David Sedaris obnaża Amerykę. Przeczytaj fragment książki „Sama radość”

2 stycznia 2025

Nowa książka amerykańskiego satyryka Davida Sedarisa to zbiór na poły autobiograficznych tekstów opisujących życie codzienne w Ameryce. W „Samej radości” autor znanego już polskim czytelnikom tomu „Calypso” pisze o swoim przejściu w późny wiek średni, pandemii COVID-19, pierwszej prezydenturze Trumpa i relacjach z najbliższymi – rodzeństwem, wieloletnim partnerem i zmarłym niedawno ojcem. Jak zawsze u Sedarisa, autentyczne historie są celowo przesadzone lub zmanipulowane dla osiągnięcia komicznego efektu, mówią jednak wiele prawdy o otaczającym nas świecie. Jeden z tekstów zawartych w książce przeczytacie w całości poniżej.

STRZELANKA

Wiosna, przedpołudnie, jadę z moją siostrą Lisą jej samochodzikiem o rozmiarze resoraka z lotniska w Greensboro w Karolinie Północnej do jej domu w Winston-Salem. Wstałem przed budzikiem, żeby się nie spóźnić na samolot z Raleigh, ale Lisa mnie przebiła o całą godzinę.

– Lubię siąść sobie w Starbucksie tak o piątej rano, zaraz po otwarciu – mówi. – À propos. Jakiś czas temu wchodzę tam i widzę: siedzi baba z małpą. Z taką małpeczką w różowych falbankach, jak z żywą lalunią. Ręce mi opadły. Mało brakowało, a poszłabym jej nagadać: „Co pani z nią zrobi, gdy się pani znudzi?”.

Jak większość mi znanych właścicieli zwierząt, Lisa zawsze wie najlepiej, kiedy chodzi o pupili, a zwłaszcza o cudzych.

– Zobacz, jak ten facet szarpie setera smyczą. Przecież go udusi! – szepcze, wskazując na pana, który, moim zdaniem, najzwyczajniej w świecie wyprowadza psa na spacer.

Kiedy pies idzie bez smyczy, Lisa komentuje:

– Ten bigel za chwilę wpadnie pod samochód, a chłop nic, tylko się gapi.

Jeżeli ktoś ma spaniela, to na pewno go nie szczepi. Jeżeli ktoś ma kanarka, to kupuje mu złą karmę albo nie potrafi obciąć mu pazurków: zostawia za krótkie, ewentualnie za długie.

– Czemu założyłaś, że małpka się babie znudzi? – pytam.

Lisa robi minę pod tytułem: „Ja się znam na ludziach”. W końcu ludzie też zwierzęta.

– Ja się znam na ludziach – mówi.

I mniej więcej wtedy mijamy bilbord z reklamą strzelnicy Strzelanka.

– Trzeba się tam wybrać. Popukamy sobie.

Tak więc już nazajutrz stawiliśmy się o trzeciej. Zakładałem, nie wiedzieć czemu, że strzelnica znajduje się pewnie na świeżym powietrzu, mieściła się jednak w niewielkim centrum handlowym obok sklepu z częściami do maszyn rolniczych. W gablotach za szybą prezentowały się rzędy broni palnej, a na ścianie wisiały damskie torebeczki, w które można zgrabnie wsunąć niewielki pistolet. Gdy wróciliśmy do domu, od razu postanowiłem zgłębić tę rynkową niszę, jak dla mnie zupełną nowość. Zasiadłem do internetów. Koszulki, kamizelki, kurtki z kieszonką na spluwę – czego to ludzie nie wymyślą. Znalazłem nawet bokserki z pochewką wszytą na tyłku. Producent nazywał je „bielizną do biegania i samoobrony”, ja – „kaburą samonośną”.

Lisę i mnie ciekawiło, co strzelnica ma w ofercie. „ROSSI R352. $349,77” – wyjaśniała etykieta koło rewolweru. Gdybym wszedł na przykład do sklepu papierniczego, mógłbym od razu ocenić, czy jest tam drogo, czy nie, ale nie miałem pojęcia, po ile chodzi broń palna. Znałem się na tym jak kura na pieprzu. Strzelałem jak dotąd jedynie z wiatrówki, a Lisa – z niczego. Zanim nas wpuszczono na stanowiska strzeleckie, musieliśmy odbyć czterdziestominutowe szkolenie z zasad bezpieczeństwa i obsługi broni. Pogadankę wygłaszał Lonnie: miejscowy policjant na emeryturze i współwłaściciel strzelnicy, ubrany w firmowy tiszert. Pięćdziesiątka na karku, siwiejące brwi, prawie niewidoczne okulary bez oprawek, nad tym wszystkim czapka z daszkiem, a na niej logo „Blackwater”, czyli zaciężnych oddziałów wojskowych. Średni materiał na kumpla, ale na sąsiada – biorę. „W nocy odśnieżyłem ci podjazd – pewnie by powiedział. – Pomyślałem sobie, że się sąsiad nie obrazi, a mnie trochę ruchu nigdy nie zaszkodzi”.

Lonnie wziął nas na zaplecze do salki konferencyjnej, posadził nas w jednej ławce, a sam usiadł naprzeciwko.

– Podstawowa sprawa dotycząca broni palnej: ludzie są z reguły głupi. Ludzie w ogóle, nie że wy konkretnie. Istnieje więc parę zasad w kwestii bezpieczeństwa. Zasada numer jeden: za każdym razem zakładaj, że broń jest naładowana.

Zmarszczyliśmy czoła, odchylając się do tyłu, gdy Lonnie położył przed nami na ławce glocka coś tam, coś tam i – nieco ładniejszy – rewolwer krótkolufowy kaliber trzydzieści osiem.

– Naładowane? – zapytał.

– Zakładam, że tak – oznajmiła Lisa.

– Brawo ty – powiedział Lonnie.

Kiedyś, gdy za kasę sprzątałem cudze mieszkanie na Manhattanie, znalazłem pistolet. Leżał zawinięty w tiszert tam, gdzie zazwyczaj chowa się pornole, to znaczy pod łóżkiem. Nie wiedziałem, co podnoszę. Kiedy się zorientowałem, po prostu zamarłem, jakbym właśnie trzymał bombę. Odłożyłem zawiniątko bardzo ostrożnie z powrotem. Zachodziłem w głowę, jak może wyglądać właściciel mieszkania oraz pistoletu, bo nigdy go nie widziałem.

Przypuszczałem, że broń palną zwykle posiadają faceci brodacze. Wypytawszy wśród znajomych, doszedłem jednak do wniosku, że broń zwykle posiadają ojcowie brodaczy. Dziwne, ale prawda. Gdy poznałem gościa o azjatyckich korzeniach z wątłą kozią bródką – trzy kłaczki na krzyż – i rzuciłem przypuszczenie, że jego tata pewnie ma naboje, ale nie ma czego nabić, usłyszałem w odpowiedzi:

– Ale jaja. Skąd wiedziałeś?

Zarost nie był wówczas modny i mało kto nosił brodę. Obecnie, w erze brodaczy, właścicieli pistoletów dopatruję się przeważnie pośród panów w czapkach z daszkiem, jeśli opierają na nich okulary przeciwsłoneczne o – co ważne – żółto-pomarańczowych (à la drink Tequila Sunrise) lub lustrzanych szkłach. Po czym się poznaje uzbrojone panie? Szczerze mówiąc, nie wiem.

Tymczasem instruktor Lonnie przeszedł do kwestii chwytania. Jak wszyscy, którzy w dzieciństwie strzelali do kumpli wodą albo do tarczy na ścianie lotkami z przyssawką, ja i Lisa odruchowo złapaliśmy za spusty, wykonując manewr zupełnie niezgodny z zasadami bezpieczeństwa i higieny na strzelnicy.

– Najpierw należy pociągnąć za ten metalowy dzyndzel – odezwał się Lonnie.

– Czyli jeżeli upuszczę, nie ma strachu, że wystrzeli?

– Nic się nie bój – odparł Lonnie. – Pół promila szansy. No to proszę, David, łapiemy za glocka.

Zebrałem się w sobie. Wykonałem polecenie.

– Brawo ty! – zawołał.

Kiedy przyszła kolej Lisy, najpierw chwyciła za cyngiel.

– Pała – skomentował Lonnie. – Dobra, David, bierz rewolwer, a Lisa spróbuje z glockiem.

Doszliśmy w szkoleniu do zasady numer dwa – nigdy w nikogo nie celuj, chyba że zamierzasz go postrzelić lub zastrzelić – kiedy Lisa wyjaśniła, po co przyszła na strzelnicę:

– A gdyby ktoś chciał mnie zabić? I upuściłby pistolet? Bałabym się podnieść. Nigdy nie wiadomo.

– No i mądrze mówisz – pochwalił ją Lonnie. – Przezorna zawsze ubezpieczona.

Żebyś wiedział, chłopie” – powiedziałem w myślach.

Lekcja zasad bezpieczeństwa troszeczkę się przeciągnęła, lecz i tak zostało dziesięć minut na strzelanie, czyli – patrząc z perspektywy – aż nadto. Wprost nie mogłem się nadziwić, gdy Lisa naprężyła się jak struna, dzierżąc nabitego glocka: była niczym dyrygentka, która celuje batutą w orkiestrę. Pierwszy strzał od razu celny: trafiła w zarys człowieka rozmiaru jeden do jeden, niemal prosto w serce.

„Od tej strony cię nie znałem” – przeszło mi przez myśl.

– Brawo ty! – zakrzyknął Lonnie. – I trochę szerzej rozstawiamy nóżki. I proszę bardzo, strzelamy.

I poszło jej jeszcze lepiej. O mały włos, a trafiłaby w dziesiątkę.

– No, no, no. Cicha woda – odezwał się Lonnie. – Teraz Mike.

– Ja? – spytałem, zbity z tropu.

Podał mi krótkolufowca.

– Przyszedłeś postrzelać, tak?

Wziąłem więc rewolwer, przybierając imię „Mike” do końca sesji strzeleckiej, co nie działało zbyt motywująco. Nie dość, że Lonnie nie zadał mi standardowego pytania: „Ten David Sedaris?”, to jeszcze nazwał mnie Mikiem. No, to było już przegięcie. Przypomniało mi się, jak kiedyś w hotelu podeszła do mnie nieznajoma pani.

– Przepraszam, pan na spotkanie Lions Club?

Lions Club jest Mikiem stowarzyszeń dobroczynnych.

Za to imię mojej siostry nie uleciało Lonniemu z pamięci. Wprost nie schodziło mu z ust.

– Dajesz, Lisa, dajesz! Super! A teraz wyceluj, zamykając lewe oczko. To co, Lisa, rewolwerek?

– A muszęęę? – zapytała jak dziewczynka, bo zdążyła się już znudzić.

Ja zresztą podobnie. Oddając ostatni strzał, myślałem o parce, z którą się koleżankuję. Chłopcy są z Teksasu, z miasteczka Odessa. Tom jest mechanikiem i naprawia samoloty, mieszkają więc z Randym w baraczku z prefabrykatów przy hangarze na lotnisku. Kiedyś w środku nocy tęgi i barczysty wariat, który nawiał z psychiatryka, staranował samochodem ich siatkowy płot, po czym zaczął się dobijać.

– Wypuść moją matkę! – wołał. – Wiem, że ją tam trzymasz, gnoju!

Nie dało mu się przemówić do rozumu, no bo był walnięty.

Tom i Randy tarasowali drzwi własnymi ciałami. Gdy zawiasy jęły puszczać, Tom poleciał po pistolet.

– Trzymasz w domu broń? – spytałem Toma zdziwiony. Gej, a ma pistolet.

Tom potaknął ruchem głowy.

– Celowałem mniej więcej na wysokość kolan, ale typ się schylił, więc trafiłem w szyję.

Nie żeby od tego umarł, nie. Wariat na gigancie wsiadł znowu do auta. Wjechał przez zamkniętą bramę prosto do hangaru, następnie wyjechał przez ścianę z blachy falistej, na pasie lotniska wykonał zawrotkę i ruszył w stronę baraku Toma i Randy’ego.

– Zabili go i uciekł – zauważyłem.

– Właśnie! – zawtórował Randy, dyrektor odeskiego domu kultury. – Ja nie jestem agresywny, agresywność: jeden, w życiu nie miałem pistoletu w ręce, ale gdy ten czubek zatrzymał się samochodem przy mojej komodzie, darłem się na całe gardło: „Weź go ubij! Weź go ubij!!!”.

Tom wycelował w wariata, lecz ten zdążył zemdleć od upływu krwi. Kiedy po chwili pojawiła się policja, podziurawione od pocisków drzwi baraku ledwo się trzymały, hangar ledwo stał, a przy łóżku mechanika i pana z domu kultury garażowało ukradzione auto. „To jest ten wszelki wypadek” – spuentowałem w myślach. Ogólnokrajowe stowarzyszenie strzeleckie NRA mogłoby z tej historyjki uczynić sobie najlepszą reklamę opartą na faktach.

„Kogo by tu ubić?” – zapytałem siebie w duchu, wpatrzony w tarczę strzelniczą, rozważając przy okazji, czy mają też wersję z zarysem kobiety. I tak było wszystko jedno, kogo sobie wyobrażę jako cel do odstrzelenia. Kompletnie chybiłem, mógłbym więc jedynie liczyć, że moja ofiara padnie na miejscu ze śmiechu.

Kiedy skończyła się nasza sesja na strzelnicy, Lonnie zbliżył tarczę i napisał „Lisa” nad dziurą najbliżej serca. Nad dziurą najdalej serca (i najdalej ciała) napisał z kolei „Mike”, po czym zwinął planszę i wręczył nam na pamiątkę. Przyjmując zapłatę, wygłosił opinię, że Karolina Północna ma całkiem w porządku prawo.

– Można sobie strzelać i nikt się nie czepia – stwierdził.

Powiedziałem mu, że w Anglii facet trafił do więzienia, bo zastrzelił włamywacza, którego przyłapał na gorącym uczynku. Lonniemu opadła szczena. Słuchał i nie wierzył, jakbym właśnie mu oznajmił, że w kraju, gdzie mieszkam, jest prikaz, by do południa chodzić wyłącznie na rękach.

– Chore – skomentował. Zwrócił się do gościa obok: – Słyszysz, co on mówi? – I znowu popatrzył na mnie: – Że takich czasów dożyłem…

Pod przeszkloną ladą trzymał kolekcję różnych naklejek na zderzak, a na jednej widniał napis: „CHODŹ POSTRZELAĆ. NIE BĄDŹ CIOTA”.

– To było ich hasło reklamowe na bilbordach, lecz poszły skargi od gejów – szepnęła mi Lisa, gdy wychodziliśmy.

Nie jestem obrażalski. Wiele rzeczy na tym świecie mi się nie podoba i wiele rzeczy mnie złości, ale oburza mnie jedno: kreskówki ze zwierzętami, które noszą okulary przeciwsłoneczne i wciąż powtarzają „mega”. To już jest przesada. Nie chodzi mi o to, że w ten sposób się wyśmiewa królika, niedźwiadka lub inne zwierzątko, tylko że się uczy dzieci olewactwa i dziadostwa. Mówienie na gejów „cioty” nie robi na mnie wrażenia. Wszystko jedno. Meh.

– Czemu wyjechałaś z tym, że „ktoś chciałby cię zabić”? – zapytałem Lisę, gdy szliśmy przez parking. – Skąd wiesz, że akurat upuściłby spluwę?

Otwarła drzwi auta.

– Nigdy nie wiadomo. Może by się wyśliznęła, boby nosił rękawiczki.

Kiedy ruszyliśmy, zacząłem się zastanawiać, czy kiedyś tak się zdarzyło, że na strzelnicy zjawił się człowiek w depresji, odbył szkolenie z zasad bezpieczeństwa, wszedł na stanowisko i wpakował kulkę sobie.

– Prościej, niż kupować glocka albo trzydziestkęósemkę – rozwinąłem temat – no i nie narobisz chlewu. W każdym razie nie u siebie. A że nie płaci się z góry, to sesja strzelania kosztuje cię tylko życie.

Lisa się zadumała.

– Wpierw zabiłabym Henry’ego, a dopiero potem siebie. – Chodziło o jej papugę, która bez problemu mogłaby przeżyć nas wszystkich. – Żeby nie było: kocham go na śmierć i życie. No ale nie chcę, żeby stała mu się krzywda, kiedy mnie zabraknie.

– Zakładałem, że gdy umrzesz, to ja się nim zajmę.

Lisa włączyła migacz.

– Na pewno by ci się znudził.

Niedługo po naszej sesyjce strzeleckiej doszło do masakry w podstawówce w Sandy Hook. Dwa miesiące później strzelnica Strzelanka rozesłała mejlem życzenia walentynkowe z sercem z pistoletów, karabinków półautomatycznych, a nawet granatów. W gazetach pisali, że po szkolnej strzelaninie ceny w branży podskoczyły, bo powstała groźba, że prezydent Obama ograniczy obrót bronią, uchylając drugą poprawkę do konstytucji. Rynek zareagował tak samo po krwawych rzeziach w kinie w Kolorado i w zborze Emanuela w Karolinie Południowej.

Wola posiadania broni, a już zwłaszcza uzbrojenia używanego na froncie, jest mi całkowicie obca. Sam nie wiem dlaczego, lecz strzelanie mnie nie bierze. Zaliczyłem jedno wyjście na strzelnicę z moją siostrą i to mi wystarczy. Ludzie wrzucają filmiki na Jutuba, żeby się pochwalić, jak na podwórku za domem rozwalają strzałem kręgiel albo stary toster – a ja nie rozumiem po co. Nie mam w sobie żądzy mordu ani polowania. Nie żywię obawy, że nadchodzi wojna pomiędzy rasami, na którą trzeba się zbroić. Śpię jak zabity, nie zamartwiając się wizją, że w środku nocy wariat na wolności nawet nie zapuka, tylko od razu staranuje moje drzwi. Takie rzeczy się zdarzają, wypadki chodzą po ludziach: gdyby przyszło co do czego, ja bym wolał, zamiast walczyć, zwiewać tylnym wyjściem. W Wielkiej Brytanii, gdzie obecnie mieszkam, niełatwo załatwić strzelbę, a co dopiero broń krótką. Brytyjczycy jednak – nie wiadomo czemu – żyją w poczuciu wolności. Może są wolni od strachu? Nie wiedzą, co tracą? Może się nie boją, że ktoś ich zastrzeli w szkole, w sklepie albo w kinie?

Rzecz jasna, w Wielkiej Brytanii roi się od nożowników, jednak noże mają niewielką siłę rażenia. No i wokół broni białej nie skrzyknął się ruch społeczny jak w przypadku broni palnej. Jeszcze nie widziałem naklejki na zderzak z szablą i napisem: „MASZ PROBLEM? TO CHODŹ NA SOLO”. Parę dni po strzelaninie w szkole w Sandy Hook natknąłem się w sieci na reklamę karabinu automatycznego Bushmaster, który Adam Lanza, sprawca tamtej jatki, miał w swym arsenale. Slogan pod zdjęciem powiadał: „POKAŻ, KTO TU NOSI SPODNIE”.

Każda szkolna strzelanina jest ogromnym szokiem, ale jednocześnie powtórką z rozrywki. Relacje z miejsca zdarzenia, zapłakane dzieci, kupa kwiatów i maskotek, które leżą w strugach deszczu. Po jakimś czasie się słyszy, że ocaleni z masakry oraz rodziny zabitych „powoli się otrząsają” i że „potrzebują czasu” – i do następnego, by tak rzec, odcinka. NRA uważa, że jest jedno rozwiązanie: zwiększyć podaż broni. Kiedy po masakrze w Parkland na Florydzie Donald Trump zaproponował, by nauczyciele nosili w pracy broń ostrą, tyrknąłem do Lisy, która nie mogła uwierzyć.

– Zaraz, zaraz – powiedziała. – Gdzie ty o tym przeczytałeś?

Przypomniała mi się kolacja przed laty. Siostra wpadła do mnie na weekend w Chicago i przy stole zapytała Adama, mojego kumpla:

– Kojarzysz „The Onion”?

– Oczywiście – odpowiedział.

– No a ja nie kojarzyłam, że to pismo satyryczne. Czytałam tam kiedyś, że w ramach cięć budżetowych departament edukacji zamierza wykreślić czas przeszły z programu nauczania. Dzwonię do męża i mówię: „Słuchaj, koniec świata”. Dawniej pracowałam w szkole, a tyle się teraz słyszy o gospodarności i dyscyplinie finansów publicznych, że brzmiało to wiarygodnie.

– Co to niby za oszczędność: usunąć czas przeszły? – zapytał ją Adam.

– Bo ja wiem? – odparła Lisa. – Wzięli mnie z zaskoczki.

Może to i dobrze, że tak łatwowierna laska już nie uczy dzieci. Lecz nie mogę mieć jej za złe, iż nie uwierzyła w zbrojenie oświaty. Komu przyszłoby do głowy, że po tych wszystkich koszmarach ktokolwiek wyskoczy z taką propozycją? Parę dni później kuratorium oświaty Blue Mountain w stanie Pensylwania wyposażyło sale szkolne w wiadra pełne otoczaków, licząc, że uczniowie, gdy zajdzie potrzeba, ukamienują napastnika w akcji.

Może parę dzieci sięgnęłoby po kamienie, ale większość by zamarła lub zaczęła płakać. Ja w każdym razie na pewno.

Następnie doszło do jatki w Santa Fe w Teksasie, którą rozpętał – ku rozgoryczeniu mojej najbliższej rodziny – niejaki Dimitrios Pagourtzis.

Czuliśmy się pewnie jak Amerykanie o korzeniach koreańskich po rzezi w Virginia Tech.

– Nasz, cholera, nasz. Niedobrze.

Całe szczęście wicegubernator upatrywał winy w liczbie wyjść z budynku, a nie, dajmy na to, w greckich korzeniach mordercy.

– W szkole, w której pracowałam, szkoli się uczniów i ciało pedagogiczne na wypadek strzelaniny – powiedziała Lisa. – Żeby wyłączyli światło i chowali się po kątach. – Dodała z ciężkim westchnieniem: – Uczyłam trzecie klasy. Dobrze, że to dawno za mną.

W czasach szkolnych ja i siostra przeszliśmy ćwiczenia przeciwatomowe, bo akurat doszło do kryzysu kubańskiego. Można by przypuszczać, że nauczyciele zaprowadzą nas do schronu głęboko pod ziemią, ale stało się inaczej: kazali nam kucnąć i schować się pod ławkami. Ciekawy pomysł: przycupnąć sobie na ziemi z rękami na głowie. Może od wybuchu bomby atomowej posypie się tynk z sufitu, ale gdy już przejdzie fala uderzeniowa, wrócimy do domków, które nadal będą stały. Mama, tata, piesek i ciepły obiadek, tylko trochę pyłu osiadło na stole.

Dzieciom łatwiej pojąć strzelaninę niż bombę. Kto ogląda telewizję, wie, czym jest broń palna i co dzieje się z człowiekiem, którego dosięga pocisk. Dziecko może nie rozumieć, o co chodzi z umieraniem – że nawet kiedy przeprosisz, śmierć się nie odstanie – lecz ma ogólną świadomość, że to coś przykrego. Dla drugoklasistki Lisy i dla mnie, pierwszaka, wybuch bomby atomowej stanowił wielką abstrakcję. Gdy po zajęciach z obrony przeciwnuklearnej wsiadłem do gimbusu, gdzie ujrzałem swoją siostrę – w sukience, w lakierkach, ze schludną fryzurą, znacznie elegantszą niż później w dorosłym życiu – nie poczułem ulgi, tylko dzikie szczęście, które zazwyczaj ogarnia dzieci w wieku szkolnym, kiedy wracają do domu. Rozpiera je radość, bo żyją i mają wolne.

David Sedaris „Sama radość”
Tłumaczenie: Maciej Stroiński
Wydawnictwo: Filtry
Liczba stron: 272

Opis: Nowa książka Davida Sedarisa, mistrza społecznej satyry, którego tytuły sprzedają się w Stanach Zjednoczonych w milionach egzemplarzy. Pierwsza od czasu świetnie przyjętego w Polsce „Calypso”.

Pandemia wywróciła nasze życie do góry nogami. Ale co może ważniejsze, pokazała nam, jak bardzo potrzebujemy kontaktu z drugim człowiekiem. Rzeczywistego – nie online. Odcięty od ludzi Sedaris radzi sobie, jak może: nocami spaceruje po pustym mieście, za dnia obsesyjnie wyciera kurze w mieszkaniu. Zastanawia się, co robią w czasie lockdownu pracownicy seksualni i akupunkturzystki. Próbuje przemyśleć swój nowy status rodzinny: jego ojciec umiera i wkrótce David przestanie być synem. Po raz pierwszy w życiu…

„Sama radość” to słodko-gorzkie sceny z dnia powszedniego w Ameryce. To brawurowe relacje z codziennych potyczek, niepozornych sytuacji, których za Oceanem doświadcza każdy. Sedaris mówi szczerze o więziach rodzinnych i o starości, boleje nad rozwarstwieniem społecznym kraju i kpi z hipokryzji rodaków: „Amerykanom się zdaje, że korrida jest bestialską i prymitywną tradycją – pisze – ale gdyby polegała na strzelaniu z broni palnej, poszlibyśmy w to jak w dym”.

To bardzo zabawna książka. Ale też czuła. I bardzo prawdziwa – nawet jeśli połowa opisanych w niej przygód Sedarisa wydarzyła się tylko w jego głowie.

fot. archiwum Davida Sedarisa


Tematy: , ,

Kategoria: fragmenty książek