Fragment książki „Wspomnienia bitniczki” Diane di Primy
Dzisiaj, tj. 25 listopada, nakładem Officyny w ramach serii „Twarze kontrkultury” ukazał się pierwszy polski przekład skandalizujących „Wspomnień bitniczki” Diane di Primy. Poniżej prezentujemy wam fragment zbeletryzowanych wspomnień autorki wprost z serca amerykańskiej bohemy literackiej lat 50. ubiegłego wieku.
Nadeszła zima. René się wyniósł, zamieszkał przy Central Park West z melancholijnym, ale majętnym kochankiem, który miał opłacać jego lekcje tańca. Dom stał się jak okręt, zmagający się z potężnym sztormem: kominy na Eleventh Avenue sterczały w przejrzystym powietrzu niczym maszty, słupy milowe czy drogowskazy. Przetrwanie zależało od kunsztu rozpalania ognia. Było nas teraz pięcioro ? zżyta nieduża rodzina z własnym stylem życia, formą i żargonem.
Był więc z nami Pete, który rano chodził do Art Students? League, a popołudniami malował w naszym dużym słonecznym pokoju frontowym. Jako dziecko występował na Broadwayu, jako nastolatek chodził do Professional Children?s School, a w końcu wypadł z aktorstwa i zajął się malarstwem. Był cichy, powolny, krępy i kapryśny. Godzinami malował jednorożce albo jakieś przedziwne bestie o trzech nogach ze smutnymi oczami, albo zapełniał olbrzymie kawałki sklejki krajobrazami, po których wędrowały jakby dziecinne, fosforyzujące stwory, przypominające kształtem kopuły geodezyjne z czułkami. Rysował na papierze, podłodze, na ścianach, serwetkach, prześcieradłach i brudnych szybach. Był dobry i szczęśliwy.
Był też Don. Wysoki i chudy mulat, przecudowny; aktor, stosujący obowiązującą wówczas metodę Actors? Studio. Zamknięty w sobie, miał wielkie, zamyślone, czarne oczy i szczupłe nerwowe dłonie, bębniące czymkolwiek o cokolwiek w rytm jazzu, rozbrzmiewającego w jego głowie. Robił się zaskakująco łagodny, kiedy spoglądał zza kurtyny dźwięków i marzeń, za którą żył.
Don był kochankiem O?Reilley. Latem Susan przeżyła piekło z Małym Johnem: szaleństwo i aborcje w rytm przeżutej do połowy Reichowskiej psychologii, którą karmił ją John; teraz O?Reilley pragnęła tylko spokoju i czegoś naprawdę cool. Dostała to. Don był zamknięty w sobie prawdopodobnie z powodu swojej niezwykłej urody. Każdy go pragnął. Kiedy zima wymknęła się spod kontroli, a bieda mocno dawała nam się we znaki, to właśnie Don wyprawiał się do znajomych na Broadway ? do tej dziwnej, nieznanej krainy we wschodniej części Manhattanu powyżej Sixtieth Street ? i wracał ze stekami, wódką i pieniędzmi. Słyszeliśmy plotki, że kochał się w nim między innymi Montgomery Clift i że to on zapewniał nam te wszystkie dary, ale Don nie chciał o tym mówić, przynosił tylko mięso i forsę, włączał płytę i siadał przy kominku.
Był jeszcze Leslie. Leslie był naszą ciotą. W każdym domu potrzebny jest ktoś taki, żeby było wesoło i głupawo, żeby kwiatki były podlane i żeby płonęły świece, żeby życie w slumsach nabierało kolorów. Leslie był pianistą, ale studiując w Julliard School of Music, musiał chodzić na zajęcia z tańca nowoczesnego. Te zajęcia tak go zafascynowały, że odjechał. Odkrył swoje ciało, zapisał się na lekcje baletu w śródmieściu, a w końcu zmarnował dziesięć lat nauki gry na fortepianie, rzucił Julliard ? gdzie miał stypendium ? zapisał się do Ballet Theatre School i został tancerzem. Był piękny, smutny i delikatny ? i był gejem. I kochał się rozpaczliwie, po gejowsku, w Susan.
Zarówno Ballet Theatre School, jak i Art Students? League znajdowały się jakieś trzy-cztery przecznice od domu, a nasze życie w tamtym roku kręciło się wokół ulic między West Fiftieth i West Sixty-Fifth Street, i stawało się coraz bardziej zamknięte i nerwowe, ponieważ wszyscy zabraliśmy się po raz pierwszy do poważnej pracy. Rano Leslie i Pete wychodzili na zajęcia, a Don włączał płytę ? trzeszczący egzemplarz Walking Milesa albo jakąś wczesną Billie Holiday ? na naszym gramofonie za dwanaście dolarów (nazywanym ?pudłem?). O?Reilley wyciągała się na sofie przed kominkiem i pogrążała w lekturze Zmierzchu Zachodu Spenglera ? przez całą zimę czytała te dwa opasłe i posępne tomy, robiąc przy tym notatki. Ja uczyłam się klasycznej greki z podręcznika gramatyki z lat dziewięćdziesiątych XIX wieku, który znalazłam u ciotki na strychu w Queens. W porze lunchu wychodziliśmy razem, żeby zebrać się w kafeterii w Art Students? League albo w Chock Full O?Nuts naprzeciwko Ballet Theatre. Jedliśmy kanapki po dwadzieścia pięć centów, na które było nas stać: z sałatą i pomidorem albo z topionym serem na chlebie daktylowo-orzechowym. Wymienialiśmy nowiny i poranne rewelacje przy filiżankach strasznie słodkiej kawy.
Po południu znów wracaliśmy do pracy: ja i Susan pisałyśmy, Pete malował skomplikowane martwe natury z dzbankami do kawy albo krzesłami, a Leslie szedł na kolejne zajęcia albo próbę. Don wędrował do Cromwell?s Drugstore, gdzie spotykali się aktorzy bez pracy ? w domyśle: uganiający się za pracą ? i gdzie trzeba było dokonać zamówienia za pięćdziesiąt centów, by słuchać znajomych, mówiących o interesach. Jeśli pogoda dopisywała, Pete, Susan i ja szliśmy z zeszytami i szkicownikami do Central Parku. Wspinaliśmy się na skały, albo oglądaliśmy kaczki, pisząc wiersze i rysując. Kiedy była brzydka pogoda, zostawaliśmy w domu przy kominku albo pisaliśmy na starej maszynie zesztywniałymi z zimna palcami.
Południową granicą naszego świata była Fiftieth Street, przy której mieściła się Longley?s Cafeteria, gdzie płaciło się tylko za pierwszą trującą kawę ? trującą, gdyż przez cały dzień stała w dzbankach na podgrzewaczach, od czego gęstniała i ważyło się w niej mleko. Ukrywaliśmy się tam czasami, żeby czytać albo pisać przez całe popołudnie. Ludzie wchodzili i wychodzili, zjawiali się starzy, gadatliwi ekscentrycy, dla których Nowy Jork wciąż wtedy miał czas i przestrzeń.
W granicach naszego świata leżała nowo otwarta Donnell Library, z czystymi, wręcz lśniącymi łazienkami, mnóstwem gorącej wody i ciepła, dywanami w poczekalni, wygodnymi kanapami i płytami, które można było wypożyczać; a także Museum of Modern Art, do którego mieliśmy całoroczne wejściówki dla artystów za całe trzy dolary, co pozwalało nam oglądać w nieskończoność Marlenę Dietrich, von Stroheima, Langa, Garbo, itd., i uzależniać się po raz pierwszy od tego, co miał do zaoferowania świat celuloidu i migotliwej ciemności.
