Dom, w którym José Sa­ra­mago pisał powieść o pandemii ślepoty, odwiedzony w czasie pandemii grypy. Fragment książki „Domy pisarzy 2” Marzeny Mróz-Bajon

16 września 2024

Marzena Mróz-Bajon kontynuuje podróże po świecie w poszukiwaniu literackich miejsc, a efekty tych wypraw znalazły się w drugiej odsłonie książki „Domy pisarzy”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Marginesy. Publikację znajdziecie już w księgarniach, a poniżej przeczytacie fragment, w którym autorka opisuje, jak udało się jej wejść do domu Joségo Sa­ra­mago.

Wy­spa na ho­ry­zon­cie

Dom José Sa­ra­mago
Tias, Los To­pes 1, Las Pal­mas, Lan­za­rote, Hisz­pa­nia
TRASA: Fu­er­te­ven­tura – Lan­za­rote – La Gra­ciosa – Isla de Mon­taña Clara, Hisz­pa­nia

Cze­ka­łam na ka­limę. Tę nie­za­po­wie­dzianą, przy­byłą znie­nacka, o któ­rej nikt nie na­pi­sał ty­dzień wcze­śniej w lo­kal­nych ga­ze­tach. Wiatr nio­sący pia­sek znad Sa­hary, który niby mgła spływa na wy­spę, by na chwilę przy­kryć jej kształt i nie­które pro­blemy miesz­kań­ców. Spo­dzie­wa­jąc się jej, za­mknę­łam okna i za­bra­łam kom­pu­ter z drew­nia­nego stołu sto­ją­cego w ogródku nad oce­anem. Z go­dziny na go­dzinę było na nim co­raz wię­cej pia­sku. Ra­nek za­czął się wpraw­dzie od ró­żo­wych chmur, ale był po­czą­tek stycz­nia, dzień Trzech Króli i wszystko się mo­gło zda­rzyć.

Ucie­kli­śmy z Fi­li­pem na Fu­er­te­ven­turę z opre­syj­nej War­szawy, z Pol­ski, z kon­ty­nentu, a na­wet wię­cej – ze świata, który zna­li­śmy. Pan­de­mia zdą­żyła już zro­bić swoje z ludz­kimi umy­słami: za­siała strach, ogra­ni­czyła po­trzeby, zra­dy­ka­li­zo­wała po­glądy. Nie mó­wiąc już o ogra­ni­cze­niu moż­li­wo­ści prze­miesz­cza­nia się. Trwa­li­śmy, za­czy­na­jąc każdy dzień od spraw­dze­nia liczby cho­rych i zmar­łych, za­wie­szeni mię­dzy ży­ciem a by­to­wa­niem.

Tym­cza­sem za­miast afry­kań­skiego wia­tru nad­cią­gnął sztorm znad Atlan­tyku. Za­wiało ina­czej niż zwy­kle, bo od po­łu­dnio­wego za­chodu. Było cie­pło i dość wil­gotno jak na tę porę roku. Kak­tusy wy­ry­wały się do słońca z czer­wo­nej ziemi, a nie­które na­wet kwi­tły, co po­dobno jest oznaką szczę­ścia.

Naj­pierw mgłą za­snuła się po­bli­ska Lan­za­rote, a za­raz po­tem nie mo­gli­śmy się już do­pa­trzyć kształtu Lo­bos, wy­spy, którą ob­ser­wo­wa­li­śmy co­dzien­nie od kilku ty­go­dni. Chmury zda­wały się pły­nąć ze wszyst­kich stron, a dzieci na­szych wło­skich są­sia­dów pła­kały tego dnia gło­śniej niż zwy­kle i ja­koś bar­dziej roz­pacz­li­wie. Od sa­mego rana wpa­try­wa­li­śmy się w ocean, który nie tylko zmie­niał ko­lor, ale też fak­turę. Fale, które miały swój po­czą­tek w Miami, do­tarły na Fu­ertę trzy­me­trowe i ru­nęły na brzeg wła­śnie tu­taj, obok nas. Na wul­ka­niczną wy­spę, gdzie przez trzy­sta dni w roku świeci słońce, spadł ulewny deszcz, któ­rego drew­niany dach na­szego domu naj­wy­raź­niej się nie spo­dzie­wał. Za­li­czy­li­śmy pod­to­pie­nie i awa­rię wszyst­kich urzą­dzeń elek­trycz­nych. Na stole, po­kry­tym pia­skiem w ko­lo­rze rdzy, można już było pi­sać pal­cem li­tery.

Na tej wy­spie, gdzie wszystko jest falą albo wul­ka­nem – a więc po­siada ener­gię, siłę spraw­czą i moc – czu­łam się jak w domu. By­łam tu kil­ka­krot­nie, a tym ra­zem za­mie­rza­łam po­szu­kać jesz­cze wię­cej do­wo­dów na to, że Ka­ra­iby za­czy­nają się na Fu­er­te­ven­tu­rze wła­śnie. Pierw­szy zna­la­złam w dniu sztormu i hu­ra­ganu. Była nim sza­rań­cza wolno spa­ce­ru­jąca po mo­jej sto­pie. Go­dzinę póź­niej na pło­cie po­ja­wiły się rzędy mró­wek, wę­dru­ją­cych w górę i w dół. Do tego na­zwa mie­ściny, do któ­rej lu­bi­li­śmy się wy­bie­rać na po­po­łu­dniową kawę – An­ti­gua! Od sio­strza­nej ka­ra­ib­skiej wy­spy dzie­lił ją tylko cały Atlan­tyk – pięć ty­sięcy ki­lo­me­trów.

Znacz­nie bli­żej, bo za­le­d­wie sześć­dzie­siąt ki­lo­me­trów od nas, le­żała Lan­za­rote, któ­rej brzeg, miesz­ka­jąc w Cor­ra­lejo na Fu­er­cie, oglą­da­li­śmy co­dzien­nie. Tam, w swoim domu, no­bli­sta José Sa­ra­mago na­pi­sał Mia­sto ślep­ców. Ak­cja książki to­czy się w fik­cyj­nym mie­ście, w bli­żej nie­okre­ślo­nym kraju, który ogar­nia epi­de­mia. Pan­de­mia śle­poty.

Za­nim przy­je­dzie się na wy­spę, ma się o niej wła­sne wy­obra­że­nie. Dla mnie Fu­er­te­ven­tura to przy­goda, awan­tura! Jej kształt przy­po­mina cze­ka­ją­cego na je­dze­nie kota. Od Morro Ja­ble po Co­sta Calma – pełny wdzięku koci ogon. Cor­ra­lejo – z jego pło­wymi wy­dmami – to strzy­gące prawe ucho. Lewe to mia­steczko El Co­tillo. Szyję, na któ­rej za­sty­gła ko­cia głowa, za­zna­cza Pu­erto del Ro­sa­rio – sto­lica wy­spy. Ten zwie­rzak z wul­ka­nicz­nych skał ma oko na naj­bliż­szą mu wy­spę – Lo­bos w kształ­cie wą­troby, serca lub – jak kto woli – kury wy­sia­du­ją­cej jajko. Wpa­try­wa­łam się w szare fale oce­anu, a kiedy lu­dzie za­częli mó­wić o za­mknię­ciu do­jazdu po­mię­dzy wy­spami, spa­ko­wa­łam ple­cak i wsia­dłam na prom pły­nący na Lan­za­rote – wy­spę w kształ­cie go­to­wego do skoku lam­parta.

Pra­cow­nik wy­po­ży­czalni sa­mo­cho­dów, ubrany w strój ko­smo­nauty, dwoma pal­cami chro­nio­nymi przez grube rę­ka­wice po­dał mi klucz do mini co­opera.

– Mam na­dzieję, że za dwa dni od­płynę stąd na Fu­er­te­ven­turę. – Za­ry­zy­ko­wa­łam opty­mi­styczne stwier­dze­nie.

– Kto wie, co bę­dzie ju­tro. Ha­sta la vi­sta! – Czło­wiek naj­wy­raź­niej wy­bie­ra­jący się na pod­bój ko­smosu oka­zał się, po­dob­nie jak ja, sto­ikiem.

Za­sa­lu­to­wa­łam mu i obie­ca­łam, że auto od­dam, bez względu na to, jak się da­lej ży­cie po­to­czy.

