Ekologiczny epos o drzewach i ludziach. Przeczytaj fragment nagrodzonej Pulitzerem „Listowieści” Richarda Powersa

28 maja 2021

Wydawnictwo W.A.B. wypuściło nagrodzoną w 2019 roku Pulitzerem powieść Richarda Powersa. „Listowieść” to ekologiczny epos o drzewach i ludziach, którzy je rozumieją. Dziewięć powiązanych ze sobą historii pozwala inaczej spojrzeć na świat i wciąga czytelnika w postępującą katastrofę. „To historia o ogromnych, długowiecznych stworzeniach, które wielu ludzi uważa za coś niewiele więcej niż zwykłe automaty, ale które w rzeczywistości komunikują się i synchronizują ze sobą zarówno drogą powietrzną, jak i poprzez złożone podziemne sieci, które wymieniają się między sobą, chronią i wspierają własny i inne gatunki. Chodzi o niezwykle społeczne istoty posiadające pamięć i potrafiące oddziaływać, które migrują i przekształcają glebę oraz regulują pogodę i sprawiają, że atmosfera nadaje się do oddychania” – mówi autor. Poniżej możecie przeczytać fragment książki, która ukazała się w przekładzie Michała Kłobukowskiego.

Nicholas Hoel

Nadeszła pora kasztanów.

Ludzie ciskają kamieniami w olbrzymie drzewa. Kasztany spadają wokół nich boskim gradem. W tę niedzielę dzieje się tak w niezliczonych miejscach od Georgii aż do Maine. Na północy, w Concord bierze w tym udział Thoreau. Czuje, że rzuca kamieniami w czującą istotę, nie tak wrażliwą jak on sam, ale z nim spokrewnioną. Stare drzewa to nasi rodzice, a może nawet rodzice naszych rodziców. Jeśli chcesz poznać sekrety Przyrody, musisz się pilniej ćwiczyć w człowieczeństwie…

W Brooklynie na Prospect Hill nowo przybyły Jørgen Hoel śmieje się z twardego deszczu sprowadzonego przez kamienie, którymi ciska. Po każdym celnym rzucie strawa sypie się garściami. Mężczyźni uganiają się jak złodzieje, napychając czapki, worki i mankiety spodni kasztanami uwolnionymi z kolczastych łupin. Oto słynna amerykańska uczta, kolejny wysyp obfitości w kraju, który nawet ochłapy dostaje prosto z Bożego stołu.

Norweg i jego koledzy z brooklyńskiej stoczni jedzą swój łup, opieczony nad wielkimi ogniskami na leśnej polanie. Przypalone kasztany niosą niewysłowione ukojenie: są słodkie i smakowite, sycące jak posmarowany miodem kartofel, przyziemne, a zarazem tajemnicze. Kolczaste łupiny niby kłują, lecz to raczej przekomarzanie się niż prawdziwy opór. Kasztany same chcą się wyślizgnąć z tych kłujących pancerzyków. Każdy zgłasza się na ochotnika, żeby go zjedzono, bo dzięki temu inne będą mogły rozprzestrzenić się szeroko.

Upojony pieczonymi kasztanami Hoel prosi tamtej nocy o rękę Vi Powys, młodą Irlandkę ze szkieletowej sosnowej szeregówki stojącej w odległości dwóch przecznic od jego czynszowej kamienicy na skraju Finn Town. Nikt w promieniu pięciu tysięcy kilometrów nie ma prawa się sprzeciwić. Biorą ślub przed Bożym Narodzeniem. W lutym są już Amerykanami. Wiosną znów rozkwitają kasztany, a ich długie kosmate bazie falują na wietrze jak grzywacze na szklistej powierzchni Hudsonu.

Świeżo uzyskane obywatelstwo budzi w Jørgenie i Vi głód świata nietkniętego ostrzem pługa. Pakują manatki i jadą przez zielone połacie wejmutkowych lasów, mroczne bukowe bory Ohio i dąbrowy Środkowego Zachodu do osady nieopodal fortu Des Moines w nowo powstałym stanie Iowa, którego władze dają ziemię zaledwie wczoraj podzieloną na działki każdemu chętnemu do jej uprawiania. Najbliżsi sąsiedzi mieszkają w odległości nieco ponad trzech kilometrów. W pierwszym roku Hoelowie orzą i obsiewają około dwudziestu hektarów. Uprawiają kukurydzę, kartofle i fasolę. Harują, ale przynajmniej na swoim. To lepsze niż budowanie statków dla marynarki jakiegokolwiek kraju.

A potem nastaje preriowa zima. Mróz wystawia na próbę ich wolę życia. Nocami w nieszczelnej chacie krew ścina się w żyłach. Co rano muszą rozbijać lód w misce, żeby chociaż ochlapać sobie twarze. Są jednak młodzi, wolni i pełni zapału. Nie mają oparcia w nikim prócz siebie samych. Zima ich nie zabija. Jeszcze nie. Najczarniejszą rozpacz w głębi ich serc sprasowuje na diament.

Kiedy znów nadchodzi pora siewów, Vi jest w ciąży. Hoel przytyka ucho do jej brzucha. Kobieta śmieje się na widok jego zacukanej miny.

– Co ono mówi? – pyta.

– Jeść! – odpowiada jej mąż swoją szorstką, dudniącą angielszczyzną.

W maju Hoel znajduje sześć kasztanów w kieszeni bluzy, którą miał na sobie w dniu, gdy oświadczył się swojej przyszłej żonie. Wciska je w ziemię zachodniej Iowa na bezdrzewnej prerii wokół chaty. Od granicy ojczyzny kasztanów dzielą farmę setki kilometrów, a od kasztanowych biesiad na Prospect Hill – półtora tysiąca z okładem. Hoel z każdym miesiącem coraz słabiej pamięta zielone lasy Wschodniego Wybrzeża.

Dzieje się to jednak w Ameryce, gdzie ludzie i drzewa odbywają przedziwne wyprawy. Hoel sadzi, podlewa i myśli: „Pewnego dnia moje dzieci potrząsną pniami i najedzą się za darmo”.
 
 
Ich pierworodny umiera w niemowlęctwie, zabity przez coś, co wtedy nie miało nazwy. Mikroby jeszcze nie istnieją. Jedynym porywaczem dzieci jest Bóg, który nawet tymczasowe dusze wykrada ze świata do świata wedle sobie tylko znanego planu.

Jeden z sześciu kasztanów nie kiełkuje. Ale Jørgenowi Hoelowi udaje się ocalić pięć pozostałych drzewinek. Życie jest walką między Stwórcą a Stworzeniem. Hoel osiąga w niej mistrzostwo. Utrzymanie sadzonek przy życiu to fraszka w porównaniu z innymi wojnami, które codziennie musi staczać. Pod koniec pierwszego sezonu jego pola bujnie obradzają, a najdorodniejsze drzewko mierzy sporo ponad pół metra.

Po upływie czterech lat Hoelowie mają troje dzieci i zaczątek kasztanowego zagajnika. Drzewka są chuderlawe, z rzędami przetchlinek na brązowych pniach. W porównaniu z bujnymi, dłoniastodzielnymi liśćmi o ząbkowanych krawędziach i długich ogonkach gałązki wydają się nieproporcjonalnie małe. Ten zagajnik i kilka dębów wielkoowocowych, które rosną tu i ówdzie nad rzeką, czynią z farmy wyspę w trawiastym morzu.

Nawet te cherlawe rózgi mogą już być pożyteczne:

Napar z młodziutkich drzewek na dolegliwości sercowe,
liście świeżych pędów na obtarcia, zimny wywar z kory na krwotoki w połogu,
podgrzane galasy na obkurczenie pępka niemowlęcia,
gotowane z brązowym cukrem liście na kaszel,
kompresy na oparzenia,
liście do wypychania materacy,
wyciąg na rozpacz, kiedy cierpienie staje się nie do wytrzymania…

Lata mijają, tłuste na przemian z chudymi. Chociaż średnia przedstawia się raczej marnie, Jørgen dostrzega tendencję zwyżkową. Co roku orze więcej ziemi. A przyszłych rąk do pracy w rodzinie Hoelów wciąż przybywa. Vi o to dba.

Drzewa grubieją jak za sprawą zaklęcia. Kasztan szybko rośnie: zanim z jesionu da się zrobić kij baseballowy, z kasztana będzie komoda. Nie pochylaj się z uwagą nad sadzonką, bo ci wykłuje oko. W miarę wzrostu pęknięcia kory układają się w spirale jak kolory na słupku przed fryzjernią. W wietrzne dni gałązki migoczą między ciemną a jasną zielenią. Liściaste korony rozprzestrzeniają się w pogoni za słońcem. Powiewają w wilgotnym sierpniowym powietrzu Iowa jak bursztynowe niegdyś włosy żony Hoela, która jeszcze dziś czasem je rozpuszcza. Zanim młody kraj znowu nawiedzi wojna, pięć pni wyrośnie ponad głowę tego, kto je posadził.

Bezlitosna zima sześćdziesiątego drugiego roku próbuje zabrać kolejne dziecko. Zadowala się jednym z drzewek. Latem następnego roku najstarszy z rodzeństwa, John, niszczy drugie. Nie przyszło mu na myśl, że jeśli zerwie połowę liści, które są mu potrzebne do zabawy w pieniądze, drzewko może tego nie przeżyć.

Hoel szarpie syna za włosy.

– Miło ci? Hę?

Wymierza chłopcu siarczystego klapsa. Vi musi się rzucić między ojca a syna, żeby przerwać lanie.

W sześćdziesiątym trzecim zaczyna się pobór. Pierwsi idą młodzi kawalerowie. Jørgen Hoel ma trzydzieści trzy lata, żonę, małe dzieci i paręset hektarów ziemi, więc dostaje odroczenie. W końcu nie wyruszy bronić niepodzielności Ameryki. Musi ratować swój własny kraik.

W dalekim Brooklynie pewien poeta pochyla się niczym sanitariusz nad konającymi unionistami. Pisze: „Źdźbło trawy nie mniej się liczy od pracowitej wędrówki gwiazd”. Jørgen nigdy nie przeczyta tego zdania. Słowa uważa za sprytny wybieg. Tylko w jego kukurydzy, fasoli, patisonach i w ogóle we wszystkim, co rośnie, objawia się boski umysł. Bez słów.

Nadchodzi kolejna wiosna i oto trzy ocalałe drzewka okrywają się kremowymi kwiatami o cierpkim, pikantnym, kwaskowym zapachu starych butów albo nieświeżej bielizny. A potem rodzi się naparstek słodkich kasztanków. Nawet ten znikomy plon przypomina gospodarzowi i jego zmęczonej żonie mannę, która pozwoliła im się spotkać w lesie na wschód od Brooklynu.

– Będą ich całe buszle – mówi Jørgen. Już sobie wyobraża chleb, kawę, zupy, ciasta, sosy, wszystkie znane tubylcom smakołyki, które potrafi dać to drzewo. – Nadwyżkę sprzedamy w mieście.

– Damy sąsiadom w prezencie na Gwiazdkę – postanawia Vi.

Ale to sąsiedzi muszą pomóc Hoelom utrzymać się przy życiu podczas nieubłaganej suszy tamtego roku. Kolejny kasztanowiec umiera z pragnienia w porze, gdy nawet dla przyszłości nie da się uszczknąć kropli wody.

Mijają lata. Brązowe pnie zaczynają szarzeć. Podczas jesiennej spiekoty na prerii, gdzie burzom brak celów dość wysokich, żeby były warte zachodu, piorun trafia w jeden z dwóch ocalałych kasztanów. Drewno, z którego można by zrobić wszystko od kołyski po trumnę, trawią płomienie. Tego, co zostaje, nie starczy nawet na trójnożny stołek.

Jedyne ocalałe drzewo kwitnie co roku. Ale jego kwiatom brak partnerów do dialogu. W promieniu niezliczonych kilometrów nie mają kogo poślubić, a choć każdy kasztanowiec jest zarazem męski i żeński, sam się nie obsłuży. Drzewo Hoelów skrywa jednak w cienkim żywym cylindrze pod korą pewien sekret. Jego komórki posłuszne są pradawnej regule: Trwaj. Czekaj. W samotnym niedobitku drzemie wiedza, że nawet żelazne prawo Teraźniejszości można przeczekać. Jest praca do wykonania. Gwiezdna, a mimo to przyziemna. Czyli, jak pisze sanitariusz konających unionistów: „Stój, spokojny i opanowany w obliczu miliona wszechświatów. Spokojny i opanowany jak drzewo”.

Richard Powers „Listowieść”
tłumaczenie: Michał Kłobukowski
wydawnictwo: W.A.B.
ilość stron: 624

Opis: „Listowieść” to napisana z rozmachem i pasją historia aktywizmu i oporu, a zarazem olśniewający opis i pean na cześć świata przyrody. Dwunasta powieść Richarda Powersa rośnie od korzeni po koronę, aby wrócić poprzez nią do nasion, kreśląc po drodze koncentryczne kręgi przeplatających się wątków – od przedwojennego Nowego Jorku aż do wojen o lasy toczonych pod koniec XX wieku na północnym zachodzie nad Pacyfikiem i na terenach położonych bardziej na północ. Obok nas istnieje równoległy świat – olbrzymi, powolny, pełen wzajemnych powiązań, zaradny, wspaniale pomysłowy, a dla nas prawie niewidzialny. Richard Powers opowiada o garstce ludzi, którzy uczą się widzieć ten świat i dają się wciągnąć w wir grożącej mu katastrofy.

Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek