyscy, którzy są obecni. Nikomu nie wolno podczas jedzenia odejść do telefonu, czytać czy śpiewać. Nie wiem dlaczego, ale z tym śpiewaniem mam najwyraźniej spory problem, moja córka, a także mój pasierb bezustannie chcą śpiewać przy stole. To jest najsurowiej zakazane, bo inaczej jedzenie nigdy nie trafi do ust. Odgrywam przed moim dzieckiem dobrą matkę za pomocą nie tak ważnych spraw. Wyżej na liście mam sygnalizowanie mu zachowaniem w każdej sekundzie dnia, że jest dzieckiem chcianym i dzieckiem miłości. I to się zgadza. Pokazuję jej, że podoba mi się, że się urodziła. Że jestem dumna z niej takiej, jaka jest, i z tego, co potrafi, i mówię jej regularnie, że ją kocham. Mówię jej, że jest mądra i piękna. I bardzo wesoła. Wszystkiego może się nauczyć, jeśli tylko zechce. Staram się jej sygnalizować swoim postępowaniem, że nawet jeśli nie będzie taka jak ja, to uważam, że to w porządku, że ją wtedy i tak będę kochać, nieważne, co jej jeszcze w życiu do łba strzeli. Moja matka nie robiła tego, zawsze mi sygnalizowała: albo będziesz taka jak ja, albo cię nie kocham. To nie przejdzie z pokolenia na pokolenie. Zapobiegnę temu. Ha!

Liza wyjmuje trzy talerze z regału, przykuca, odstawia talerze na blat i zeskakuje na ziemię, zręcznie jak małpa. Musi uprzątnąć rozbebeszone gazety, „Zeit” i „Freitag”, jedyne gazety, które czytamy, żeby móc nakryć naszą stronę stołu. Siedem osób usiadłoby do niego. Jednak wykorzystujemy tylko koniec stołu, żebyśmy mogli siedzieć naprawdę blisko siebie. Zmuszam ją do nakrywania do stołu, ponieważ przeczytałam o tym w książce o wychowaniu Jespera Juula. W pierwszym odruchu zawsze bym wszystko za nią robiła, by jej pokazać, jak bardzo ją kocham. Ale wtedy pewnie nigdy by się niczego nie nauczyła i, mając szesnaście lat, nie potrafiłaby zrobić prania czy włożyć naczyń do zmywarki. Muszę przeciwstawiać się mojemu pierwszemu odruchowi i ją dręczyć, by robiła rzeczy, których właściwie wcale nie musiałaby robić w naszym domu. W książce o wychowaniu napisano, że dziecko trzeba nauczyć wszystkiego, zanim skończy dwanaście lat, żeby od biedy mogło mieszkać samo, potem jest już za późno na naukę. No to teraz szybko wykorzystuję pięć lat, jakie zostały. Nakrywanie stołu, składanie ubrań, sprzątanie pokoju i pucowanie toalety.

Georg przychodzi z dołu. Wygląda na zaspanego, wyszczerzam zęby w uśmiechu, co ma znaczyć: akurat nie mogę mówić, bo dziecko jest w pokoju, ale było zajebiście. Wzajem szczerzy się do mnie. Ma na sobie luźne, długie, białe kalesony z rozporkiem. Często go za to komplementuję, bo wygląda w nich jak kowboj, który ma wolne, a to mi się podoba. Kiedy głaszczę go po pupie, co zresztą często robię, kiedy dziecko nie patrzy, materiał wydaje się w dotyku niewiarygodnie miękki, był już prany setki razy i w wielu miejscach jest prawie przezroczysty.

Przeczytałam w „Geo Kompakt” (to najwyraźniej moja nowa biblia seksu!) teorię, która idealnie pasuje do mojej miłości do męża. Nazywa się „teorią wiszącego mostu”. Kobieta, w teście w roli wabika, dosyć atrakcyjna, zatrzymuje bardzo wielu mężczyzn w całkiem normalnych sytuacjach, na deptaku, na chodniku, i zadaje im kilka pytań. Rzekomo do jakiejś pracy naukowej. Mężczyźni grzecznie odpowiadają, a ona daje im swój numer na wypadek, gdyby byli zainteresowani wynikiem ankiety. To samo robi na wiszącym moście w parku, gdzie też ciągle przechodzą dorośli ludzie. Most porusza się na wietrze tam i z powrotem i również na nim kobieta zadaje te same pytania i rozdaje swój numer wszystkim mężczyznom. Wynik eksperymentu: wyraźnie więcej mężczyzn z wiszącego mostu niż z chodnika dzwoni później do niej. To znaczy, że szybciej nawiązuje się relację, gdy człowiek znajduje się w sytuacji ekstremalnej. Wrażenie z wiszącego mostu mówi mężczyznom, och, razem to przeszliśmy, uważam ją za bardzo atrakcyjną. Bo w sytuacji ekstremalnej szuka się więzi z współcierpiącym. Mostem wiszącym przy poznaniu się mojego nowego męża ze mną była: ciąża względnie poród.

Poznaliśmy się w całkiem nudny sposób, jak prawie każda para, w pracy. On był marszandem i chciał wystawić moje zdjęcia. Jego żona miała na dniach rodzić, ja właśnie niedawno urodziłam. Oboje więc akurat założyliśmy rodziny z innymi partnerami. Jak dotąd wiszący most. A potem się zaczęło. Jak dwie komety runęliśmy ku sobie. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Tyle że się nie zorientowaliśmy. W praktyce wszystko rozwijało się w programie biegnącym gdzieś w tyle głowy, jak trojan w komputerze, poza naszą świadomą percepcją. Myśleliśmy po prostu: to fantastyczne, jak się nawzajem rozumiemy, musimy się koniecznie zaprzyjaźnić. Byliśmy jak bratnie dusze, czysto platonicznie, ma się rozumieć.

Poród stał się więc naszym wiszącym mostem. On chciał wiedzieć wszystko o mnie i naszym porodzie, inne tematy właściwie nie istniały. Dodatkowo zaczęliśmy razem pracować. O wiele za wcześnie, czyli przed końcem urlopu macierzyńskiego, musiałam czy też raczej mogłam wystawić moje zdjęcia w galerii Georga. Ze stresu, pozytywnego – należy podkreślić – straciłam pokarm po trzech miesiącach karmienia. I w ten wymuszony sposób ja mogłam znowu pracować na pełnych obrotach, a mój ówczesny narzeczony pomóc wreszcie przy karmieniu malucha. Kiedy mój przyszły mąż rodził, naturalnie razem ze swoją ówczesną żoną, byłam bardziej zdenerwowana niż podczas własnego porodu. Miałam wrażenie, że będę miała drugie dziecko, bo tak bardzo się czułam związana z jego ojcem. Dzieci są zresztą w tak podobnym wieku, że człowiek nigdy się nie pozbędzie wrażenia, że to bliźniaki. Wszystko idzie jak za zrządzeniem losu. Tak, tak, nic takiego nie ma, przeznaczenie, Bóg, los, pierdol się, jest tylko przypadek i wiszące mosty. Myśleliśmy, że się tylko przyjaźnimy, zresztą nigdy nikogo nie okłamaliśmy, bo sami po prostu nie byliśmy mądrzejsi. A do kogo zadzwonił, gdy jego syn był już na świecie? Stojąc przed szpitalem, tak jak to robią mężczyźni, po porodzie, nie do własnej matki czy rodzeństwa, nie, do mnie! Tak się z nim cieszyłam. Wszystko dobrze poszło.

Obserwowałam mego ówczesnego męża przy naszym porodzie i myślałam: „Och, ale to można lepiej zrobić”. A mój przyszły mąż obserwował swoją żonę przy porodzie i myślał: „Och, ale to można lepiej zrobić”. I oboje wiedzieliśmy, kto by to zrobił lepiej. My! Najpóźniej w chwili, kiedy on też miał własne dziecko, naszej miłości nie dało się już powstrzymać. Myślałam, że on jest silniejszy od mojego męża. A on myślał, że ja jestem silniejsza od jego żony. Co naturalnie później okazało się pomyłką, tak jak prawie wszystko, co na początku myśli się o sobie, gdy człowiek jest zakochany, okazuje się pomyłką. On jest facetem, naturalnie ma syna. Ja jestem kobietą i naturalnie mam córkę. Wszystko naprawdę pasowałoby idealnie, gdyby nie było dawnych partnerów. Których musieliśmy jeszcze usunąć z drogi. Ale jak? Wyobrażałam sobie wszystko całkiem prosto. Ale dla mnie wzorem była moja matka, porzucaczka w czystej formie. Dla niego wzorem byli porąbani chrześcijańscy rodzice, hardkorowo wierni sobie, małżeństwo od ponad pięćdziesięciu lat. W całej rodzinie zero przecinek zero rozwodów. I jak się miał z tego wywinąć? Jego żona od razu się zorientowała: „Chyba się w niej nie zakochasz?”.

Moim zdaniem kobiety orientują się w takiej sytuacji szybciej niż mężczyźni, a przynajmniej są na tyle porąbane, że jeszcze zaczynają o tym mówić i najpóźniej od tego momentu wszystko się wali. „Kochasz mnie jeszcze?”… „Eee”. Zastanawiał się sekundę zbyt długo. Przyłapany. Ależ z niego fatalny aktor. Człowieku, powiedz po prostu: „No jasne, że cię kocham! Co to w ogóle za pytanie?”. I wtedy mielibyśmy trochę więcej czasu do namysłu. A tak wszystko było już dla nich stracone przed jakąkolwiek próbą ratunku.

I taki właśnie miał najpierw zamiar. Nagle ogarnął go chrześcijański kryzys, rodzina i tak dalej, i chciał ratować swą dawną rodzinę. „Nie możemy się już więcej spotykać, przecież właśnie urodziło się nam dziecko, muszę dać jej i nam jeszcze jedną szansę. Dla dziecka”. Musiałam poczekać. Przez cały bolesny czas oczekiwania byłam pewna, że im się uda. Tak to już jest, gdy człowiek naprawdę kocha, przecież nie jest wówczas pewny siebie i nie mówi sobie: „Jasne, nie ma problemu, wrócisz do mnie tak czy tak”. Nie musiałam za to nic mówić mojemu ówczesnemu, dawnemu mężowi, nie chciał niczego zauważyć albo faktycznie nic nie zauważał. I tak niewiele było do zauważania.

Ani razu nie uprawialiśmy seksu, póki nie porzuciliśmy naszych partnerów, dlatego tak mnie dziwi, że tak dobrze się nam układa. Właściwie jest coraz lepiej, nawet seksualnie. Jeszcze nigdy nie było mi dane zaznać, jak to jest, kiedy się długo uprawia seks z tą samą osobą. Dzięki, mamo!

 

Mimo to jestem pewna, że ludzie schodzą się ze sobą tylko z powodu seksu, bo myślą, że pasują do siebie. Z powodu genów, to się czuje nosem, wtedy ludzie akrobatycznie też pasują do siebie. Jeśli ktoś ma dobry kontakt ze swym zmysłem węchu i nie pali, czyli nie niszczy go w ten sposób, to spokojnie znajdzie najlepsze geny względnie najbardziej zajebistą akrobatykę! O tym jestem absolutnie przekonana. Musiałam to przecież wywęszyć. Wszystko. Jego seksualność. Jego skłonność do dbania o moje potrzeby materialne. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ani o pieniądzach, ani o seksie, miłość się po prostu pojawiła i po fakcie wszystko nabrało sensu. A wcześniej wcale. Czytałam gdzieś kiedyś cytat, chyba z Goethego, ale równie dobrze mógł to być Yoda, and it goes something like this: miłość i zakochanie to tylko romantyczno-filozoficzna nadbudowa, żebyśmy nie musieli przyznawać sami przed sobą, że po prostu napalamy się jedni na drugich. Ten facet jakoś to lepiej wyraził, ale nie mogę nigdzie znaleźć tego cytatu. Zresztą może mi się tylko przyśniło, że go przeczytałam. W każdym razie mocno w to wierzę. To jest wyjaśnienie tego całego obłędu, który się zdarza między dorosłymi ludźmi.

