Dwóch mężczyzn składa wizytę. Przeczytaj fragment nominowanej do Bookera powieści „Czas starego Boga” Sebastiana Barry’ego
ArtRage serwuje nam kolejną powieść cenionego irlandzkiego pisarza Sebastiana Barry’ego. Akcja książki „Czas starego Boga”, za którą autor zdobył piątą w karierze nominację do Nagrody Bookera, rozgrywa się w Dublinie w latach 90. XX wieku i opowiada o emerytowanym policjancie, który zostaje poproszony o pomoc w wyjaśnieniu nierozwiązanej sprawy sprzed lat. Barry czerpie z konwencji kryminału, by opowiedzieć o mrocznej karcie w historii Irlandii. Książka jest już dostępna w księgarniach w tłumaczeniu Agi Zano, a poniżej możecie przeczytać jej fragment.
Znów rozległo się bezlitosne stukanie do drzwi. Tym razem na dokładkę zabrzmiał dzwonek. I jeszcze raz. Tom dość sprawnie dźwignął krępe, ciężkie ciało z siedziska, jakby reagując na jakiś służbowy – a może zwyczajnie ludzki – instynkt. Ta obserwacja jednak go nieco zaniepokoiła. Owszem, z czasem pokochał tę interesującą bezczynność i nieograniczoną prywatność – może nawet za bardzo – ale nadal czaiło się w nim posłuszeństwo, gotowość reakcji na komendę. Mimo wszystko został w nim jakiś chwiejny imperatyw, zakorzeniony przez czterdzieści lat pracy w policji.
Przez szybkę w drzwiach zobaczył sylwetki dwóch mężczyzn, być może w ciemnych garniturach, choć trudno było stwierdzić na pewno, bo rozłożysty rododendron za ich plecami otaczał obu czarną aureolą, a promienie słońca zdążyły już zwiotczeć. Teraz dla rododendronu nadeszły tygodnie rozbuchanego kwitnienia; krzew nie zważał przy tym na wiatr, deszcz ani chłód. Tom zaobserwował, że postaci przestępują z nogi na nogę w sposób, który dało się odczytać nawet przez szronione szkło. Tak wyglądają ludzie niepewni reakcji gospodarza. Może to mormoni.
Drzwi nie wisiały zbyt dobrze na zawiasach, dolna krawędź dramatycznie zgrzytała o kafelki. Przez lata zrobił się już na nich półkolisty ślad, aż przykro było patrzeć. Kettle pociągnął za klamkę, jak zwykle zgrzytnęło, a chwilę później z zaskoczeniem odkrył, że na progu stoi dwóch młodych detektywów z jego dawnego wydziału. Mimo zdumienia i ukłucia niepokoju rozpoznał ich natychmiast. Nieomal pamiętał ich nazwiska. Obaj byli ubrani w te niemożliwe do pomylenia cywilne ciuchy, które z daleka sygnalizowały, że człowiek w żadnym razie nie ma do czynienia z cywilami. Obaj mieli też kiepsko ogolone twarze ludzi, którzy bardzo wcześnie wstali, i roztaczali wokół siebie taką aurę, że chcąc nie chcąc Tom natychmiast przypomniał sobie pierwsze lata pracy w policji i tę zdumiewającą niewinność tamtego okresu.
– Dzień dobry, panie Kettle – odezwał się ten po prawej, sympatyczny klocowaty młodzieniec z oszczędną smugą wąsa tuż pod nosem, po prawdzie nieco adolficzną. – Wybaczy pan, że tak bez zapowiedzi. Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy?
– A nie, nie, gdzie tam, gdzie tam – zapewnił Tom i bardzo się starał, żeby nie usłyszeli w jego głosie fałszu. – Zapraszam. Wszystko dobrze? – Nie raz i nie dwa sam ładował się ludziom do domów z nieprzyjemnymi wieściami, do domów i do głów, do nieuchwytnej prywatności własnych myśli, i nieuchronnie dokładał im kłopotów. Napatrzył się na twarze pełne niepokoju i nadziei, nasłuchał ciszy gęstej od oszołomienia, a bywało, że i rozdzierających szlochów. – To jak, wchodzicie panowie?
