Dublińska odpowiedź na Jonathana Franzena. Przeczytaj początek nominowanej do Bookera powieści „Żądło” Paula Murraya

18 lutego 2025

Filtry opublikowały nominowaną do Nagrody Bookera książkę „Żądło” irlandzkiego pisarza Paula Murraya. To opowieść o Barnesach, niegdyś zamożnej rodzinie, która zmaga się z trudnościami finansowymi po wielkiej recesji. Jak zwraca uwagę wydawca, Paul Murray bywa określany dublińską odpowiedzią na Jonathana Franzena. „Żądło” jest bowiem rozległą realistyczną sagą rodzinną, w której dysfunkcje rodziny stanowią zwierciadło słabości całego społeczeństwa. Książka jest już do kupienia w księgarniach, a poniżej przeczytacie sam jej początek.

W sąsiednim miasteczku jakiś człowiek zabił swoją rodzinę. Drzwi zabarykadował, żeby nie dało się uciec. Sąsiedzi słyszeli, jak ofiary biegają po domu i wołają o litość. Na koniec mężczyzna sam się zastrzelił.

Wszyscy o tym mówili – kim trzeba być, żeby coś takiego zrobić, jakie tajemnice musiał skrywać ten człowiek. Huczało od plotek o romansach, nałogach, ukrytych plikach w komputerze.

A Elaine powiedziała, że to dziwne, że takie rzeczy nie zdarzają się częściej. Wetknęła kciuki w szlufki jeansów i omiotła wzrokiem smutną główną ulicę miasteczka. Coś przecież trzeba robić, dodała.

Cass i Elaine poznały się na lekcji chemii. Elaine wylała wtedy jodynę na egzemę Cass. Zrobiła to niechcący; płakała potem jeszcze bardziej niż Cass i odprowadziła ją do gabinetu pielęgniarki. Od tamtej pory były przyjaciółkami. Codziennie rano Cass przychodziła po Elaine i razem szły do szkoły. Na przerwie obiadowej podkasywały długie spódnice i snuły się po supermarkecie, słuchając muzyki z telefonu Elaine, zajadając croissanty wzięte z działu z pieczywem, z których przy kasie zostawały już tylko okruszki. Wieczorami uczyły się w domu jednej z nich.

Cass czuła się tak, jakby znała Elaine od zawsze; aż trudno było uwierzyć, że kiedyś się nie przyjaźniły. Niesamowite, jak wiele miały wspólnego. Obie pochodziły z rodzin dobrze znanych w miasteczku: ojciec Cass, Dickie, prowadził salon Volkswagena, tata Elaine, zwany Dużym Mikiem, był biznesmenem i hodowcą bydła. Obie były nieco wyższe od większości rówieśniczek, były też zdolne – w nauce regularnie osiągały najlepsze wyniki z całej klasy. Jedna i druga zamierzała stąd kiedyś wyjechać i nigdy tu nie wrócić.

Elaine miała złote włosy, zielone oczy i doskonałą figurę. Ubrania kupione przez internet zawsze pasowały na nią idealnie, jakby uszyto je dla niej. Pisząc o Elaine w swoim dzienniku, Cass sięgała po takie słowa jak „wdzięk” i „styl”. Jej przyjaciółka miała to, co Francuzi nazywają je ne sais quoi. Nawet obcinając paznokcie u stóp, wyglądała, jakby jadła brzoskwinię.

Gdy Cass przychodziła do niej, siadały w pokoju Elaine przy włączonej lampce z karuzelą i przeglądały stronę internetową konkursu Miss Universe Ireland. Elaine poważnie zastanawiała się nad wzięciem w nim udziału, nie tyle dla samego tytułu, ile dla możliwości, jakie mogłyby się przed nią otworzyć. Ubiegłoroczna zwyciężczyni była teraz ambasadorką marki soków.

Cass uważała, że Elaine jest ładniejsza od wszystkich uczestniczek zaprezentowanych na stronie. Sęk w tym, że każda z dziewczyn stających do rywalizacji o tytuł Miss Universe Ireland, a później o zwycięstwo w konkursie ogólnoświatowym, miała w życiu pod górkę. Jedna była uchodźczynią wojenną z Afryki. Inna jako dziecko przeszła skomplikowaną operację. Jeszcze inna, dziś bardzo szczupła, była kiedyś bardzo gruba. Przeciwności powinny być znaczne (jak zaburzenia utrudniające naukę), ale nie drastyczne (jak dziesięć lat w niewoli u pedofila). Egzema nadawałaby się idealnie. Sprawdziły nawet, czy choroba nie przejdzie na Elaine, jeśli będą się wystarczająco długo pocierać, ale nic to nie dało. Elaine twierdziła, że całe to kryterium jest niesprawiedliwe. Właściwie to rodzaj dyskryminacji, jeśli się nad tym zastanowić.

Zapukała gosposia, żeby przypomnieć Elaine o lekcji pływania. Elaine przewróciła oczami. W basenie zawsze było pełno plastrów i starych ludzi. Bycie stąd, powiedziała. Jeśli to nie jest przeszkodą, to nie wiem, co nią jest.

Elaine nienawidziła ich miasteczka. Wszyscy tu wszystkich znali, każdy wiedział o tobie wszystko. Gdy szło się ulicą, kierowcy zwalniali, by zobaczyć, kto idzie, i machali zza szyby. Nie było fajnych miejscówek. Zamiast McDonalda i Starbucksa mieli Binchy Burgers i Mangan’s Café, ale tam za ladą pracowali właściciele, którzy pytali, jak się miewają rodzice. Nie da się nawet kupić kiełbasy, narzekała Elaine, bez opowiadania, co się ostatnio wydarzyło w twoim życiu.

Ta małość byłaby jeszcze do zniesienia, gdyby tutejsi mieszkańcy mieli trochę szersze horyzonty. Tych ludzi jednak, poza rolnictwem i losami fabryki mikroprocesorów, interesowały tylko sporty gaelickie. Futbol, hurling, camogie, liga, puchar, młodzieżówki – o niczym innym się nie rozmawiało. Elaine nie cierpiała Gaelickiego Związku Sportowego. Przy całej swojej gracji była kiepska z wuefu. We wspinaniu się po linie zawsze miała najgorszy czas w klasie. Podczas gier zespołowych trzymała się bocznej linii boiska, marszczyła brwi i odgarniała włosy, podążała niespiesznie za resztą dziewczyn to w przód, to w tył, podobna do pięknej rośliny na dnie głośnego, rozkołysanego morza.

Ludzie z komitetu upiększania miasta, do którego należała mama Cass, zawsze pitolili o naturalnym pięknie tej okolicy, lecz Elaine tego nie kupowała. W jej oczach przyroda była tak samo straszna jak sport. To, że wszystko wciąż rośnie, że uprawy i tym podobne najpierw umierają, a na drugi rok ożywają – czy naprawdę tylko ją przyprawia to o gęsią skórkę?

Nie jestem zrzędą, mówiła. Po prostu chcę mieszkać gdzieś, gdzie można się napić dobrej kawy i nie trzeba patrzeć na przyrodę, a ludzie nie wyglądają jak ulepieni z tłuczonych ziemniaków.

Cass też nie przepadała za sportami gaelickimi i zgadzała się co do ogólnego braku je ne sais quoi. Jej jednak wszystkie wady miasteczka w pełni rekompensowała obecność Elaine.

Nigdy przedtem nie czuła się z nikim tak związana. Gdy pisały do siebie wieczorami – nieraz do drugiej w nocy – dochodziło między nimi do takiego zestrojenia umysłów, że prawie zlewały się w jedną osobę. Jeśli Elaine pytała: „ocb z tym swetrem”, Cass od razu wiedziała, o czyj sweter chodzi. Pojedyncze słowo rzucone bez kontekstu, na przykład „banialuki” albo „lizanko”, wywoływało u niej takie kaskady śmiechu, że słychać ją było na całym piętrze i tata przychodził spytać, czemu jeszcze nie śpi. W pewnym sensie to były najlepsze chwile – jeszcze lepsze niż przebywanie razem. Gdy tak leżała w łóżku i między nią a Elaine fruwały wiadomości, miała wrażenie, że ona też fruwa, gdzieś wysoko nad miastem, w czystej przestrzeni, która należała tylko do niej i do jej przyjaciółki.

Zwykle po szkole szły do Elaine, ale niekiedy, by zmienić otoczenie, Elaine wolała iść do Cass. Lubiła przesiadywać u niej w kuchni i rozmawiać z Imeldą – bo tak właśnie zwracała się do matki Cass, po imieniu, z taką swobodą i naturalnością, że po jakimś czasie Cass wzięła z niej przykład. Ale bombowo wyglądasz w tych jegginsach, Imelda, mówiła Elaine. O, tak uważasz? – odpowiadała mama Cass, czy też Imelda, wyginając się jak wierzbowa witka, by obejrzeć własne uda z tyłu. Nie byłam pewna, czy te paski to dobry pomysł. Te paski są właśnie najlepsze, orzekała dobitnie Elaine, ku zadowoleniu Imeldy.

Mama Cass słynęła z piękności. Ona również miała blond włosy i zielone oczy. To takie dziwne, że jest twoją mamą, zauważyła raz Elaine. Nie uważasz, że miałoby więcej sensu, gdybym to ja była jej córką?

I byłybyśmy siostrami! – podchwyciła Cass.

Nie no, w sensie, zamiast ciebie, uściśliła Elaine.

Cass nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Faktycznie Elaine lepiej niż ona dogadywała się z jej mamą. Imelda lubiła dawać Elaine do wypróbowania kremy do twarzy, obie wymieniały się poradami kosmetycznymi i polecały sobie produkty. Cass była w tych rozmowach osobą postronną. Na jej skórę nic nie działa, tłumaczyła Imelda, wszystko przez tę egzemę. Tak, zgadzała się z nią Elaine, ona ma pod górkę.

Raz Imelda zabrała dziewczyny do Dublina na pre-sale. Rabaty nie były jeszcze umieszczone na metkach – wiedziały o nich tylko „platynowe” klientki. To sekretne wywyższenie ponad innych zakupowiczów upajało Elaine. Na Imeldę, przechadzającą się wśród wieszaków z surową miną cesarzowej na targu niewolników, Elaine patrzyła w taki sposób, jakby dostrzegała wokół niej niewidzialną gołym okiem aurę, platynową poświatę.

Cass nie do końca rozumiała, co takiego wszyscy widzą w Imeldzie. Uważała, że Elaine jest od niej znacznie ładniejsza. No tak, odpowiadała jej na to przyjaciółka, ale twoja mama ma chyba, bo ja wiem, co najmniej z trzydzieści cztery lata. Naprawdę dobrze się trzyma.

Zdaniem Elaine jej własna matka zestarzała się dużo brzydziej. Przyznała kiedyś, że najbardziej boi się właśnie tego, że również jej uroda okaże się nietrwała i że ona, Elaine, powiększy grono ziemniaczanych ludzi, których widuje codziennie, pchających wózki przez parking Lidla.

Prawdą było, że Imelda, matka dwójki dzieci, wciąż elektryzowała swoim wyglądem. Kobiety na ulicy przyglądały się jej z podziwem, jak gdyby były świadkami jakiegoś sportowego wyczynu. Mężczyźni przystawali, speszeni, źrenice im się rozszerzały, na wpół zaokrąglone usta drżały, jakby zabrakło im słów.

Cass nie działała tak na ludzi, a kiedy mówiła im, że Imelda jest jej matką, zastygali na chwilę nieruchomo, jakby próbując rozwikłać zagadkę, po czym klepali ją współczująco po dłoni. No, słyszała, w tatę się wrodziłaś i tyle.

To coś więcej niż uroda, twierdziła Elaine. Imelda ma w sobie jakiś magnetyzm, tajemniczość.

Nie mogę uwierzyć, że wyszła za twojego tatę, oznajmiła bez ogródek.

Samej Cass też czasem trudno było w to uwierzyć – że jej tata, człowiek myślący i wrażliwy, uległ w stu procentach powierzchownemu czarowi Imeldy jak pierwszy lepszy. Nie chciała pomniejszać matki w oczach Elaine. Zarazem jednak nie potrafiła zrozumieć, jak Elaine mogła sądzić, że Imelda jest tajemnicza. Przebywać z jej matką oznaczało mieć nieprzerwany wgląd w zawartość jej umysłu – był to istny zalew myśli, półmyśli, przypadkowych spostrzeżeń, pozbawionych większego znaczenia, lecz przytłaczających swoją obfitością. Mówiła na przykład: muszę cię zapisać na elektrolizę, bo sypie ci się wąs. I od razu, zanim jeszcze człowiek doszedł po tym do siebie: czy to są tulipany, czy begonie? O, idzie Marie Devlin, powiem ci, że ona nie ma za grosz wyczucia stylu, za grosz. Czy ten facet to Arab? Coraz więcej tych Arabów. Gdzie to ja ostatnio widziałam taki fajny chutney? Kay Connor powiedziała mi, że Anne Smith zrzuciła trochę kilogramów, ale według lekarza nie tych, co trzeba. Dzisiaj miało być słońce, no i gdzie ono jest, ja się pytam? Kto wynalazł chutney, czy to był Gorbaczow? I tak dalej, i tak dalej – słuchanie Imeldy było jak spacer w zamieci, w kurzawie białej pustki, zza której nie widać świata.

Prawdę mówiąc, Cass wolałaby, żeby przyjaciółka w ogóle do niej nie przychodziła, żeby po szkole chodziły tylko do Elaine i tam popijały kawę z lodem, którą robiła im gosposia Augustina, przeglądały stronę Miss Universe Ireland, wymieniały się niewypróbowanymi seksporadami, układały ranking najprzystojniejszych chłopców ze szkoły przecznicę dalej.

Jednocześnie wiedziała, że powinna się cieszyć z niezaprzeczalnego powabu matki – zwłaszcza teraz dobrze było mieć w swoim życiu coś takiego, czego przyjaciółka jej zazdrości.

W istocie bowiem ich życie różniło się bardziej, niż Elaine sądziła. Owszem, miały takie same rakiety tenisowe, takie same frotowe bluzy z kapturem w kolorze landrynkowej brzoskwini. Ale choć Elaine jeszcze nie zdawała sobie z tego sprawy, niektóre podobieństwa między nimi należały już do przeszłości. Obie rodziny korzystały z usług brazylijskich gosposi, lecz Marianna prawie od roku „odwiedzała rodzinę” i Cass dawno przestała się łudzić, że jeszcze kiedyś wróci. Cass wiedziała, gdzie w Nowym Jorku są najlepsze sklepy, a na Cap d’Antibes – najlepsze plaże, lecz to ramiona Elaine wciąż pokrywała wakacyjna opalenizna, a gdy Cass patrzyła na swoje, czego starała się nie robić, okazywały się – między plackami egzemy – ziemistoblade, łudząco podobne do brzydkiej szkolnej bluzki.

Gdy po raz pierwszy dotarła do niej informacja o „spowolnieniu” w biznesie, jak to ujął jej tata, pomyślała, że może to i lepiej. Elaine wyznała jej wcześniej, że kiedy jeszcze nie były przyjaciółkami, uważała, że rodzina Cass zadziera nosa. I nie tylko ja, dodała prędko. Większość ludzi tak myśli.

Cass była przerażona. Wiedziała, że jej rodzice są zamożni, ale nigdy nie czuła się z tego powodu lepsza ani tak się nie zachowywała. Może nic złego się nie stanie, jeśli troszkę spokornieją. Wtedy Elaine zobaczy, że Cass wcale nie próbuje się wywyższać ani zabiegać o uwagę.

Lecz spowolnienie przeszło w głęboki zastój. W salonie zapanował grobowy nastrój. A tak bardzo lubiła tam zaglądać! Spoglądała z zaplecza na lśniące nadwozia, cały ten blask nowości, który dosłownie zapierał dech. Potem wsiadała po kolei do samochodów na wystawie, a każdemu z nich towarzyszyła inna fantazja: o byciu księżniczką, odkrywczynią, naukowczynią, czarodziejką. Teraz nie mogła na nie patrzeć. Te niekupione, niechciane auta, wciąż lśniące, ale jakoś tak rozpaczliwiej, przypominały jej psy w schronisku czekające na uśpienie.

Tata starał się ją pocieszać. Jeszcze wyjdziemy na prostą, mówił. To są cykliczne wahania. Takie rozmowy jednak tylko potęgowały niepokój Cass.

Dickie Barnes nie był urodzonym sprzedawcą. Gdy Cass odwiedzała salon, często zastawała go w biurze z książką. Inna sprawa, że chyba wolała to, niż patrzeć, jak obsługuje klientów. Jeśli ktoś szukał nowego samochodu, Dickie najpierw pokazywał używane. Gdy ktoś chciał kupić auto z drugiej ręki, namawiał go na mniejszy, tańszy model. Parę razy była nawet świadkiem, jak udało mu się całkiem odwieść klienta od zakupu.

Pytany o to Dickie lubił przytaczać słowa swojego ojca, dziadka Cass, który mawiał, że kluczem do sukcesu w tej branży nie jest sprzedawanie samochodów, tylko budowanie relacji. Zdobądź zaufanie klienta, a zostanie z tobą na całe życie, powtarzał. I, żeby nie być gołosłownym, wskazywał na ulicę, ku przejeżdżającym samochodom, z których co trzeci miał na tylnej szybie naklejkę Maurice Barnes Motors.

Niestety, teraz klientów było jak na lekarstwo.

Trudno było nawet mieć pretensje do taty. Nastał krach. Tego słowa używano w serwisach informacyjnych. Cass kojarzyło się ono z czymś nagłym i gwałtownym, podsuwało obraz samochodu, który z hukiem rozbił się o mur. Lecz ten krach, o którym mówiło się w telewizji, był rozciągnięty w czasie – trwał od ładnych paru lat – i nie towarzyszył mu żaden wybuch. Nie wydarzyło się nic takiego, co można by zobaczyć, a mimo to, właśnie z powodu tego krachu, skończyły się pieniądze. Nie miały ich nawet banki. W ubiegłym roku fabryka mikroprocesorów zwolniła sto osób. Połowa sklepów przy Main Street wywiesiła w oknach kartki A4 z podziękowaniami dla klientów za wiele wspólnych lat. Wszyscy jechali na tym samym wózku.

Wszyscy oprócz tych, którzy jechali na innym.

Tata Elaine spiknął się z deweloperem i zainwestował w budowę małego osiedla domów jednorodzinnych na działce wykrojonej z lasu obok ziemi należącej do rodziny Cass. Deweloper splajtował, a niedokończone domy stały i niszczały. Elaine powiedziała, że teraz Duży Mike połowę tygodnia spędza w Dublinie na użeraniu się z prawnikami. Nie przeszkodziło to jednak Comerfordom polecieć latem do Francji ani wyrwać się w długi jesienny weekend na narty. W dalszym ciągu zamawiali też homary z delikatesów, a w niedzielę na mszy siedzieli w pierwszej ławce.

Ten facet jest zwykłym oszustem, grzmiała matka Cass. Nie mogła ścierpieć Dużego Mike’a, jego uśmieszku, inwestycji i kowbojskich butów od Gucciego. I pomyśleć, że to prostak, który wyrósł na zapomogach od Lionów!

Ale za to miał głowę na karku, czego nie dało się powiedzieć o niektórych.

Matka Cass niezbyt dobrze radziła sobie z nową sytuacją. Jej żywiołem były zakupy. Znała imiona wszystkich miejscowych kurierów. Jej garderoba stanowiła sekretną oazę nienoszonych swetrów i szali, butów tłoczących się na półkach niczym gromada tancerek, które tylko czekają, aż będzie im dane wysypać się na scenę. Teraz, w zmienionych okolicznościach, nie mogła sobie pozwolić nawet na rzeczy z wyprzedaży. Dla Imeldy to było jak wyrok śmierci. Nie licząc zebrań komitetu upiększania miasta na zapleczu butiku Olivii Smythe przy Main Street, właściwie przestała się pokazywać w miasteczku.

W domu, z dala od ludzkich spojrzeń, popadała w chmurny, drażliwy nastrój. Kładła się na kanapie z czasopismem wspartym na skrzyżowanych udach i tak głośno przerzucała strony, że było to słychać na piętrze. Po jakimś czasie rozlegało się niezadowolone syknięcie, Imelda ciskała gazetę na bok i zaczynała chodzić z pokoju do pokoju, pstrykając palcami, jakby nie miała co zrobić ze swoją energią, podobna do nastolatki ze szlabanem albo dziarskiej emerytki zamkniętej w domu opieki. Wreszcie znajdowała sobie jakieś zajęcie, które niezawodnie doprowadzało ją do furii, na przykład piekła suflet albo dziergała skarpety.

Imelda nie słuchała wiadomości. Nie obchodziła jej cała ta uczona paplanina: globalne to, ekonomiczne tamto. Wiedziała, kto jest winny zastoju w interesie.
(…)

Paul Murray „Żądło”
Tłumaczenie: Łukasz Witczak
Wydawnictwo: Filtry
Liczba stron: 568

Opis: Ta głośna książka przez wielu krytyków została okrzyknięta najlepszą powieścią ostatnich lat. Autorowi przyniosła liczne nagrody, między innymi Eason Novel of The Year oraz Nero Gold Prize. Znalazła się też w finale Nagrody Bookera.

Niegdyś zamożnych Barnesów poznajemy w chwili, gdy globalny kryzys finansowy pogrzebał ich majątek. Materialna katastrofa pociąga za sobą emocjonalną – upadek lukratywnego biznesu Dickiego odsłania grę pozorów, w której uczestniczyli wszyscy bohaterowie. Mieszkańcy prowincjonalnego miasteczka zastanawiają się, czy o bankructwie salonu samochodowego nie zadecydował przypadkiem pierwiastek moralny. Tymczasem żona byłego potentata, Imelda, za młodu najpiękniejsza dziewczyna w całym hrabstwie, udaje przed sąsiadami, że wszystko jest w porządku, choć w domu rozgrywa się dramat. Córka Barnesów, Cass, utalentowana poetka i najlepsza uczennica w klasie, zamiast uczyć się do matury, raz po raz upija się na umór. Jej młodszy brat, PJ, boi się przyznać rodzicom, że ma za małe buty, i marzy o tym, by uciec z domu. Coraz bardziej ucieka też jego ojciec, który spędza czas w lesie z miejscowym renegatem, budując schron przed rzekomo zbliżającą się apokalipsą. Wszyscy zadają sobie pytanie o swoje miejsce w życiu i o to, dlaczego sprawy potoczyły się tak źle. Nikt jednak z nikim nie rozmawia, każdy chowa swojego trupa w szafie, a scalić rodzinę próbuje tylko mały PJ. Czy mu się to uda, skoro żadna z bliskich mu osób nie dopuszcza do głosu swoich uczuć?

fot. Chris Maddaloni


Tematy: , , ,

Kategoria: fragmenty książek