Mój mąż w ogóle nie jest przystojny. Czyli z wyglądem miłość już w ogóle nie ma nic wspólnego. Pierdolcie się wszyscy z tym waszym: mój wymarzony mężczyzna powinien wyglądać tak i tak, znak zodiaku, wzrost, kolor włosów, nie, miłość tak nie działa. Pierwsze, co w nim zobaczyłam i co mnie bezpośrednio uderzyło negatywnie, ale wzbudziło zainteresowanie, to jego krzywy łokieć. Po raz pierwszy zobaczyłam go w koszuli z krótkim rękawem. Silne białe, owłosione ramiona i bardzo dziwnie wystający, zdeformowany łokieć, wystaje mu tam taki rodzaj narośli, całkowicie pokryty bliznami. Upiór z opery, tyle że na łokciu!

Zapytałam go wprost, skąd mu się to wzięło. Zawsze to robię, taka reakcja ucieczkowa, jeżeli dana osoba zauważy, że się gapię. Powiedział, że to wypadek z dzieciństwa. Złamał sobie kiedyś rękę i musiał zimą zawsze sam jeździć autobusem na rehabilitację. I kiedyś była gołoledź, wysiadł, z dopiero co zagojonym złamaniem, i tak upadł na łokieć, że musiał przejść kilka operacji, bo zgruchotał tam sobie kompletnie wszystkie kości. Nigdy się nie udało doprowadzić tego łokcia do porządku i dlatego w jednym miejscu, niczym płetwa rekina, wystaje spiczasta kość. Zrobiło to na mnie od razu ogromne wrażenie.

Po historii z ręką zauważyłam dużą bliznę na kości policzkowej. I zadałam mu drugie pytanie, skąd też się wzięła ta blizna. A ona wzięła się z raka. Tuż zanim się poznaliśmy, miał raka skóry. Nic groźnego. To znaczy, wykryto go u niego odpowiednio wcześnie, można było, zanim się rozprzestrzenił, usunąć całego czerniaka, i po wszystkim. Tyle że cały czas tkwi już w podświadomości, że śmierć już stukała do drzwi. Od razu podczas pierwszej rozmowy z nim wiedziałam, że należymy do siebie, i wiedziałam też, że to ja go pochowam. Ja będę bolejącą wdową rakową. Wyjaśnił mi, że pochodzi z zaraczonej rodziny. W tej rodzinie albo się umierało na raka, albo zwycięsko przechodziło przez rozmaite formy raka w organizmie, choć naturalnie to był tylko odroczony wyrok. No to już wiedziałam, gdzie jest pies pogrzebany, co sama sobie ściągam na głowę, razem z moją wielką miłością, nawet jeśli zdawałam sobie z tego sprawę tylko podświadomie.

Po wierzchu myślałam, że może będziemy razem pracować. Jaki to dobry marszand! Jaki to dobry człowiek! Ale jakież to tematy na rozpoczęcie znajomości? Pierwszy: wypadki w dzieciństwie, drugi: rak w rodzinie. Przecież to już mówi wszystko o naszej miłości. A on wypytuje mnie o wypadek samochodowy w mojej rodzinie, w którym zginęli trzej moi bracia. Śmierć od początku krąży wokół naszej miłości. Oboje też od początku posiadaliśmy oświadczenia o zgodzie na pobranie narządów, napisaliśmy i podpisaliśmy testamenty oraz „testamenty życia”. To dla nas romantyzm w stanie czystym.

Georg siada do laptopa stojącego w kuchni, zerka na „Spiegel Online”, czy coś się nie zmieniło na świecie w ciągu ostatnich paru minut, Liza cały czas marudzi, nudzi jej się.

– Mama, co mam teraz robić? Nudzi mi się.

– Sprawdź no, czy czegoś nie brakuje. Może napojów?

– Aha, co pijecie?

Identyczna odpowiedź jak co dzień jednym głosem z naszej strony: – Wodę z kranu.