Weszli. Już za progiem się przedstawili: ten pokaźny nazywał się Wilson, a drugi O’Casey – Kettle trochę nawet kojarzył te nazwiska. Wymienili zdawkowości o pogodzie (okropna) i o tym, jak się miło urządził w nowym miejscu („bardzo przytulnie”, ocenił Wilson), a następnie Tom poszedł do kuchni – tak długiej i wąskiej, że czuł się w niej jak na łódce – zrobić herbatę. Poprosił Wilsona o zapalenie dużego światła, a ten przez chwilę się rozglądał, aż wreszcie znalazł włącznik i posłusznie pstryknął. Żarówka miała smętne czterdzieści watów, wypadałoby coś z tym zrobić. Tom już miał przeprosić za nierozpakowane kartony z książkami, ale ostatecznie się nie odezwał. Wreszcie, po kolejnym zaproszeniu, młodziki rozsiadły się w salonie i zaczęły rzucać za koralikową zasłonę uwagi zabarwione profesjonalnie wesołą życzliwością właściwą ludziom nawykłym do pracy w niebezpiecznym zawodzie. Robota w policji była przesycona zagrożeniem jak morze solą. Gadali z nim całkiem swobodnie, choć z szacunkiem stosownym dla jego stopnia, a może dla faktu, że go utracił.
Nawet gdy rozmawiali, Tom czuł zobowiązanie wobec jakichś bóstw rządzących tym niby-zameczkiem i od czasu do czasu wyglądał na ciemnomiedziane morze, teraz z chwili na chwilę matowiejące od gorszego mroku. Była szesnasta, a noc już podłaziła coraz bliżej, żeby zeżreć wszystko, co napotka, aż zostaną tylko słabe światełka lamp na zatoce Coliemore, podrygujace kilka metrów od brzegu nakrapianymi ścieżkami na ciemnych falach. Latarnia Muglins poza granicami wyspy wkrótce zapłonie życiem, a po niej, jeszcze dalej, głębiej w morze, niż umiałby wskazać, bo prawie za horyzontem, jej wysokość latarnia Kish zacznie mozolnie omiatać światłem morską głębię. Pomyślał o rybach w morzu, kręcących się bez celu jak chłopaki na ulicach. Czy o tej porze roku są tam jeszcze morświny? Potężne węgorze wiją się w mroku. Czarniaki o ołowianych tułowiach dające się chwytać z absolutną obojętnością, niczym nieporadni kryminaliści.
Wkrótce na starym indyjskim stoliku, który Tom wygrał dawno temu w turnieju golfowym, stanął imbryk i trzy filiżanki. Tak się akurat wtedy złożyło, że tych naprawdę dobrych graczy, Jimmy’ego Bensona i tego drugiego, jak mu tam było, McCutcheona, poskładała panująca wówczas grypa, więc to właśnie on ze swoimi marnymi umiejętnościami dźwignął na barkach cały ten dzień. Zawsze uśmiechał się na to wspomnienie, ale nie tym razem. W słabym świetle taca z polerowanego niklu mogłaby się podszywać pod srebro.
Trochę tylko gryzła go myśl, że nie może zaproponować gościom cukru.
Przesunął wiklinowy fotel tak, by usiąść przodem do nich, i przywołując swoje dawne, sympatyczne ja, za którego istnienie nie mógłby już tak do końca poręczyć, usadowił się z szerokim uśmiechem na trzeszczącym meblu. Twarz jakby zacięła mu się na chwilę w pół uśmiechu, lecz ostatecznie zdołał osiągnąć pełną szczerość, jak za starych czasów. Otwartość, entuzjazm, energia – wszystko to wydawało mu się jakieś takie ryzykowne.
– Komendant dał nam znać, że może mógłby pan nam pomóc z jedną rzeczą – zagaił ten drugi, O’Casey, człowiek jakby dla kontrastu chudy i wysoki, o budowie tak szczawiowatej, że chyba każde ubranie wisiało na nim jak na tyczce, ku rozpaczy małżonki, o ile ją miał. Na tym etapie spotkania Tom czekał, aż herbata w imbryku się zaparzy, i poruszał głową to w jedną, to w drugą. W latach siedemdziesiątych jego kolega, inspektor Butt, przyjechał z Bombaju, żeby dowiedzieć się czegoś więcej na temat przedziwnych metod działania irlandzkiej policji – nikt tu nie miał broni palnej i Ramesh nie mógł się temu nadziwić – a Tom zaobserwował ten jego hipnotyzujący ruch i jakoś sam zaczął tak robić. Pasowało mu to do stolika.
– A jak, zawsze chętnie pomogę, już Flemingowi mówiłem.
W rzeczy samej, Tom powiedział tak niestety komisarzowi Flemingowi, gdy wychodził z komendy na Harcourt Street ostatniego dnia pracy. Łeb mu rozsadzało po tym, jak koledzy pożegnali go zeszłej nocy – nie od alkoholu, bo był abstynentem, tylko od tego, że położył się spać o świcie. „Matka” June, żony Toma – koszmarna pani Carr – dręczyła ich oboje za czasów wczesnego rodzicielstwa, żądając, by dzieci, Joe i Winnie, do dziesiątego roku życia kładły się nie później niż o szóstej. Sekutnica była z niej jak mało kto, ale co do tego akurat miała rację. Sen to zdrowie.
– Przyszła mu jedna rzecz do głowy i pomyślał, komendant znaczy, że warto by było się pana zapytać, co pan o tym myśli – ciągnął detektyw. – No i wie pan.
– O, tak? – mruknął Tom, nie żeby bez zainteresowania, ale wezbrała w nim dziwna niechęć, a może nawet strach, gdzieś głęboko, głęboko w środku. – Wiecie co, chłopcy, ja wam szczerze powiem, że już teraz żadnych myśli nie mam, no, a w każdym razie bardzo się staram nie mieć.
Zaśmiali się obaj.
– Rozumiemy – odparł O’Casey. – Szef mówił, że możemy coś takiego od pana usłyszeć.
– A co tam u niego? – spytał Kettle, by skierować rozmowę na neutralny grunt.
– O, panie, zdrów jak koń. Tego to nic nie weźmie.
– No proszę.
Niewykluczone, że to miało być odniesienie do obustronnego zapalenia płuc, które komendant przeszedł po tym, jak dwóch gangsterów związało go i zostawiło na całą noc w polu gdzieś pod Wicklow. Znaleźli biedaka bardziej martwego niż żywego. To samo zresztą dałoby się powiedzieć o tychże gangsterach, kiedy chłopaki skończyli z nimi na komendzie. No ale to już między nimi a Panem Bogiem.
Tom nalał herbaty do filiżanek i ostrożnie podał je gościom, uważając, żeby nie rozlać ani kropli. Wilson chyba rozglądał się za cukrem w kostkach, ale nic z tego, nic z tego.
– Kawał drogi żeście tu do mnie przejechali, kawał drogi. Rozumiem, naprawdę. Tylko że… – zamierzał coś dodać, ale nie znalazł w ustach żadnych słów. Już czas, żeby zostawili go w spokoju, tak chciał im powiedzieć. Niech emeryci odchodzą sobie w spokoju, a młodzi niech się głowią, co zrobić w tej czy tamtej sprawie. Całe życie musiał sobie radzić z przestępcami. Parę dekad takiej roboty i wiara w ludzi idzie w piach. Przedwczesny to pogrzeb, grubo wyprzedzający twój własny. Teraz jednak Tom znów chciał w coś wierzyć. Przejeść swoje bogactwo minut, przynajmniej tych, które mu zostały. Pragnął ciszy i świętego spokoju. Pragnął…
Za szybą przeleciała mewa, przecięła niebo wręcz pionowo na całej wysokości okna, nagły jasny błysk dostrzeżony kątem oka, spadający tak gwałtownie, że Kettle aż podskoczył. O tej porze roku wiatr od morza oczywiście wzmagał się zazwyczaj po zachodzie słońca, chłostał ściany domu i nawet mewę potrafił zaskoczyć. Ptak był oszałamiająco biały, choć oświetlony tylko blaskiem żarówki w salonie, a jego lot tak ciężki i niespodziewany, że przypominał raczej samobójstwo czy może egzekucję, do tego stopnia, że na chwilę wytrącił Toma z równowagi. Ani Wilson, ani O’Casey jednak nie sprawiali wrażenia, jakby coś zauważyli, mimo że siedzieli twarzami do okna. Zorientowali się tylko, że coś go zaskoczyło. Tom dostrzegł, że Wilson instynktownie zmienia kurs, postanawia podejść do sprawy od innej strony. Nie od frontu, jak rozjuszony byczek. Tak działały nawyki nabyte w starym oddziale przy Phoenix Park. Nie płosz świadka. Ale przecież Tom nie jest świadkiem, prawda?
(…)
Sebastian Barry „Czas starego boga”
Tłumaczenie: Aga Zano
Wydawnictwo: ArtRage
Liczba stron: 224
Opis: Nominowana do Nagrody Bookera powieść irlandzkiego mistrza we wspaniałym przekładzie Agi Zano. Policjant Tom Kettle niedawno przeszedł na emeryturę i zamieszkał w zaciszu nowego domu, przybudówki do wiktoriańskiego zamku z widokiem na Morze Irlandzkie. Miesiącami z nikim się nie widział, pomijając ekscentrycznego właściciela i znerwicowaną młodą matkę, która wprowadziła się tuż obok. Kettle wraca wspomnieniami do swoich bliskich: ukochanej żony June i dwójki dzieci, Winnie i Joego. Kiedy jednak u drzwi staje dwóch byłych kolegów po fachu, którzy pragną rozwikłać sprawę niedającą mu od kilkudziesięciu lat spokoju, Kettle musi wrócić do tego, co pragnął na zawsze zostawić za sobą. „Czas starego boga” to wspaniała powieść o demonach przeszłości. Sebastian Barry wikła czytelnika w historię, w której nic nie jest takie, jakie z początku się wydaje.
Kategoria: fragmenty książek