W MoMA mieściła się także kafeteria z krzesełkami rozstawionymi przy dobrej pogodzie na wewnętrznym dziedzińcu pośród pretensjonalnych rzeźb. Można tam było pić i jeść, a podwieczorek za pięćdziesiąt centów składał się z maleńkiej, pozbawionej smaku kanapki i bladego płynu w kolorze palonej sjeny. Na górze była restauracja, ale tam nie wpuszczano z wejściówką za trzy dolary. Odkryliśmy jednakże tylne schody, po których można się było dostać na górny taras, gdzie spotykaliśmy czasem co zamożniejszych przyjaciół Dona i Pete?a ? aktorów, którzy mogli sobie pozwolić na kosztowniejszą całoroczną wejściówkę i kupowali nam smukłe paszteciki, przy którym dobrze się słuchało teatralnych plotek.
Lecz przede wszystkim w muzeum oglądało się obrazy ? w tamtych czasach nie było to wcale rzadkością. Teraz od lat nie widziałam tam żadnego. Bo teraz w muzeum są Głowy, miliony Głów między mną a dziełem sztuki. Jeśli to jakiś wernisaż, są dobrze ostrzyżone, uczesane i wyperfumowane. Jeśli nie, mają najnowsze fryzury z Ohio, marynarki z Sears Roebuck i są obdarzone donośnymi, chrapliwymi głosami. Tak czy inaczej nie ma szans na obejrzenie jakiegokolwiek obrazu, o ile się go nie ukradnie i nie zabierze do domu, by powiesić go na ścianie, zamknąć drzwi i usiąść przed nim. W tamtych czasach w muzeach nie było tłumów, szczególnie w ciągu tygodnia; można było usadowić się spokojnie w sali Brâncuşiego (święte, pełne kurzu powietrze ? jak w kościele) albo na twardej ławce przed Liliami wodnymi Moneta (spłonęły w 1958 roku) i pisać, śnić na jawie i delektować się szczegółem i kolorem ? albo można było obchodzić rzeźbę dookoła i podziwiać ją od każdej strony, od tyłu, od dołu, leżąc na podłodze, i notować, i dłubać w zębach, i pisać listy, i znów notować, i zdejmować buty?
Północną granicą naszej krainy była Sixty-Fifth Street. Przy niej, w zatęchłej starej kamienicy, znanej jako Lincoln Arcade, mieściła się pracownia Raphaela Soyera. W Lincoln Arcade mieliśmy odlotowe żeliwne windy i odlotowych windziarzy, i mrowie alfonsów, dilerów, dziwek oraz gospodyń domowych, włóczących się na parterze, gdzie były sklepy, urocze szaro-białe światło i królowała zamożna solidność tych dzielnic Nowego Jorku, które powstały w ostatnich latach amerykańskiej prosperity pod koniec dziewiętnastego wieku.
(…)
Diane di Prima „Wspomnienia bitniczki”
Tłumaczenie: Jędrzej Polak
Wydawnictwo: Officyna
Liczba stron: 160
Opis: Niewątpliwie najsłynniejsza wspomnieniowa, choć nieco sfabularyzowana książka autorstwa jednej z kobiet ze środowiska bitników ? i zarazem najsłynniejszej bitniczki, Diane di Primy. Dzieło to, owiane złą sławą ?pornografii?, istotnie bardzo śmiałe erotycznie, szczere i pozbawione eufemizmów, zostało właśnie z powodów cenzuralnych opublikowane po raz pierwszy w paryskim wydawnictwie Olympia Press. Jest ono zdaniem przeważającej większości krytyków jednym z najciekawszych biograficzno-memuarystycznych dokumentów swoich czasów. Obejmuje głównie dekadę lat 50-tych, od chwili rzucenia studiów przez autorkę i jej zajścia w ciążę, a głównym motywem tomu jest nieskrępowany, hetero i biseksualny seks, uprawiany głównie w gronie ówczesnej artystycznej bohemy amerykańskiej, m.in. w towarzystwie Ginsberga i Kerouaca. Tłem erotycznych przygód bohaterki, niejednokrotnie zabawnych i opisywanych w sposób, zmuszający czasem czytelnika do aktywnej lektury, jest barwny obraz Nowego Jorku lat pięćdziesiątych i pierwsze oznaki politycznych i społecznych zmian, które miały ogarnąć Amerykę w następnym dziesięcioleciu i zmienić jej oblicze. (więcej o książce)
TweetKategoria: fragmenty książek