U nas nie pije się alkoholu w obecności dziecka z powodów dydaktycznych, a wszystkie napoje z cukrem są u nas zabronione, z jednej strony z powodu całkiem normalnej wrogości do Ameryki, no i dlatego, że są one również bardzo niezdrowe. Dlaczego pić słodycze, jeśli chce ci się pić? Te słodkie napoje wzmagają tylko pragnienie. Przecież to jest jak tortura. Jak można płacić firmom za napoje, które wywołują pragnienie? Przecież to jest tak, jak dać Jezusowi na krzyżu ocet i żółć do picia, mimo że kona z pragnienia. Dodatkowa tortura.

Z powrotem włazi butami na blat, żeby wyjąć szklanki z regału, ponownie zeskakuje i nalewa do szklanek o wiele za dużo, potem balansuje z nimi do stołu. Muszę się ostro kontrolować, żeby nic nie powiedzieć, fatalne, to bycie matką, zawsze musisz coś powiedzieć, na temat wszystkiego, co dziecko robi. Człowiek czuje, że zaraz będzie musiał, no i musi. Straszne. Straszne. Straszne.

– Kochanie, postaw jeszcze podgrzewajkę na stole, dobrze?

Ponieważ mój mąż już się obudził, przekazuję mu moją córkę pod opiekę. Odmeldowuję się, już to znają. Zajęcia dowolne dla każdego, póki nie wrócę. Szybko się przelecę tam i z powrotem, to niedaleko. W drodze do wyjścia wyłączam patelnię, żeby się oboje nie spalili, w środku, beze mnie, kiedy nie mogę na nich uważać. Kuchenka gazowa, niebezpieczna jest. Nie pozwolę, żeby ogień zabrał mi jeszcze paru krewnych.

– To na razie, palanty.

Nikt nie odpowiada, tak to jest w zgranej rodzinie.

 

Jadę do mojej terapeutki do innej dzielnicy. Muszę tak jeździć trzy razy w tygodniu, za każdym razem na godzinę względnie na godzinę w języku terapeutycznym, w ludzkim języku to pięćdziesiąt minut. Chodzę na terapię, żeby się uporać z dniem codziennym, sądzę, że już wielokrotnie bym umarła bez mojej terapeutki. Psychicznie bardzo często ratowała mi życie. Liza, moja córka, wie bardzo dokładnie, że mama chodzi do swojej złowieszczej lekarki. Jeszcze nigdy jej nie zainteresowało, co ja tam właściwie robię, ucieszę się, jeśli zapyta mnie jak najpóźniej, im będzie starsza, tym lepiej będę mogła jej to wyjaśnić. „Mama tam chodzi, żeby cię mniej wnerwiać, kochanie, żeby cię mniej obciążać swoimi sprawami. Żebyś mogła mieć więcej wolności”.

Jazda samochodem jest przeważnie męcząca. Terapeutka, pani Drescher, mówi, że to już jest część terapii, mianowicie bronię się przed nieprzyjemnościami, które niesie ze sobą terapia, już w drodze na nią. Ponieważ wiem, że wypadek gra w niej zawsze wielką rolę, myślę sobie w środku, wcale nie muszę tam iść, przecież dobrze się czuję. Co to w ogóle ma być? Wymyślam sobie najdziksze powody, dlaczego nie powinnam na nią jechać, po drodze dochodzę nawet do wniosku, że moja terapeutka jest do niczego, że ceni się ponad miarę z tą swoją kanapą i psychoanalizą. Co to w ogóle ma być, analiza? Chodzę na to wprawdzie, ale nie mam pojęcia po co. Dostanę w końcu jakieś zaświadczenie? Wyniki morfologii jak przy badaniu krwi? Wyniki psychiki? To by było dobrze, mogłabym je dać do przeczytania jako instrukcję obsługi mojemu mężowi i, kiedy będzie w odpowiednim wieku, także mojej córce. To by nam wszystkim uprościło życie. Zapytam o to kiedyś. Pani Drescher uważa, że ta deprecjacja jej osoby w drodze na terapię również do niej należy. Fajnie, to mnie uspokaja. Od razu o wiele lepiej się czuję. Podczas jazdy staram się wszystko robić prawidłowo, za wszelką cenę muszę zapobiec wypadkowi. Niekoniecznie dlatego, że nie chcę umrzeć, to nie, czasem myślę nawet jak taka stara kobieta, że nieźle byłoby mieć wreszcie spokój, absolutny spokój, ale ponieważ mam dziecko, moja wartość wzrosła, nie wolno mi tego zrobić przede wszystkim mojemu dziecku, nie wolno mi umrzeć albo zostać ranną, dlatego jestem bardzo przewidującym kierowcą. Zawsze wszystkich przepuszczam, przede wszystkim kobiety, żeby uniknąć zarzutu babskiej zawiści, również w ruchu drogowym. Jeżdżę bardzo defensywnie, zachowuję duże odstępy do jadących przede mną, unikam wszelkich błędów, stosuję się w stu procentach do wszystkiego, czego się kiedyś, mając osiemnaście lat, nauczyłam w szkole jazdy, żeby przeżyć i żeby nie pozabijać innych. Z powodu mojej przeszłości dla mnie to zawsze sprawa życia i śmierci, nawet podczas krótkiej drogi na terapię.

Na parkingu wysiadam z samochodu. Zabieram ze sobą wszystkie wartościowe rzeczy, bo moja terapeutka, co ciekawe, ma gabinet w bardzo złej okolicy. A ponadto na jedenastym piętrze. Co dla mnie jest absolutną katastrofą. Mówiłam jej ładnych parę razy, że mnie się to już przestaje podobać. Powinna sobie wynająć nowy lokal gdzieś na parterze. Wtedy chętniej bym do niej chodziła. O wiele chętniej. Śmieje się ze mnie i mówi: „W takim razie musi pani to jakoś przetrzymać. Nigdzie nie zamierzam się przeprowadzać”.

A potem z całym spokojem chce jeszcze raz ze mną porozmawiać o moim lęku wysokości i lęku przed windą, ogniem i dymem. Boję się też, że ten o wiele za wysoki budynek mógłby się zawalić, akurat kiedy jestem w środku. Kiedy wchodzę do wieżowca, mówię już sama do siebie: „Nie mogę pojąć, że przez panią Drescher muszę teraz wsiadać do tej windy. Nie mogę tego pojąć”. Przeważnie już na dole klatki schodowej czuję dym albo gaz. To mój stary, dobry problem, bo moja matka znalazła kiedyś swoją matkę półżywą na podłodze w kuchni, przed otwartym piekarnikiem z ulatniającym się gazem. Połknęła tabletki na sen i uśpiła też najmłodszego syna, bo chciała go zabrać ze sobą. Ale mojej matki, która wtedy też była dzieckiem, nie. Bo i po co! I to jest nasz wielki rodzinny dramat, to znaczy, dopóki wypadek nie przesłonił wszystkiego. Dlatego węszę wszędzie wokoło, jak zwierzę. Szukam niebezpieczeństwa nosem. U innych ludzi organem alarmowym numer jeden są uszy, u mnie nos. Bo po prostu wiem, że moją rodzinę i mnie unicestwi ogień, dym albo gaz. I to jest prawdopodobnie również powód, dla którego nienawidzę palaczy jak zarazy. Wyzwalają we mnie odruch ucieczki. Za każdym razem, gdy czuję palący się papieros, myślę, że się pali, i ogarnia mnie śmiertelne przerażenie, na bardzo krótko, ale wystarczy, żeby serce zaczęło mi się tłuc i wyrzucać zbyt dużo adrenaliny. Bardzo nieprzyjemne.

Kiedy jestem w drodze do terapeutki, w windzie, może się czasem zdarzyć, że czuć w niej dymem, bo jakaś uzależniona świnia paliła, bo przecież palacze przeważnie nie są w stanie zaczekać. I wtedy stoję tak i najpierw myślę, że się pali. Póki nie odkryję, że chodzi tylko o dym z papierosa, z samego strachu robię się starsza o pięć lat. Dlatego nienawidzę wszystkich palaczy, bo rozsiewają zapach śmierci. Tkwi w ich włosach, ubraniach i wszędzie, gdzie są.

Kiedy stoję na dole koło windy i widzę po cyfrach na wyświetlaczu, z którego piętra przyjedzie winda, to już się boję. Ten budynek jest taki wysoki? Jedenaste piętro nie jest nawet najwyższe w tym domu. Winda często nadjeżdża z jeszcze wyższego poziomu. A ja myślę, czy naprawdę muszę się tak męczyć? Przecież po drodze naprawdę wszystko może się zdarzyć. Winda się blokuje, zaczyna się palić, a ja płonę w tej rozgrzanej puszce do konserw, podłoga się rozżarza i nie mogę na niej stać, siadam, ale skóra i mięso na pupie się palą, krzycząc, podrywam się z powrotem i widzę, jak dym powoli wciska się do kabiny. Krzyczę, póki jeszcze mogę zaczerpnąć powietrza, dym piekielnie pali gardło, struny głosowe, muszę ciągle kaszleć, głos zamienia się w pisk. Cały czas naciskam dzwonek alarmowy. Nic się nie dzieje. W rozpaczy i śmiertelnym przerażeniu skaczę wysoko pod sufit kabiny, by złapać powietrza, ale wszędzie pełno ciemnego dymu. Trafiłam do komory wędzarniczej. Nikt mnie nie ratuje, w końcu nie daję rady już krzyczeć. Płaczę i całkowicie wyczerpana kładę się na wściekle rozpalonej podłodze, żeby umrzeć. Myślę o mojej małej córeczce i nie chcę umierać. I wtedy tracę przytomność.

Odgrywam to dokładnie tak samo za każdym razem, kiedy muszę jechać windą jedenaście pięter do mojej cholernej terapeutki, która lubi mieć gabinet na jedenastym piętrze. Przy okazji wgapiam się wytrwale w tabliczkę w windzie, która odpowiada za wszystkie moje lęki: Nie korzystać z windy w razie pożaru! Sama to rozumiem. Ale co robić, kiedy wybuchnie pożar, a ja już jestem w środku? Czy ktoś się kiedyś nad tym w ogóle zastanawiał? Oczywiście, że nie. Gdy dojeżdżam na górę i drzwi faktycznie otwierają się zupełnie normalnie, a ja wymaszerowuję z windy niczym ta, która ocalała, można by sądzić, że będę już swobodna i szczęśliwa. Ale za rogiem czai się następny problem. Tam na jej piętrze ktoś pali w mieszkaniu. Znajdujemy się na jedenastym piętrze, a on igra z naszym życiem! Budynek zdaje się kołysać w posadach. Powtarzam regularnie mojej terapeutce, że on nie jest bezpiecznie zbudowany. Zwłaszcza kiedy jest silny wiatr. Wtedy czuję, jak wszyscy kołyszemy się razem z budynkiem.

Charlotte Roche „Modlitwy waginy”
Wydawnictwo: Czarna Owca
Liczba stron: 300

Opis: Druga powieść Charlotte Roche, autorki bestsellerowych „Wilgotnych miejsc”. Elizabeth trzydziestotrzyletnia żona, matka, pani domu ogarnięta obsesyjnym pragnieniem perfekcji, fanatycznie podporządkowuje się normom społecznym. Zagorzała obrończyni środowiska naturalnego, oszczędza energię, śpiąc miesiącami w przepoconej i polepionej spermą pościeli. Wegetarianka, je tylko produkty organiczne, dziecko wychowuje ściśle według poradnika wychowania antyautorytarnego, jest „hardkorową ateistką”, czyta tylko książki popularnonaukowe – nietrudno tu dostrzec karykaturę lansowanej przez mainstreamowe media kobiety nowoczesnej. Ale widać też pęknięcia, bohaterka spiera się w duchu z feministkami o prawo do uległości zachciankom mężczyzny, spiera się z „nienawidzącą mężczyzn” matką… (więcej o książce)

Tematy: , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek