Dom, w którym José Saramago pisał powieść o pandemii ślepoty, odwiedzony w czasie pandemii grypy. Fragment książki „Domy pisarzy 2” Marzeny Mróz-Bajon
Marzena Mróz-Bajon kontynuuje podróże po świecie w poszukiwaniu literackich miejsc, a efekty tych wypraw znalazły się w drugiej odsłonie książki „Domy pisarzy”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Marginesy. Publikację znajdziecie już w księgarniach, a poniżej przeczytacie fragment, w którym autorka opisuje, jak udało się jej wejść do domu Joségo Saramago.
Wyspa na horyzoncie
Dom José Saramago
Tias, Los Topes 1, Las Palmas, Lanzarote, Hiszpania
TRASA: Fuerteventura – Lanzarote – La Graciosa – Isla de Montaña Clara, Hiszpania
Czekałam na kalimę. Tę niezapowiedzianą, przybyłą znienacka, o której nikt nie napisał tydzień wcześniej w lokalnych gazetach. Wiatr niosący piasek znad Sahary, który niby mgła spływa na wyspę, by na chwilę przykryć jej kształt i niektóre problemy mieszkańców. Spodziewając się jej, zamknęłam okna i zabrałam komputer z drewnianego stołu stojącego w ogródku nad oceanem. Z godziny na godzinę było na nim coraz więcej piasku. Ranek zaczął się wprawdzie od różowych chmur, ale był początek stycznia, dzień Trzech Króli i wszystko się mogło zdarzyć.
Uciekliśmy z Filipem na Fuerteventurę z opresyjnej Warszawy, z Polski, z kontynentu, a nawet więcej – ze świata, który znaliśmy. Pandemia zdążyła już zrobić swoje z ludzkimi umysłami: zasiała strach, ograniczyła potrzeby, zradykalizowała poglądy. Nie mówiąc już o ograniczeniu możliwości przemieszczania się. Trwaliśmy, zaczynając każdy dzień od sprawdzenia liczby chorych i zmarłych, zawieszeni między życiem a bytowaniem.
Tymczasem zamiast afrykańskiego wiatru nadciągnął sztorm znad Atlantyku. Zawiało inaczej niż zwykle, bo od południowego zachodu. Było ciepło i dość wilgotno jak na tę porę roku. Kaktusy wyrywały się do słońca z czerwonej ziemi, a niektóre nawet kwitły, co podobno jest oznaką szczęścia.
Najpierw mgłą zasnuła się pobliska Lanzarote, a zaraz potem nie mogliśmy się już dopatrzyć kształtu Lobos, wyspy, którą obserwowaliśmy codziennie od kilku tygodni. Chmury zdawały się płynąć ze wszystkich stron, a dzieci naszych włoskich sąsiadów płakały tego dnia głośniej niż zwykle i jakoś bardziej rozpaczliwie. Od samego rana wpatrywaliśmy się w ocean, który nie tylko zmieniał kolor, ale też fakturę. Fale, które miały swój początek w Miami, dotarły na Fuertę trzymetrowe i runęły na brzeg właśnie tutaj, obok nas. Na wulkaniczną wyspę, gdzie przez trzysta dni w roku świeci słońce, spadł ulewny deszcz, którego drewniany dach naszego domu najwyraźniej się nie spodziewał. Zaliczyliśmy podtopienie i awarię wszystkich urządzeń elektrycznych. Na stole, pokrytym piaskiem w kolorze rdzy, można już było pisać palcem litery.
Na tej wyspie, gdzie wszystko jest falą albo wulkanem – a więc posiada energię, siłę sprawczą i moc – czułam się jak w domu. Byłam tu kilkakrotnie, a tym razem zamierzałam poszukać jeszcze więcej dowodów na to, że Karaiby zaczynają się na Fuerteventurze właśnie. Pierwszy znalazłam w dniu sztormu i huraganu. Była nim szarańcza wolno spacerująca po mojej stopie. Godzinę później na płocie pojawiły się rzędy mrówek, wędrujących w górę i w dół. Do tego nazwa mieściny, do której lubiliśmy się wybierać na popołudniową kawę – Antigua! Od siostrzanej karaibskiej wyspy dzielił ją tylko cały Atlantyk – pięć tysięcy kilometrów.
Znacznie bliżej, bo zaledwie sześćdziesiąt kilometrów od nas, leżała Lanzarote, której brzeg, mieszkając w Corralejo na Fuercie, oglądaliśmy codziennie. Tam, w swoim domu, noblista José Saramago napisał Miasto ślepców. Akcja książki toczy się w fikcyjnym mieście, w bliżej nieokreślonym kraju, który ogarnia epidemia. Pandemia ślepoty.
Zanim przyjedzie się na wyspę, ma się o niej własne wyobrażenie. Dla mnie Fuerteventura to przygoda, awantura! Jej kształt przypomina czekającego na jedzenie kota. Od Morro Jable po Costa Calma – pełny wdzięku koci ogon. Corralejo – z jego płowymi wydmami – to strzygące prawe ucho. Lewe to miasteczko El Cotillo. Szyję, na której zastygła kocia głowa, zaznacza Puerto del Rosario – stolica wyspy. Ten zwierzak z wulkanicznych skał ma oko na najbliższą mu wyspę – Lobos w kształcie wątroby, serca lub – jak kto woli – kury wysiadującej jajko. Wpatrywałam się w szare fale oceanu, a kiedy ludzie zaczęli mówić o zamknięciu dojazdu pomiędzy wyspami, spakowałam plecak i wsiadłam na prom płynący na Lanzarote – wyspę w kształcie gotowego do skoku lamparta.
Pracownik wypożyczalni samochodów, ubrany w strój kosmonauty, dwoma palcami chronionymi przez grube rękawice podał mi klucz do mini coopera.
– Mam nadzieję, że za dwa dni odpłynę stąd na Fuerteventurę. – Zaryzykowałam optymistyczne stwierdzenie.
– Kto wie, co będzie jutro. Hasta la vista! – Człowiek najwyraźniej wybierający się na podbój kosmosu okazał się, podobnie jak ja, stoikiem.
Zasalutowałam mu i obiecałam, że auto oddam, bez względu na to, jak się dalej życie potoczy.
Ruszyłam z Playa Blanca, przez Castillo del Águila, by dotrzeć na Costa de Papagayo, żeby wykąpać się w miejscu, w którym strome klify osłaniają od wiatru zatoczkę turkusowych wód. Nie spieszyłam się do Tías, gdzie José Saramago spędził osiemnaście ostatnich lat życia. Alba, pracownica Casa Museo José Saramago, do której napisałam mejla z pytaniem, czy mogłabym odwiedzić to miejsce, odpisała mi, że ze względu na obecną sytuację epidemiologiczną casa jest zamknięta do odwołania. Wyraziła jednak nadzieję na spotkanie kiedyś, w bliżej nieokreślonej przyszłości i obiecała, że poinformuje mnie, gdy dom pisarza będzie znów otwarty dla zwiedzających. Oznaczało to, że być może nie zobaczę domu autora powieści o pandemii ślepoty z powodu panującej w styczniu 2020 roku na całym świecie epidemii grypy. A jednak nic nie było w stanie odwieść mnie do tej podróży. Zwietrzyłam temat, jak gończy zwierzynę.
Lanzarote, którą José Saramago – jedyny portugalski noblista w dziedzinie literatury – wybrał na swój ostatni dom, została zaprojektowana tak, żeby być piękną, spójną i atrakcyjną. Zasługa w tym innego artysty, Césara Manrique – mistrza w integrowaniu sztuki z naturą – ale też samej natury. Manrique dobrze wiedział, co robi, tworząc formy rzeźbiarskie, które nazwał juguetes del viento – zabawki wiatru. Kolorowe, żeliwne kształty tworzą charakter wyspy i wybijają się na tle jej monotonnego krajobrazu: stożków wulkanów przypominających grzbiet smoka, żyznej, ale trudnej w uprawie ziemi, niewielkich pól otoczonych płotami z odprysków lawy. Kamień na kamieniu, a obok jeden pęd winorośli czekający na nieobfite sierpniowe zbiory.
Powoli zmierzając do Tías, zatrzymałam się przed jaskinią Jameos del Agua. Obecny kształt tego miejsca także jest dziełem Manrique, który stworzył miejsce do kontemplacji natury, szkatułkową konstrukcję wyspy na wyspie, z salą koncertową i jeziorem, w którym pływają kraby albinosy. Nie było się do czego spieszyć. A przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.
Do Tías zajechałam wczesnym popołudniem. Na dużym skrzyżowaniu, pustym jak całe miasteczko, wisiały nade mną tylko ołowiane chmury. Na ulicy Los Topes nie spotkałam nikogo. Nacisnęłam dzwonek domu Saramago i nie oczekując reakcji, odeszłam od drzwi, żeby fotografować nastrój. Przez płot zobaczyłam prostą białą bryłę z zielonymi okiennicami. W ogrodzie z czerwonej ziemi wyrastały kaktusy, krzewy hibiskusa i drzewa akacji. I tyle? To nie mógł być koniec!
I nie był, bo wyobraźnia poruszyła firankę w sąsiednim domu, a kiedy stanęłam przed obcym oknem, nagle otworzyły się drzwi. Zobaczyłam w nich kobietę ubraną w czarną suknię. Na twarzy miała maseczkę, o wiele za dużą na jej szczupłe policzki. Czarne włosy i oczy, wiek z powodu zakrytej niemal całkowicie twarzy – nieokreślony.
– Alba! – zawołałam w nadziei, że to z nią korespondowałam. – Buenos días, ja jednak przyjechałam. Byłam tak blisko… Pandemia, Miasto ślepców, przyleciałam z daleka, camino…
Nie wiem, co podziałało na Kobietę w Czarnej Sukni, tę Albę, a może nawet samą Blimundę. Jednak po kilku minutach z pękiem kluczy, który starała się ukryć, ruszyła w moją stronę. Najpierw otworzyła furtkę, a kiedy z radości potknęłam się o duży aloes, wyjęła kolejny klucz. Położyła palec na ustach i szybko, cicho, niewidoczne, weszłyśmy do zamkniętego domu José Saramago.
Pisarz wprowadził się do tego miasteczka pod wulkanem w lutym 1993 roku. Opuścił Portugalię i Lizbonę, protestując w ten sposób przeciwko cenzurze i zawetowaniu zgłoszenia jego Ewangelii według Jezusa Chrystusa do Europejskiej Nagrody Literackiej. Podobno książka obrażała katolików.
José Saramago urodził się w maleńkim Azinhaga w 1922 roku, w rodzinie sprzedawcy gazet i służącej. Od dziecka zafascynowany słowem, nie mógł studiować literatury, bo rodzice wybrali dla niego zawód mechanika samochodowego. W 1975 roku, po rewolucji goździków i oskarżeniu o sprzyjanie marksizmowi, stracił pracę, do której zresztą nigdy nie miał serca. Nareszcie nie pozostało mu już nic innego niż tylko pisać. Powieści, opowiadania, wiersze, dramaty i przewodniki. Po Podniesionym z ziemi, trzytomowej sadze o najbiedniejszych, i Roku śmierci Ricarda Reisa, książce o portugalskim poecie Fernandzie Pessoi, pisze Historię oblężenia Lizbony. W 1997 roku wydaje powieść Wszystkie imiona, którą wielu krytyków i czytelników uważa za jego najlepsze dzieło. Kiedy ukazywała się Baltazar i Blimunda – snująca się niczym baśń love story okaleczonego żołnierza i córki czarownicy – Saramago robił już światową karierę. Słynął z odwagi i politycznego zaangażowania, był wrażliwy na niesprawiedliwość, a jednocześnie w jego książkach można się dopatrzyć realizmu magicznego.
Stałam w jego gabinecie w czasach zarazy sama, odseparowana od innych, oddzielna. Z doświadczeniami, które przyszły nie w porę i świadomością spływającą na człowieka – za późno. Nasze krótkie życie to droga, a my jesteśmy nomadami, zawieszonymi między trwaniem a śmiercią. Cały Saramago! A przecież też każdy z nas. Pustka i nicość. Odległości pomiędzy ludźmi, ale i przedmiotami nagle się wydłużyły, a one same zatraciły znaki szczególne, zatarły swoje kontury, na szczęście – nie na zawsze.
Na biurku Saramago w Tías leży dziś kolekcja kilkuset wiecznych piór. To tutaj, podobno najtańszym z nich, napisał Miasto ślepców – wizję współczesnej apokalipsy. Bezbronni, dotknięci nagłą ślepotą ludzie muszą opuścić swoje domy i poddać się izolacji w opuszczonym szpitalu psychiatrycznym. Tam znoszą psychiczne tortury i gwałty, toną w fekaliach. Świat w jednej chwili stał się dla nich mlecznym bezkresem, bezmiarem pozbawionym kształtów i znaczeń. Ratunkiem wydaje się ucieczka na wieś, a może nawet na wyspę – powrót do początków ludzkości, kiedy jeszcze nie było miast przynoszących nieszczęścia i choroby.
Ten związek Saramago z naturą, potrzebę przestrzeni dostrzegłam, patrząc przez okno jego sypialni. Pofałdowane, zielone w styczniu zbocza wulkanów, białe miasta u ich podnóży, ocean bez początku i końca. Potrzeba odejścia od tłumu, wyrwania się światu karmiącemu nas iluzją, że wartość ma bycie we wszystkich miejscach naraz. Ta męcząca wszechobecność.
Kobieta stała przy wciąż uchylonych drzwiach i obserwowała każdy mój ruch. Nie pospieszała mnie, ale, uważna i czujna, trwała na straży. Nie szukała kontaktu. Stałyśmy się przypadkowymi wspólniczkami, które spotkały się, żeby nabroić. Złamać prawo. Ona nielegalnie wpuściła mnie do zamkniętego z powodu pandemii domu-muzeum, a ja skwapliwie z tego korzystałam, przedłużając tę chwilę tak długo, jak tylko się da. Krążyłam po całym domu, dawno już niesprzątanym, w którym unosił się kurz i zapach pieczonych jabłek. Czasu nie było, zatrzymał się na dobre. Wskazówki wszystkich zegarów stanęły na godzinie szesnastej.
– Czy mogę zapalić światło, żeby zrobić zdjęcia w środku? – Na moje pytanie kobieta tylko pokręciła przecząco głową. – Otworzę drzwi do ogrodu, dobrze? – Tego również nie było mi wolno. Słusznie, ktoś mógłby nas przecież zobaczyć.
(…)
Marzena Mróz-Bajon „Domy pisarzy 2”
Tłumaczenie:
Wydawnictwo: Marginesy
Liczba stron: 312
Opis: Oto kolejna odsłona literackiej odysei: niestrudzona w swojej pasji Marzena Mróz-Bajon zabiera czytelników w inspirującą podróż śladami wielkich pisarzy. „Domy pisarzy 2” to opowieść o domach, które były świadkami twórczych zrywów, o biurkach, przy których rodziły się nieśmiertelne dzieła, o widokach, które rozpalają wyobraźnię, i o otoczeniu, które tchnęło życie w ulubionych bohaterów literackich. To hołd dla miejsc, które kształtowały geniusz pisarzy tak różnorodnych jak Simone de Beauvoir, Lew Tołstoj czy Karen Blixen.
Autorka w poszukiwaniu literackich miejsc przemierza świat od ponad dwudziestu lat. Tym razem zabiera nas do Argentyny, gdzie Gombrowicz rozwijał swoją twórczość w izolacji od europejskiego zgiełku, do ukochanej wiedeńskiej kawiarni Bernharda i do jego domu w Ohlsdorfie, gdzie cisza średniowiecznych murów okazała się najlepszą towarzyszką pisarza, do mrocznej posiadłości Gabriele D’Annunzia – idealnej scenerii dla jego ekscentrycznych poczynań – a wreszcie na Lanzarote, gdzie szukała domu José Saramago i odnalazła spokój, który pozwolił jej na kontynuowanie pisarskiej misji.
Książka Marzeny Mróz-Bajon to nie tylko podróż w przestrzeni, ale i w czasie. To opowieść o poszukiwaniu, odkrywaniu i rozumieniu. To przypomnienie, że – jak za Saramago powtarza autorka – „Na życie bowiem, podobnie jak na obrazy, należy patrzeć z odległości czterech kroków”.
TweetKategoria: fragmenty książek