Ru­szy­łam z Playa Blanca, przez Ca­stillo del Águ­ila, by do­trzeć na Co­sta de Pa­pa­gayo, żeby wy­ką­pać się w miej­scu, w któ­rym strome klify osła­niają od wia­tru za­toczkę tur­ku­so­wych wód. Nie spie­szy­łam się do Tías, gdzie José Sa­ra­mago spę­dził osiem­na­ście ostat­nich lat ży­cia. Alba, pra­cow­nica Casa Mu­seo José Sa­ra­mago, do któ­rej na­pi­sa­łam mejla z py­ta­niem, czy mo­gła­bym od­wie­dzić to miej­sce, od­pi­sała mi, że ze względu na obecną sy­tu­ację epi­de­mio­lo­giczną casa jest za­mknięta do od­wo­ła­nia. Wy­ra­ziła jed­nak na­dzieję na spo­tka­nie kie­dyś, w bli­żej nie­okre­ślo­nej przy­szło­ści i obie­cała, że po­in­for­muje mnie, gdy dom pi­sa­rza bę­dzie znów otwarty dla zwie­dza­ją­cych. Ozna­czało to, że być może nie zo­ba­czę domu au­tora po­wie­ści o pan­de­mii śle­poty z po­wodu pa­nu­ją­cej w stycz­niu 2020 roku na ca­łym świe­cie epi­de­mii grypy. A jed­nak nic nie było w sta­nie od­wieść mnie do tej po­dróży. Zwie­trzy­łam te­mat, jak goń­czy zwie­rzynę.

Lan­za­rote, którą José Sa­ra­mago – je­dyny por­tu­gal­ski no­bli­sta w dzie­dzi­nie li­te­ra­tury – wy­brał na swój ostatni dom, zo­stała za­pro­jek­to­wana tak, żeby być piękną, spójną i atrak­cyjną. Za­sługa w tym in­nego ar­ty­sty, Césara Man­ri­que – mi­strza w in­te­gro­wa­niu sztuki z na­turą – ale też sa­mej na­tury. Man­ri­que do­brze wie­dział, co robi, two­rząc formy rzeź­biar­skie, które na­zwał ju­gu­etes del viento – za­bawki wia­tru. Ko­lo­rowe, że­liwne kształty two­rzą cha­rak­ter wy­spy i wy­bi­jają się na tle jej mo­no­ton­nego kra­jo­brazu: stoż­ków wul­ka­nów przy­po­mi­na­ją­cych grzbiet smoka, ży­znej, ale trud­nej w upra­wie ziemi, nie­wiel­kich pól oto­czo­nych pło­tami z od­pry­sków lawy. Ka­mień na ka­mie­niu, a obok je­den pęd wi­no­ro­śli cze­ka­jący na nie­ob­fite sierp­niowe zbiory.

Po­woli zmie­rza­jąc do Tías, za­trzy­ma­łam się przed ja­ski­nią Ja­meos del Agua. Obecny kształt tego miej­sca także jest dzie­łem Man­ri­que, który stwo­rzył miej­sce do kon­tem­pla­cji na­tury, szka­tuł­kową kon­struk­cję wy­spy na wy­spie, z salą kon­cer­tową i je­zio­rem, w któ­rym pły­wają kraby al­bi­nosy. Nie było się do czego spie­szyć. A przy­naj­mniej tak mi się wtedy wy­da­wało.

Do Tías za­je­cha­łam wcze­snym po­po­łu­dniem. Na du­żym skrzy­żo­wa­niu, pu­stym jak całe mia­steczko, wi­siały nade mną tylko oło­wiane chmury. Na ulicy Los To­pes nie spo­tka­łam ni­kogo. Na­ci­snę­łam dzwo­nek domu Sa­ra­mago i nie ocze­ku­jąc re­ak­cji, ode­szłam od drzwi, żeby fo­to­gra­fo­wać na­strój. Przez płot zo­ba­czy­łam pro­stą białą bryłę z zie­lo­nymi okien­ni­cami. W ogro­dzie z czer­wo­nej ziemi wy­ra­stały kak­tusy, krzewy hi­bi­skusa i drzewa aka­cji. I tyle? To nie mógł być ko­niec!

I nie był, bo wy­obraź­nia po­ru­szyła fi­rankę w są­sied­nim domu, a kiedy sta­nę­łam przed ob­cym oknem, na­gle otwo­rzyły się drzwi. Zo­ba­czy­łam w nich ko­bietę ubraną w czarną suk­nię. Na twa­rzy miała ma­seczkę, o wiele za dużą na jej szczu­płe po­liczki. Czarne włosy i oczy, wiek z po­wodu za­kry­tej nie­mal cał­ko­wi­cie twa­rzy – nie­okre­ślony.

– Alba! – za­wo­ła­łam w na­dziei, że to z nią ko­re­spon­do­wa­łam. – Bu­enos días, ja jed­nak przy­je­cha­łam. By­łam tak bli­sko… Pan­de­mia, Mia­sto ślep­ców, przy­le­cia­łam z da­leka, ca­mino

Nie wiem, co po­dzia­łało na Ko­bietę w Czar­nej Sukni, tę Albę, a może na­wet samą Bli­mundę. Jed­nak po kilku mi­nu­tach z pę­kiem klu­czy, który sta­rała się ukryć, ru­szyła w moją stronę. Naj­pierw otwo­rzyła furtkę, a kiedy z ra­do­ści po­tknę­łam się o duży aloes, wy­jęła ko­lejny klucz. Po­ło­żyła pa­lec na ustach i szybko, ci­cho, nie­wi­doczne, we­szły­śmy do za­mknię­tego domu José Sa­ra­mago.

Pi­sarz wpro­wa­dził się do tego mia­steczka pod wul­ka­nem w lu­tym 1993 roku. Opu­ścił Por­tu­ga­lię i Li­zbonę, pro­te­stu­jąc w ten spo­sób prze­ciwko cen­zu­rze i za­we­to­wa­niu zgło­sze­nia jego Ewan­ge­lii we­dług Je­zusa Chry­stusa do Eu­ro­pej­skiej Na­grody Li­te­rac­kiej. Po­dobno książka ob­ra­żała ka­to­li­ków.

José Sa­ra­mago uro­dził się w ma­leń­kim Azin­haga w 1922 roku, w ro­dzi­nie sprze­dawcy ga­zet i słu­żą­cej. Od dziecka za­fa­scy­no­wany sło­wem, nie mógł stu­dio­wać li­te­ra­tury, bo ro­dzice wy­brali dla niego za­wód me­cha­nika sa­mo­cho­do­wego. W 1975 roku, po re­wo­lu­cji goź­dzi­ków i oskar­że­niu o sprzy­ja­nie mark­si­zmowi, stra­cił pracę, do któ­rej zresztą ni­gdy nie miał serca. Na­resz­cie nie po­zo­stało mu już nic in­nego niż tylko pi­sać. Po­wie­ści, opo­wia­da­nia, wier­sze, dra­maty i prze­wod­niki. Po Pod­nie­sio­nym z ziemi, trzy­to­mo­wej sa­dze o naj­bied­niej­szych, i Roku śmierci Ri­carda Re­isa, książce o por­tu­gal­skim po­ecie Fer­nan­dzie Pes­soi, pi­sze Hi­sto­rię ob­lę­że­nia Li­zbony. W 1997 roku wy­daje po­wieść Wszyst­kie imiona, którą wielu kry­ty­ków i czy­tel­ni­ków uważa za jego naj­lep­sze dzieło. Kiedy uka­zy­wała się Bal­ta­zar i Bli­munda – snu­jąca się ni­czym baśń love story oka­le­czo­nego żoł­nie­rza i córki cza­row­nicy – Sa­ra­mago ro­bił już świa­tową ka­rierę. Sły­nął z od­wagi i po­li­tycz­nego za­an­ga­żo­wa­nia, był wraż­liwy na nie­spra­wie­dli­wość, a jed­no­cze­śnie w jego książ­kach można się do­pa­trzyć re­ali­zmu ma­gicz­nego.

Sta­łam w jego ga­bi­ne­cie w cza­sach za­razy sama, od­se­pa­ro­wana od in­nych, od­dzielna. Z do­świad­cze­niami, które przy­szły nie w porę i świa­do­mo­ścią spły­wa­jącą na czło­wieka – za późno. Na­sze krót­kie ży­cie to droga, a my je­ste­śmy no­ma­dami, za­wie­szo­nymi mię­dzy trwa­niem a śmier­cią. Cały Sa­ra­mago! A prze­cież też każdy z nas. Pustka i ni­cość. Od­le­gło­ści po­mię­dzy ludźmi, ale i przed­mio­tami na­gle się wy­dłu­żyły, a one same za­tra­ciły znaki szcze­gólne, za­tarły swoje kon­tury, na szczę­ście – nie na za­wsze.

Na biurku Sa­ra­mago w Tías leży dziś ko­lek­cja kil­ku­set wiecz­nych piór. To tu­taj, po­dobno naj­tań­szym z nich, na­pi­sał Mia­sto ślep­ców – wi­zję współ­cze­snej apo­ka­lipsy. Bez­bronni, do­tknięci na­głą śle­potą lu­dzie mu­szą opu­ścić swoje domy i pod­dać się izo­la­cji w opusz­czo­nym szpi­talu psy­chia­trycz­nym. Tam zno­szą psy­chiczne tor­tury i gwałty, toną w fe­ka­liach. Świat w jed­nej chwili stał się dla nich mlecz­nym bez­kre­sem, bez­mia­rem po­zba­wio­nym kształ­tów i zna­czeń. Ra­tun­kiem wy­daje się ucieczka na wieś, a może na­wet na wy­spę – po­wrót do po­cząt­ków ludz­ko­ści, kiedy jesz­cze nie było miast przy­no­szą­cych nie­szczę­ścia i cho­roby.

Ten zwią­zek Sa­ra­mago z na­turą, po­trzebę prze­strzeni do­strze­głam, pa­trząc przez okno jego sy­pialni. Po­fał­do­wane, zie­lone w stycz­niu zbo­cza wul­ka­nów, białe mia­sta u ich pod­nóży, ocean bez po­czątku i końca. Po­trzeba odej­ścia od tłumu, wy­rwa­nia się światu kar­mią­cemu nas ilu­zją, że war­tość ma by­cie we wszyst­kich miej­scach na­raz. Ta mę­cząca wszech­obec­ność.

Ko­bieta stała przy wciąż uchy­lo­nych drzwiach i ob­ser­wo­wała każdy mój ruch. Nie po­spie­szała mnie, ale, uważna i czujna, trwała na straży. Nie szu­kała kon­taktu. Sta­ły­śmy się przy­pad­ko­wymi wspól­nicz­kami, które spo­tkały się, żeby na­broić. Zła­mać prawo. Ona nie­le­gal­nie wpu­ściła mnie do za­mknię­tego z po­wodu pan­de­mii domu-mu­zeum, a ja skwa­pli­wie z tego ko­rzy­sta­łam, prze­dłu­ża­jąc tę chwilę tak długo, jak tylko się da. Krą­ży­łam po ca­łym domu, dawno już nie­sprzą­ta­nym, w któ­rym uno­sił się kurz i za­pach pie­czo­nych ja­błek. Czasu nie było, za­trzy­mał się na do­bre. Wska­zówki wszyst­kich ze­ga­rów sta­nęły na go­dzi­nie szes­na­stej.

– Czy mogę za­pa­lić świa­tło, żeby zro­bić zdję­cia w środku? – Na moje py­ta­nie ko­bieta tylko po­krę­ciła prze­cząco głową. – Otwo­rzę drzwi do ogrodu, do­brze? – Tego rów­nież nie było mi wolno. Słusz­nie, ktoś mógłby nas prze­cież zo­ba­czyć.
(…)

Marzena Mróz-Bajon „Domy pisarzy 2”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 312

Opis: Oto kolejna odsłona literackiej odysei: niestrudzona w swojej pasji Marzena Mróz-Bajon zabiera czytelników w inspirującą podróż śladami wielkich pisarzy. „Domy pisarzy 2” to opowieść o domach, które były świadkami twórczych zrywów, o biurkach, przy których rodziły się nieśmiertelne dzieła, o widokach, które rozpalają wyobraźnię, i o otoczeniu, które tchnęło życie w ulubionych bohaterów literackich. To hołd dla miejsc, które kształtowały geniusz pisarzy tak różnorodnych jak Simone de Beauvoir, Lew Tołstoj czy Karen Blixen.

Autorka w poszukiwaniu literackich miejsc przemierza świat od ponad dwudziestu lat. Tym razem zabiera nas do Argentyny, gdzie Gombrowicz rozwijał swoją twórczość w izolacji od europejskiego zgiełku, do ukochanej wiedeńskiej kawiarni Bernharda i do jego domu w Ohlsdorfie, gdzie cisza średniowiecznych murów okazała się najlepszą towarzyszką pisarza, do mrocznej posiadłości Gabriele D’Annunzia – idealnej scenerii dla jego ekscentrycznych poczynań – a wreszcie na Lanzarote, gdzie szukała domu José Saramago i odnalazła spokój, który pozwolił jej na kontynuowanie pisarskiej misji.

Książka Marzeny Mróz-Bajon to nie tylko podróż w przestrzeni, ale i w czasie. To opowieść o poszukiwaniu, odkrywaniu i rozumieniu. To przypomnienie, że – jak za Saramago powtarza autorka – „Na życie bowiem, podobnie jak na obrazy, należy patrzeć z odległości czterech kroków”.

Tematy: , , , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek