Fragment książki „Podróże małe i duże, czyli jak zostaliśmy światowcami” Wojciecha Manna i Krzysztofa Materny

7 listopada 2011

Refleksja Wojciecha Manna na temat tego, co może spotkać Polaka w Palermo

Zaczęliśmy przeglądać kartę i wyszło nam, że za to, co mamy, możemy sobie zamówić jedną przekąskę i ewentualnie trochę klusek bez sosu. (…)

Wzięliśmy się za te kluseczki, spożywanie ich trwało nie więcej niż trzydzieści sekund, popiliśmy wodą, kiedy nagle, turkocząc fartuchem, zjawił się tenże kelner i postawił przed nami duże talerze z czymś chyba bardzo dobrym. Przemknęło mi przez głowę, że nie mają podkuchennych i jeśli zaczniemy jeść, to potem każą nam przez dwa lata odpracowywać tę chwilę słabości myciem garów. Ale kelner z ogromnym uśmiechem, klepiąc nas po plecach i mówiąc Polacchi o wiele już cieplejszym tonem, zachęcał nas do jedzenia. Wykonałem wtedy zupełnie samobójczy ruch i ze sztucznym, przyklejonym do twarzy uśmiechem nr 256, zapytałem: – Wino? – na co kelner jak fryga poleciał do kuchni, skąd wypadł ścigany straszliwymi wrzaskami, trzymając dużą karafkę wina i szklaneczki. Widząc, że sprawa jest niezwykle tajemnicza, przytrzymałem go za fartuch i ? nie używając żadnych słów, samą twarzą ? stworzyłem w powietrzu ogromny znak zapytania. Zrobił się poważny, spojrzał najpierw na nas, a potem w  kąt sali, gdzie jego wzrok zatrzymał się na pewnym stoliku. Po czym zniknął. Spojrzeliśmy na ten stolik. Siedziało przy nim czterech dżentelmenów w czarnych garniturach, czarnych krawatach, z włosami uczesanymi na brylantynę, którzy mikroskopijnie, ruchem na pół milimetra ? skłonili głowy w naszą stronę. Jeżeli nie zapłacili, to jestem przekonany, że nasz kelner nie upominał się o nic, ponieważ ich twarze zdecydowanie potwierdzały, że nie są oni ani dziennikarzami, ani lekarzami, ani wreszcie turystami.

Myślę, że mogę z ogromną dozą prawdopodobieństwa powiedzieć, że w Palermo kupiła nam jedzenie mafia.

Ameryka penetrowana przez Wojtka Manna oraz Stanisława, jego przyjaciela

Byliśmy gotowi podbić cały świat. Na razie ? wstyd powiedzieć ? zajęliśmy się podbijaniem wagonu. Otóż każdy, kto był w Nowym Jorku, wie, że z szeregu najróżniejszych przepisów obowiązujących w tym mieście, jednym z nielicznych przestrzeganych jest przepis kategorycznie zabraniający palenia papierosów na peronach metra, we wszystkich możliwych przejściach, a już szczególnie w wagonach. Wobec tego ? spokojnie zapaliłem papierosa. Murzyni zerknęli i chyba poczuli coś w rodzaju szacunku, ponieważ mało kto zdobywa się na tak jasne wyzwanie.

Po kilku minutach uznaliśmy, że jazda metrem też może być niebezpieczna, wyjęliśmy z przepastnych polskich toreb okazałą butelkę znieczulacza, z trzaskiem urwaliśmy jej łepek i wprowadziliśmy porcję mikstury bezpośrednio z popularnego gwinta do organizmów.

Tego już było Murzynom dużo za dużo, bo drugim bardzo przestrzeganym przepisem jest kategoryczny, absolutny zakaz picia alkoholu w jakimkolwiek publicznym miejscu, chyba że jest to niepokaźna buteleczka zawinięta w brązową papierową torebkę. Wtedy ? zgodnie z amerykańskim prawem ? policjant musi mieć nakaz rewizji, żeby zbadać, co się mieści w tej torebce. Prosty zabieg, ale jakże skuteczny, jeśli ktoś ma ochotę ugasić pragnienie na ulicy albo w metrze. Myśmy tego zabiegu nie zastosowali i w pewnym momencie, na jakiejś stacji, wszyscy ci podejrzani bardzo, wyglądający jak z filmu gangsterskiego wzięci dżentelmeni w popłochu opuścili wagon, bo poczuli, że jeżeli ktokolwiek z kontrolujących zobaczy tę scenę, to natychmiast pójdą do więzienia wszyscy ? nie tylko my. Na szczęście nikt już do naszego wagonu nie wsiadł, obyło się też bez kontroli czy policji.

Co się działo z pasażerami „Batorego”, zanim wpłynęliśmy do Rotterdamu?

Do regulaminowego odpłynięcia zostało czterdzieści pięć minut. Dywanów było coś z dziesięć tysięcy i każdy z pięciuset pasażerów czuł się w obowiązku odnaleźć swój i osobiście wnieść go na statek, ponieważ żaden rozsądny Polak zajmujący się handlem nie będzie ryzykować umieszczenia swojego prywatnego bagażu w ładowniach statku.

To, co rozgrywało się na nabrzeżu, nie mogło być porównywalne z żadną ze słynnych polskich batalii: ani pod Grunwaldem, ani najazdem Szwedów, ani bitwą o Anglię, ani pod Lenino.

Nic nie odda tego, co się tam odbywało, tak jak nie sposób opisać piękna Wenecji. Kobiety wyły, mężczyźni ciągnęli je za włosy, kobiety kopały, mężczyźni wyli, lała się polska krew. Dobrze, że dywany opakowano w celofan, bo inaczej do ich plastikowych kolorów doszedłby jeszcze jeden: czerwony polski, bardzo osobisty.

Nie wiem, jak to się stało, ale pięć minut przed odpłynięciem zagarnięto ostatnie dywany, odniesiono ostatnich rannych, zaordynowano ostatnie bandaże i ?Batory? pożegnał Rotterdam. Z pewnym podziwem myślę dzisiaj o tej handlowej wycieczce. Nauczyłem się na niej, że o pieniądze trzeba walczyć, że łatwo bogaczem się nie zostaje. Kończę te wspomnienia z wyrazami szacunku dla tych wszystkich, którzy źle się czują bez wielkich pieniędzy.

Wojciech Mann, Krzysztof Materna „Podróże małe i duże, czyli jak zostaliśmy światowcami”

Wydawnictwo: Znak
Oprawa: twarda
Liczba stron: 208
Cena okładkowa: 39,90 zł

(więcej o książce)

Gdzie kupić:
Kup książkę w księgarni Selkar
Kup książkę w księgarni Lideria

Tematy: , , , ,

Kategoria: fragmenty książek