Czasy wielkiego kryzysu, czworo sierot i ucieczka rzeką w stronę Missisipi. Przeczytaj pierwszy rozdział „Naszej czułej ziemi” Williama Kenta Kruegera

3 lipca 2025

Opublikowana nakładem wydawnictwa Świat Książki „Nasza czuła ziemia” Williama Kenta Kruegera to epicka opowieść inspirowana „Przygodami Hucka Finna” Twaina i „Odyseją” Homera. Narratorem książki jest starszy mężczyzna o imieniu Odie O’Banion, który wspomina pamiętne lato swojej młodości w czasach wielkiego kryzysu, gdy miał dwanaście lat i przebywał w placówce dla sierot. Po popełnieniu strasznego przestępstwa wraz z trojgiem innych sierot salwuje się ucieczką. Kierując się w stronę rzeki Missisipi, cała czwórka staje w obliczu trudności, okrucieństwa i samotności. Ale spotyka się też z życzliwością i człowieczeństwem ze strony nieznajomych, którzy często mają nie więcej niż młodzi uciekinierzy. Poniżej możecie przeczytać pierwszy rozdział książki.

Prolog

Na początku, gdy już ule­pił niebo i zie­mię, jasność i mrok, ląd i morze oraz wszyst­kie żywe stwo­rze­nia, które je zamiesz­kują, i po tym, jak stwo­rzył męż­czy­znę i kobietę, nim – jak sądzę – spo­czął, Bóg dał nam jesz­cze ostatni dar, dar opo­wie­ści, byśmy nie zapo­mnieli o boskich źró­dłach całego tego piękna.

Jestem gawę­dzia­rzem. Miesz­kam w domu sto­ją­cym w cie­niu klonu jawo­ro­wego nad brze­giem rzeki Gilead. Gdy odwie­dzają mnie pra­wnuki, mówią, żem stary.

– „Stary” to wyświech­tany fra­zes – tłu­ma­czę im z uda­wa­nym smut­kiem. – Wytarty banał. Obe­lga. A ja przy­sze­dłem na świat wraz ze Słoń­cem, Zie­mią, Księ­ży­cem, pla­ne­tami i wszyst­kimi gwiaz­dami. Byłem tu każdą cząstką od początku świata.

– Kła­miesz! – odbur­kują niby gniew­nie, acz filu­ter­nie.

– Nie kła­mię, gawę­dzę – upo­mi­nam je.

– To opo­wiedz nam histo­rię – pro­szą.

Nie potrze­buję zachęty. Opo­wie­ści to słodki owoc mojego żywota i z rado­ścią się nimi dzielę.

Zda­rze­nia, o któ­rych opo­wiem, roz­po­częły się nad brze­gami Gilead. Nawet jeśli dora­sta­li­ście w sercu tej kra­iny, nie może­cie ich pamię­tać. To, co stało się latem 1932, jest naj­waż­niej­sze dla tych, któ­rzy tego doświad­czyli – a nie­wielu nas już zostało.

Gilead to uro­cza rzeka obro­śnięta na obu brze­gach sędzi­wymi topo­lami nawet w cza­sach mojego chło­pięc­twa. Wszystko było wtedy inne. Nie prost­sze ani lep­sze, po pro­stu inne. Nie podró­żo­wa­li­śmy jak teraz, a dla więk­szo­ści miesz­kań­ców okręgu Fre­mont w Min­ne­so­cie świat koń­czył się na kawałku ziemi, jaki mogli doj­rzeć, nim hory­zont odciął resztę. Jak ja, nie wie­dzieli, że jeśli zabi­jesz czło­wieka, na zawsze cię to odmieni, a gdy ów czło­wiek wróci do żywych, przej­dziesz prze­mianę. Widzia­łem to na wła­sne oczy, inne cuda też. I pośród wielu okru­chów mądro­ści, jakimi przez lata kar­miło mnie życie, jest rów­nież i ten: Otwórz się na wszyst­kie moż­li­wo­ści, gdyż nic, co wymy­śli serce, nie jest nie­moż­liwe.

Histo­ria, którą opo­wiem, będzie o pew­nym lecie dawno temu. O mor­dzie, porwa­niu i dzie­ciach ści­ga­nych przez demony o tysiącu imion. Będzie w niej odwaga i tchó­rzo­stwo, będzie miłość i zdrada – i, rzecz jasna, będzie też nadzieja. Bo w końcu czy nie o to cho­dzi w dobrej opo­wie­ści?

Rozdział 1

To Albert nazwał tego szczura. Dał mu na imię Faria.

Stare to było stwo­rze­nie, kłę­bek sza­ro­bia­łego futerka. Nie­mal zawsze trzy­mał się z dala, prze­my­ka­jąc wzdłuż ściany maleń­kiej celi do szpary w kącie, gdzie zosta­wia­łem mu parę okru­chów suchara, który słu­żył mi za posi­łek. Nocą nie mogłem go wypa­trzyć, lecz wciąż sły­sza­łem deli­katny sze­lest, gdy prze­bie­gał po roz­rzu­co­nej na kle­pi­sku sło­mie od sze­ro­kiej szpary mię­dzy blo­kami z betonu w rogu, zgar­niał okru­chy i wra­cał tam, skąd przy­szedł. W księ­ży­cowe noce, gdy jasna poświata wle­wała się przez będące tu jedy­nym oknem wąskie pęk­nię­cie w murze pod sufi­tem, roz­ja­śnia­jąc wschod­nią, kamienną ścianę, cza­sami uda­wało mi się dostrzec w odbi­tym świe­tle smu­kły owal ciała Farii, nie­wy­raźną plamę sre­brzy­stej sier­ści i cienki ogon wijący się za nią niczym doda­tek do dzieła stwo­rze­nia.

Pierw­szy raz wtrą­cili mnie do „pokoju ciszy”, jak nazy­wali ową celę Brick­ma­no­wie, wraz z moim star­szym bra­tem Alber­tem. Owej nocy księ­życ nie zaglą­dał do środka, więc pano­wał tam kom­pletny mrok. Za posła­nie słu­żyła nam cienka war­stwa roz­rzu­co­nej na kle­pi­sku słomy. Były jesz­cze drzwi, wielki pro­sto­kąt prze­rdze­wia­łego żeliwa ze szcze­liną na dole, przez którą wsu­wano talerz z jedze­niem – nie­zmien­nie poje­dyn­czym sucha­rem. Śmier­tel­nie się bałem. Póź­niej Benny Blac­kwell, Siuks z Rose­bud, wyja­śnił nam, że gdy Szkoła Przy­spo­so­bie­nia Indian w Lin­coln peł­niła rolę sta­nicy woj­sko­wej zwa­nej Fort Sibley, pokój ciszy wyko­rzy­sty­wano jako izo­latkę. W cza­sach, gdy tra­fi­li­śmy tam z Alber­tem, prze­trzy­my­wano w nim wyłącz­nie dzieci.

Wtedy nie wie­dzia­łem jesz­cze nic o szczu­rach, oprócz tych z bajki o Flet­niku z Hamelnu, który wywa­bił je z mia­steczka. Sądzi­łem, że to obrzy­dliwe stwory, które pożrą wszystko, może nawet nas. Cztery lata star­szy i o wiele mądrzej­szy Albert wytłu­ma­czył mi, że ludzie naj­bar­dziej boją się tego co nie­znane i że jeśli się cze­goś boisz, powi­nie­neś się do tego zbli­żyć. Nie zna­czyło to, że nagle owo coś prze­sta­nie być okropne, lecz okropne znane łatwiej jest udźwi­gnąć niż wyima­gi­no­wane. A zatem Albert nadał mu imię, co spra­wiło, że prze­stał być pierw­szym lep­szym szczu­rem. Gdy spy­ta­łem, dla­czego „Faria”, odparł, że zaczerp­nął je z książki „Hra­bia Monte Chri­sto”. Uwiel­biał czy­tać. Ja wola­łem wła­sne opo­wie­ści. Za każ­dym razem, gdy tra­fia­łem do pokoju ciszy, kar­mi­łem Farię okru­chami i wymy­śla­łem o nim histo­ryjki. Spraw­dzi­łem hasło „szczur” w wysłu­żo­nym tomie „Encyc­lo­pa­edia Bri­tan­nica” z półki w szkol­nej biblio­tece i odkry­łem, że są bystre i towa­rzy­skie. Przez lata pod­czas licz­nych nocy spę­dzo­nych w izo­la­cji w pokoju ciszy jąłem trak­to­wać to małe stwo­rze­nie jako przy­ja­ciela. Faria. Szczur extra­or­di­na­ire. Towa­rzysz odmień­ców. Współ­wię­zień mrocz­nego kar­ceru Brick­ma­nów.

Tam­tej pierw­szej nocy w pokoju ciszy uka­rano nas za dys­ku­sje z dyrek­torką szkoły, Thelmą Brick­man. Albert miał dwa­na­ście lat, ja osiem. Obaj byli­śmy nowi w szkole w Lin­coln. Po wie­czor­nym posiłku, wod­ni­stej i pozba­wio­nej smaku brei z led­wie kil­koma kawał­kami mar­chewki, ziem­niaka, cze­goś zie­lo­nego i ośli­złego i chrząstki od szynki, pani Brick­man zasia­dła przed nami w wiel­kiej sto­łówce i opo­wie­działa histo­ryjkę. Robiła to nie­mal zawsze po kola­cji. Jej opo­wie­ści zawie­rały ważny jej zda­niem morał. Na koniec padało sakra­men­talne: Macie jakieś pyta­nia? Jak się póź­niej prze­ko­na­łem, pytała o to, żeby schle­bić samej sobie, suge­ru­jąc, jakby rze­czy­wi­ście dopusz­czała moż­li­wość dia­logu, roz­mowy rozum­nego doro­słego z rozum­nym dziec­kiem. Tam­tego wie­czoru opo­wie­działa nam bajkę o wyścigu żół­wia i zająca. Usły­szaw­szy jej pyta­nie, pod­nio­słem rękę. Uśmiech­nęła się i zawo­łała:

– Tak, Odie?

Znała moje imię! Byłem prze­szczę­śliwy. Nie sądzi­łem, że w tym mro­wiu indiań­skich dzieci nawet ja zdo­łam zapa­mię­tać je wszyst­kie, a ona zapa­mię­tała moje. Przy­szło mi do głowy, że być może dla­tego, iż dopiero co się zja­wi­li­śmy, a może dla­tego, że mie­li­śmy spo­śród nich naj­biel­szą skórę.

– Powie­działa pani, że w tej opo­wie­ści cho­dzi o to, że leni­stwo to coś okrop­nego.

– Zga­dza się, Odie.

– A mnie się zdaje, że o to, że wyścig wygrywa ktoś powolny, lecz kon­se­kwentny.

– Nie widzę róż­nicy – odparła sta­now­czo, lecz nie ostro. Jesz­cze nie.

– Tata czy­tał mi tę bajkę, pani Brick­man. Napi­sał ją Ezop. I tata powie­dział, że…

– Powie­dział? – Ton jej głosu się zmie­nił, jakby z tru­dem pró­bo­wała wykasz­leć ość, która sta­nęła jej w gar­dle. – Powie­dział?

Sie­działa na wyso­kim stołku, tak żeby wszy­scy ją widzieli. Teraz się zeń ześli­znęła i ruszyła ku mnie i Alber­towi mię­dzy dłu­gimi sto­łami – dziew­czynki sie­działy po jed­nej stro­nie, chłopcy po dru­giej. W abso­lut­nej ciszy, jaka zapa­dła w tej wiel­kiej sali, sły­sza­łem popi­ski­wa­nie gumo­wych pode­szew jej butów suną­cych po sta­rych deskach pod­łogi. Chło­piec, który sie­dział obok, a któ­rego imie­nia jesz­cze nie zna­łem, odsu­nął się, jakby pró­bo­wał odda­lić się od miej­sca, w które, jak prze­czu­wał, wkrótce ude­rzy pio­run. Gdy zer­k­ną­łem na Alberta, ten pokrę­cił głową, dając znak, żebym się nie odzy­wał.

Sta­nęła nade mną.

– Powie­dział? – powtó­rzyła.

– T… t… tak, pro­szę pani – wyją­ka­łem, ale z sza­cun­kiem.

– I gdzież on jest?

– P… p… prze­cież pani wie.

– Wiem. Nie żyje. I już nie będzie opo­wia­dał ci bajek. Teraz będziesz słu­chał moich. A ich morał jest taki, jak mówię. Zro­zu­miano?

– Ja… ja…

– Tak czy nie?

Pochy­liła się ku mnie. Była szczu­pła, a deli­katny owal jej twa­rzy miał kolor pereł. Oczy zaś były tak zie­lone i kłu­jące jak młode kolce na krzaku róży. Jej dłu­gie czarne wyszczot­ko­wane włosy koja­rzyły się z miękką sier­ścią kota. Bił od niej zapach talku i leciutka woń whi­skey, mie­szanka aro­ma­tów, która przez lata głę­boko wryła mi się w pamięć.

– Tak – odpo­wie­dzia­łem gło­sem naj­cich­szym, jaki kie­dy­kol­wiek dobył się z mej krtani.

– On nie chciał pani ura­zić – wsta­wił się za mną Albert.

– Czy to było do cie­bie? – Wbiła w mojego brata zie­lone kolce swo­ich oczu.

– Nie, pro­szę pani.

Wypro­sto­wała się i omio­tła wzro­kiem salę.

– Jesz­cze jakieś pyta­nia?

Myśla­łem – mia­łem nadzieję, modli­łem się – że na tym się skoń­czy. Lecz tam­tego wie­czoru do sypialni przy­szedł pan Brick­man i wywo­łał po imie­niu mnie i Alberta. Był wysoki i smu­kły, przy­stojny zda­niem wielu kobiet w szkole, lecz ja dostrze­głem wtedy jedy­nie czarne źre­nice jego oczu i pomy­śla­łem, że jest jak gad na dwóch nogach.

– Dziś będzie­cie spać gdzie indziej – rzu­cił. – No, już.

Tam­tej pierw­szej nocy w pokoju ciszy pra­wie nie zmru­ży­łem oka. Był kwie­cień i wiatr znad opu­sto­sza­łych Dakot wciąż zaci­nał chło­dem. Ojciec zgi­nął nie­cały tydzień wcze­śniej, a matka ode­szła dwa lata przed nim. Nie mie­li­śmy w Min­ne­so­cie żad­nych krew­nych, przy­ja­ciół ani nikogo, kto by nas znał i zadbał o nasz los. Byli­śmy jedy­nymi bia­łymi w szkole dla Indian. Czy mogło być coś gor­szego? Wtem usły­sza­łem szczura i spę­dzi­łem resztę dłu­gich mrocz­nych godzin aż do świtu wtu­lony w Alberta i żeliwne drzwi, z kola­nami pod­cią­gnię­tymi pod brodę, roniąc łzy, które jedy­nie Albert mógł dostrzec i któ­rymi tylko on mógł się prze­jąć.

Mię­dzy moją pierw­szą a tą nocą w pokoju ciszy upły­nęły cztery lata. Tro­chę pod­ro­słem i się zmie­ni­łem. Nie­gdyś prze­ra­żony Odie O’Banion dawno już nie żył, jak jego rodzice, a ten nowy wyraź­nie skła­niał się ku rebe­lii.

Usły­szaw­szy szczęk klu­cza, przy­sia­dłem na sło­mie. Potem roz­warły się żeliwne drzwi i wnę­trze zalały pro­mie­nie poran­nego słońca, na chwilę mnie ośle­pia­jąc.

– Koniec odsiadki, Odie.

Choć nie mogłem doj­rzeć rysów jego twa­rzy, od razu pozna­łem głos Her­mana Volza, sta­rego Niemca, nad­zorcy sto­larni i asy­stenta wycho­wawcy chłop­ców. Sta­nął w drzwiach, prze­sła­nia­jąc słońce. Spoj­rzał na mnie zza gru­bych szkieł oku­la­rów. Twarz miał łagodną i melan­cho­lijną.

– Ona chce z tobą roz­ma­wiać – oznaj­mił. – Mam cię przy­pro­wa­dzić.

Mówił z nie­miec­kim akcen­tem; jego „ch” brzmiało jak „sz”, a „w” jak „f”. Wła­ści­wie usły­sza­łem: „Ona szce z tobą roz­ma­fiać, mam cię przy­pro­fa­dzić”.

Wsta­łem, zło­ży­łem cienki pled i powie­si­łem na przy­mo­co­wa­nym do ściany prę­cie, by mógł słu­żyć następ­nemu dziecku, które tu trafi, ze świa­do­mo­ścią, że zapewne znów będę to ja.

Volz zamknął za nami drzwi.

– Dobrze spa­łeś? Jak plecy?

Bicie paskiem czę­sto poprze­dzało pobyt w pokoju ciszy i zeszły wie­czór nie był wyjąt­kiem. Pręgi na ple­cach pie­kły, ale mówie­nie o tym nie przy­no­siło ulgi.

– Śniła mi się matka – odpar­łem.

– Naprawdę?

Pokój ciszy mie­ścił się na końcu kory­ta­rza z celami w dłu­gim budynku słu­żą­cym nie­gdyś za woj­skowy kar­cer. Pozo­stałe prze­mie­niono w pomiesz­cze­nia maga­zy­nowe. Posze­dłem z Vol­zem wzdłuż sta­rych murów, a potem przez dzie­dzi­niec do sie­dziby admi­ni­stra­cji, pię­tro­wej budowli z czer­wo­nego kamie­nia sto­ją­cej pośród dostoj­nych wią­zów zasa­dzo­nych przez pierw­szego komen­danta fortu Sibley. Drzewa rzu­cały na ów budy­nek wieczny cień, czy­niąc go mrocz­nym.

– To miły sen – oce­nił Volz.

– Pły­nęła łódką po rzece. Ja też pły­ną­łem łodzią, pró­bu­jąc ją dogo­nić i doj­rzeć jej twarz, lecz bez względu na to, jak mocno wio­sło­wa­łem, zawsze była zbyt daleko.

– Czyli jed­nak nie­miły – skwi­to­wał.

Miał na sobie czy­ste dre­li­chy i nie­bie­ską koszulę. Jego wiel­kie, podra­pane i pokryte bli­znami ręce zwi­sały wzdłuż tuło­wia. U pra­wej bra­ko­wało połowy małego palca po wypadku, jakiego doznał, uży­wa­jąc piły taśmo­wej. Kiedy nie sły­szał, dzie­ciaki prze­zy­wały go Czte­ro­ipół­pal­cza­stym, lecz nie ja i nie Albert, gdyż ów stary nie­miecki sto­larz zawsze dobrze nas trak­to­wał.

Po wej­ściu do budynku natych­miast ruszy­li­śmy do gabi­netu pani Brick­man. Sie­działa za wiel­kim biur­kiem, mając za ple­cami kamienny komi­nek. Tro­chę się zdzi­wi­łem, gdy ujrza­łem tam też Alberta. Prę­żył się obok niej niczym sto­jący na bacz­ność żoł­nierz. Jego twarz była bez wyrazu, lecz spoj­rze­nie ostrze­gało: Uwa­żaj, Odie.

– Dzię­kuję, panie Volz – powie­działa dyrek­torka. – Pro­szę zacze­kać na kory­ta­rzu.

Zawra­ca­jąc ku drzwiom, poło­żył mi dłoń na ramie­niu, na chwilkę, ale doce­ni­łem ten gest.

– Mar­twisz mnie, Odie – prze­mó­wiła pani Brick­man. – Coś mi się zdaje, że twój czas w naszej szkole dobiega końca.

Nie wie­dzia­łem, co ma na myśli, ale uzna­łem, że to nie­ko­niecz­nie coś złego.

Była ubrana w czarną suk­nię, wyraź­nie gusto­wała w tym kolo­rze. Raz pod­słu­cha­łem, jak nauczy­cielka muzyki, panna Strat­ton, mówi innej nauczy­cielce, że to dla­tego, iż ma obse­sję na punk­cie wyglądu, a sądzi, że czerń wyszczu­pla. Efekt osią­gnęła cał­kiem nie­zły, gdyż zawsze koja­rzyła mi się z długą cienką rączką pogrze­ba­cza. Jej sła­bość do tego koloru spra­wiła, że nada­li­śmy jej przy­do­mek Czarna Wiedźma, któ­rego uży­wa­li­śmy, rzecz jasna, kiedy była daleko.

– Wiesz, o czym mówię?

– Nie bar­dzo, pro­szę pani.

– Mimo że nie jeste­ście India­nami, sze­ryf popro­sił, żeby­śmy przy­jęli tu cie­bie i two­jego brata, bo w sta­no­wym sie­ro­cińcu bra­ko­wało miejsc. Zro­bi­li­śmy to z dobroci serca, ale dla kogoś takiego jak ty ist­nieje jesz­cze druga opcja. Zakład popraw­czy. Wiesz, co to?

– Wiem, pro­szę pani.

– Chciał­byś być tam ode­słany?

– Nie, pro­szę pani.

– Tak myśla­łam. A zatem, co zro­bisz, Odie?

– Nic, pro­szę pani.

– Nic?

– Nie zro­bię niczego, za co miał­bym być tam ode­słany, pro­szę pani.

Poło­żyła dło­nie na biurku, jedną na dru­giej, i roz­ca­pie­rzyła palce, two­rząc coś w rodzaju sieci na pokry­tym poli­turą drew­nia­nym bla­cie. Posłała mi uśmiech pająka, który wła­śnie usi­dlił muchę.

– To dobrze. Dobrze. – Ski­nęła na Alberta. – Powi­nie­neś brać przy­kład z brata.

– Tak, pro­szę pani. Posta­ram się. Czy odzy­skam moją har­mo­nijkę?

– Jest dla cie­bie wyjąt­kowa?

– Nie aż tak. To tylko stara har­mo­nijka, ale lubię na niej grać. Dzięki temu nie pakuję się w kło­poty.

– To, zdaje się, pre­zent od ojca?

– Nie, pro­szę pani. Zna­la­złem ją, nawet nie pamię­tam gdzie.

– Zabawne. Wiem od Alberta, że to pre­zent od ojca.

– No, widzi pani? – brną­łem, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Znowu nie taka wyjąt­kowa, żeby pamię­tał, skąd ją mam.

Przyj­rzała mi się uważ­nie, a potem rzu­ciła:

– No, dobrze. – Wyjęła z kie­szeni klucz, otwo­rzyła szu­fladę biurka i wycią­gnęła z niej har­mo­nijkę.

Się­gną­łem po nią, lecz cof­nęła rękę.

– Odie?

– Tak, pro­szę pani.

– Następ­nym razem zatrzy­mam ją na dobre. Zro­zu­mia­łeś?

– Tak, pro­szę pani.

Gdy mi ją podała, jej paty­ko­wate palce musnęły moją dłoń. Po powro­cie do bursy posta­no­wi­łem, że wyszo­ruję ją w umy­walni ługiem, do krwi.
(…)

William Kent Krueger „Nasza czuła ziemia”
Tłumaczenie: Bohdan Maliborski
Wydawnictwo: Świat Książki
Liczba stron: 512

Opis: Epicka i poruszająca opowieść, która pokazuje, jak miejsca, w których się rodzimy i dorastamy łączą nas wszystkich, nawiedzają nasze sny i sprawiają, że jesteśmy tacy, jacy jesteśmy.

Lato 1932 roku. Położone nad brzegiem rzeki Gilead w Minnesocie Lincoln Indian Training School jest bezwzględnym miejscem, gdzie uczą się rdzenne amerykańskie dzieci, przymusowo oddzielone od swoich rodziców. W szkole tej mieszka Odie O’Banion, sierota, którego wybryki ściągają na niego gniew władz szkoły.

Wreszcie po popełnieniu straszliwego przestępstwa, Odie i Albert są zmuszeni uciekać wraz z ich najlepszym przyjacielem Mosesem, niemym młodzieńcem pochodzącym z plemienia Siuksów. Zabierają ze sobą również dziewczynkę, Emmy, i uciekają razem w kanu.

Podczas jednego niezapomnianego lata czwórka sierot podróżuje w nieznane, spotykając plejadę barwnych postaci i kierując się w stronę wspaniałej rzeki Missisipi w poszukiwaniu miejsca, które będą mogli nazwać domem.

fot. Diane Krueger


Tematy: , ,

Kategoria: fragmenty książek