Czarnoskóry szeryf z amerykańskiego Południa na tropie seryjnego mordercy. Przeczytaj fragment kryminału „Wszyscy grzesznicy krwawią” S.A. Cosby’ego
Trzecia powieść jednego z najbardziej obiecujących amerykańskich autorów kryminałów. S.A. Cosby, jak sam o sobie mówi: „Południowiec z urodzenia i wychowania”, w powieści „Wszyscy grzesznicy krwawią” zabiera nas do fikcyjnego miasteczka w południowej Wirginii, gdzie pierwszy czarnoskóry szeryf staje przed trudnym zadaniem wytropienia seryjnego mordercy, który poluje na dzieci Afroamerykanów, a jednocześnie stara się, by narastające napięcia rasowe w hrabstwie nie wymknęły się spod kontroli. Poniżej możecie przeczytać sam początek książki, którą – podobnie jak dwie poprzednie powieści Cosby’ego – opublikowało Wydawnictwo Agora.
HRABSTWO CHARON
Hrabstwo Charon zbudowano z krwi i ciemności.
Dosłownie i w przenośni.
Nawet sama jego nazwa nurza się w mrocznych cieniach i zwyrodnieniu. Legenda głosi, że miało się nazywać hrabstwem Charlotte albo Charles, ale starszyzna osady za długo zwlekała i kiedy zdecydowała się wreszcie oficjalnie zarejestrować swoje prymitywne siedlisko, okazało się, że nazwy te są już zajęte. Podobno przesunęli wtedy palcem w dół listy, natrafili na Charon i postanowili przyjąć właśnie tę. Ludzie ci, szorstcy jak garbowana skóra, z rękami jak topory do łupania drewna, ochrzcili tak swoje nowe miasto, nie zważając na to, że nazwa ta makabrycznie się kojarzy. A może spodobała im się ze względu na rzekę, która – niczym Styks – przepływa przez hrabstwo i wpada do zatoki Chesapeake.
Kto wie? Kto może wiedzieć, o czym myśleli ci dawno już nieżyjący ludzie?
Wiadomo jednak na pewno, że w 1805 roku, w środku nocy, grupa białych posiadaczy ziemskich, rozsierdzonych ograniczeniami, jakie próbowali narzucić im miejscowi, podpaliła ostatnią tubylczą wioskę na półwyspie o kształcie łzy, który miał się stać hrabstwem Charon.
Tych, którzy uciekli z płomieni, zabito z muszkietów, nie bacząc na ich wiek, płeć czy stopień zniedołężnienia. Była to pierwsza z wielu tragedii w historii Charon. Kanibalizm zimą 1853 roku. Wybuch epidemii malarii w 1901. Masowe zatrucie na pikniku Zjednoczonych Cór Konfederacji w 1935. Rozszerzone samobójstwo rodziny Danforthów w 1957. Masowe utonięcie podczas chrztu w 1968. I tak dalej, i tak dalej. Ziemia hrabstwa Charon, tak jak ziemia większości miast i hrabstw amerykańskiego Południa, jest od pokoleń przesiąknięta łzami. Są tu takie miejsca, gdzie na miejskim rynku w każdy Dzień Ojców Założycieli otwarcie gloryfikowano przemoc i zamęt jako filary pionierskiego ducha.
Krew i łzy. Przemoc i zamęt. Miłość i nienawiść. Na tych oto skałach zbudowano amerykańskie Południe. Stanęło też na nich hrabstwo Charon.
Gdybyście mieli okazję zapytać jego mieszkańców, większość powiedziałaby pewnie, że to już przeszłość. Że wszystkie te rzeczy uniosła ze sobą rzeka czasu, która nigdy nie zawraca. Mogliby nawet dodać, że powinno się o nich zapomnieć i oddać we władanie wieczności.
Ale gdybyście zapytali szeryfa Titusa Crowna, odrzekłby, że każdy, kto w to wierzy, jest głupcem albo kłamcą. Albo jednym i drugim. A gdybyście mieli okazję porozmawiać z nim po tym długim październiku, powiedziałby, kto wie, może hrabstwo Charon stoi na cuchnących fundamentach przeżartych przez zgniliznę i sprzedajność, sprzedajność nie tylko ciała, ale też duszy. Że skały, na których zbudowano Południe, zaczynają się osuwać i pękać jak te, w które Mojżesz uderzył swoją laską. Tyle tylko, że zamiast wody wypływają z nich ichor i krew.
Być może dotknąłby w roztargnieniu blizn na twarzy i piersi, spojrzał wam prosto w oczy i chrapliwym szeptem, którym od tamtej pory mówi, wypowiedziałby te słowa:
„Południe się nie zmienia. Możecie próbować ukryć przeszłość, ale ona wróci i was dopadnie. Dopadnie w straszny sposób”.
A potem może westchnąłby, uciekł wzrokiem w bok i dodał:
„Południe się nie zmienia… Zmieniają się tylko nazwiska, daty i twarze. A czasem nawet to się nie zmienia, w każdym razie nie do końca. Czasem są to ten sam dzień i te same twarze, które czekają, aż zamkniesz oczy”.
„Które czekają na was w ciemności…”
1
Titus obudził się za pięć siódma, pięć minut przed dzwonkiem budzika, i zaparzył sobie kawę w ekspresie Keuriga, który rok temu dostał od Darlene na gwiazdkę. Uważał wtedy, że to kosztowny prezent jak na ledwie czteromiesięczny związek. Ale do dziś bardzo się z tego ekspresu cieszył.
On kupił jej flakon perfum.
Niemal skrzywił się na to wspomnienie. Jeśli dogłębne poznanie ukochanej osoby to coś w rodzaju zawodów, Darlene jest złotą medalistką. On nie załapałby się nawet na brąz. Jednak przez ostatnie dziesięć miesięcy ciężko pracował, żeby być coraz lepszym w dyscyplinie dawania prezentów.
Upił łyk kawy.
Dziewczyna, z którą chodził przed Darlene, mówiła, że jest świetnym chłopakiem, ale strasznym partnerem w stałym związku. Nie polemizował z tą oceną.
Upił kolejny łyk kawy.
Zaskrzypiały schody. Do kuchni schodził ojciec. Przez to posępne skrzypienie starego drewna on i Marquis nieraz mieli kłopoty, zwłaszcza w piątkowe wieczory, dopóki Titus nie przestał wracać późno do domu, a Marquis się nie wyprowadził.
– Hej, skoro już stoisz tam w samych bokserkach, zrób mi kawę w tej fikuśnej maszynce – poprosił ojciec.
Dokuśtykał do stołu i usiadł na metalowo-winylowym krześle, na którego widok wpadłby w euforię każdy hipsterski projektant wnętrz, zwłaszcza wielbiciel stylu nouveau retro. Minął rok, odkąd ojcu wymieniono staw biodrowy, a wciąż chodził z wyuczoną ostrożnością. Uparcie odmawiał korzystania z laski, ale ilekroć znad zatoki nadciągała burza albo kiedy temperatura spadała niczym ołowiany obciążnik, jego brązowa twarz skręcała się z bólu jak węzeł gordyjski.
Albert Crown przez czterdzieści lat, czternaście godzin na dobę, sześć dni w tygodniu zarabiał na życie wyciąganiem z wody i opróżnianiem na pokład pułapek na kraby; u wybrzeży Piney Island, na pokładach łodzi, których właściciele ledwie dostrzegali w nim człowieka. Nie miał ani ubezpieczenia, ani żadnego planu emerytalnego, mimo to dzięki harówce i gospodarności żony, matki Titusa, udało mu się zbudować trzypokojowy dom przy Preach Neck Road. Byli jedyną rodziną – jedyną wśród białych i czarnych – z własnym domem na prawdziwych fundamentach. Kiedy wyrósł ponad las tych mobilnych, otaczających go zewsząd jak chwasty różę, zazdrość przekroczyła granice rasowe i zjednoczyła sąsiadów.
– Jak przejdziemy na emeryturę, będziemy siedzieć w bujakach na frontowych schodach i machać do Patsy Jones przejeżdżającej przed naszym domem i przewracającej oczami – powiedziała wieczorem matka przy kuchennym stole w jeden z tych rzadkich weekendów, kiedy ojciec nie balował w Wodopoju albo w knajpie U Grace.
Titus podstawił filiżankę pod dyszę ekspresu, włożył kapsułkę i nastawił czas.
Ale, jak to w życiu bywa, te skromne, nieśmiałe plany matki nie miały się nigdy ziścić. Pracowała w wytwórni flag Cunninghama i zmarła na długo przed tym, zanim zdążyła przejść na emeryturę. Mimo to Patsy Jones wciąż przejeżdżała przed ich domem i wciąż przewracała oczami.
– Jaką włożyłeś? – Ojciec otworzył gazetę i zaczął przesuwać po niej palcem, leciutko poruszając przy tym ustami. Matka czytała więcej i lepiej, ale on nigdy nie pozwalał słońcu zajść, zanim nie przejrzał gazety.
– Orzechową – odparł Titus. – Jedyną, jaką lubisz.
Ojciec stłumił śmiech.
– Tylko nie mów tego tej dziewczynie. Dała nam duże opakowanie. To miłe z jej strony. – Polizał palec, przewrócił kartkę, wciągnął powietrze przez zęby i głucho stęknął.
– Te białe rasistowskie kmioty nigdy nie odpuszczą, co? Skrzykują ludzi na marsz w obronie pomnika. Są wściekli, bo ktoś zdobył się w końcu na odwagę i wygarnął im, że ich dziadek był zdrajcą i mordercą.
– Ricky Sours i jego konfederaci pukają do moich drzwi od dwóch tygodni. – Titus wypił łyk kawy.
– Po co?
– Chcą mieć pewność, że biuro szeryfa wypełni swój obowiązek i utrzyma porządek, jeśli pojawią się tam ich przeciwnicy. Bo wiesz, Ricky jest biały, a ja, jako czarny, jestem do białych uprzedzony ze względu na moje „pochodzenie kulturowe”. – Titus powiedział to spokojnie i obojętnie, tak jak nauczył się tego w FBI, mimo to ojciec zerknął na niego znad gazety i pokręcił głową.
– Sours nie powiedziałby tego Wardowi Benningsowi. Diabła tam, Ward pomaszerowałby pewnie z nimi z gwiazdą na piersi! „Pochodzenie kulturowe”. Gówno, nie pochodzenie. Dał ci do zrozumienia, że ty jesteś czarny, a on jest rasistą. Boże, synu, czasem nie wiem, jak ty to robisz.
– Bez trudu. Po prostu wyobrażam sobie, jak Sherman wybija zęby ich pradziadkom. To moje zen.
Jego głos był beznamiętny, ale ojciec i tak wybuchnął śmiechem.
– W piątek Linwood Lester spytał w sklepie jakiegoś gnojka, jednego z tych z naklejkami na zderzaku, dlaczego nie wystawią pomnika temu… Jak mu tam? Temu od jajek.
– Benedictowi Arnoldowi?
– Właśnie. Skoro tak bardzo lubią zdrajców, to dlaczego nie postawią pomnika jemu? Chłopak zaczął gadać coś o spuściźnie i historii, na to Linwood powiedział: dobra, w takim razie czemu nie postawicie pomnika Natowi Turnerowi? Gnojek wsiadł do pickupa, zabuksował kołami, dmuchnął w nas spalinami i odjechał. Ale odpowiedzieć na pytanie, nie odpowiedział.
Titus zmrużył oczy.
– Zapisaliście numer rejestracyjny? Jak ten pickup wyglądał?
– Nie, nie zdążyliśmy, skręcaliśmy się ze śmiechu. A pickup wyglądał jak wszystkie te, którymi te dupki jeżdżą. Podniesione do nieba zawieszenie i ani śladu brudu na pace. Rychtują te samochody jak niektórzy te wielkie, cudaczne łodzie. Pływają nimi po zatoce, wędkują, ale nigdy nie łowią ani jednej ryby. Narzędzia ludzi pracy to dla nich zabawki.
Titus dopił kawę. Opłukał filiżankę i wstawił ją do zlewu.
– Benedict Albert ich nie obchodzi, tato. Albert nienawidził nie tych, co oni. Idę się ubrać. Wrócę o dziewiątej. W lodówce masz trochę gulaszu z niedzieli. Zjedz na kolację.
– Nie jestem aż tak stary, żeby nie zrobić sobie kolacji, chłopcze. Poza tym kto cię nauczył gotować?
Titus poczuł, że na twarz wpełza mu spięty uśmiech.
– Ty – odparł i pomyślał: ale dopiero wtedy, kiedy mama odeszła, a ty odnalazłeś w końcu Jezusa.
– Otóż to. Pewnie zjem ten gulasz, ale wciąż potrafię coś upichcić. – Ojciec puścił do niego oko.
Titus pokręcił głową i ruszył w stronę schodów.
– Kupię trochę ostryg i może zrobimy grilla w weekend. Zaprosimy twojego wyrodnego brata.
Titus, który właśnie postawił nogę na pierwszym stopniu, zesztywniał na chwilę i poszedł dalej. Wiedział, że Marquis nie przyjdzie do nich ani w ten, ani w żaden inny weekend. To, że ojciec wciąż wracał do tego pomysłu, było czasem irytujące i przygnębiające. Marquis pracował na swoim jako stolarz samouk. Mieszkał na drugim końcu hrabstwa, na polu kempingowym w Windy River, ale równie dobrze mógłby mieszkać w Nepalu. Chociaż sam wyznaczał sobie godziny pracy, nie widywali się miesiącami. W miejscu tak małym jak Charon był to nie lada wyczyn.
Titus wszedł do sypialni i otworzył szafę. Wszystkie codzienne ubrania wisiały na drucianych wieszakach po lewej stronie. Mundury – na drewnianych po prawej. O codziennych ubraniach nie myślał jak o „cywilnych”. Nadawałoby to mundurom wojskowe znaczenie, co mu się nie podobało. Te codzienne były pogrupowane kolorami i wisiały w kolejności alfabetycznej. Najpierw czarne, potem czerwone, później niebieskie i tak dalej. Darlene powiedziała kiedyś, że jest najbardziej zorganizowanym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek znała. Buty stały w podobnym porządku. Kiedy Kellie, jego dziewczyna z czasów Indiany, spędzała u niego noc, często przewieszała ubrania. Mówiła, że robi to dla jego dobra.
– Wyluzuj, Wirgińczyku. Jesteś tak spięty, że kiedyś pękniesz. Próbuję pomóc ci utrzymać zdrowie psychiczne.
On uważał, że robiła to, bo wiedziała, jak tego nie znosi. Wiedziała też, że najpierw się o to pokłócą, a potem żarliwie pogodzą.
Westchnął.
Kellie należała do przeszłości. Teraźniejszością była Darlene. I wbrew temu, co napisał Faulkner, tamta część jego życia definitywnie się skończyła. Lepiej zostawić ją tam, gdzie ją porzucił.
Przepchnął codzienne ubrania bardziej w lewo. Wszystkie mundury były w tym samym kolorze. Ciemnobrązowa koszula, jasnobrązowe spodnie z ciemnobrązowym paskiem na nogawkach. Za nimi, na samym końcu drążka, wisiały dwie kamizelki kuloodporne. Na dnie szafy stały dwie pary czarnych skórzanych butów. Na półce leżał trójgraniasty brązowy kapelusz. Darlene nazywała go kapeluszem Niedźwiedzia Smokey’ego.
– Bo jesteś moim wielkim niedźwiedziem – powiedziała którejś nocy, kiedy leżała mu na piersi i przebierała palcami po jego bliźnie jak pianistka grająca gamę. Blizna była swego rodzaju podarkiem od Reda DeCraina, białego supremacjonisty, chrześcijańskiego nacjonalisty, dowódcy milicji i przez siedem minut niedoszłego męczennika.
Te siedem minut zmieniło ich życie. Życie Reda, jego żony i trzech synów w taktycznych kamizelkach wojskowych z kieszeniami pełnymi granatów. Najmłodszy miał ledwie siedem lat. Kamizelka wisiała mu na ramionach jak bluza z kapturem po starszym bracie. Gdy wyciągał zawleczkę, twarz miał pustą jak kartka papieru.
A potem…
– Przestań – rzucił głośno w pustkę. Przetarł rękami twarz. Odłamek granatu wypalił na jego brzuchu bliznę w kształcie znaku zapytania. Blizny na duszy były niewidoczne, lecz równie przerażające.
Włożył mundur z wyćwiczoną rutyną, co go uspokoiło. Najpierw zapiął paski kamizelki. Potem włożył koszulę i założył brązowy krawat wiszący na drzwiach szafy obok swoich dwóch braci. Następie spodnie i buty. Podszedł do stolika nocnego, otworzył szufladę i wyjął pas. Zacisnął go mocno, wziął z blatu klucz i ostrożnie ukucnął. Szeryf nie mógł paradować w pomarszczonych spodniach. A czarnoskóry szeryf musiał mieć w biurze zapasowe spodnie, na wszelki wypadek.
Wyciągnął spod łóżka metalowe pudełko, otworzył je i wyjął służbowy pistolet. Hrabstwo chciało uzbroić go w dziewiątkę Smitha & Wessona, ale on wolał coś o większej sile powalającej, więc za własne pieniądze kupił sig sauera P320, dokładnie takiego, jakiego używała wirginijska policja stanowa. Sprawdził magazynek i komorę i schował pistolet do kabury. Na stoliku leżały dwie pary przeciwsłonecznych lustrzanek. Włożył jedne do kieszeni na piersi. Potem sięgnął po radiotelefon. Nadajnik przyczepił do paska, a mikrofon do kołnierzyka.
Na końcu wyjął z szuflady odznakę. Przypiął ją do koszuli nad lewą kieszenią i wyszedł na korytarz.
Ojciec wciąż siedział w kuchni, ale gazeta zniknęła. Zamiast niej na stole leżała koperta z jego imieniem.
– Co to? – spytał Titus, choć już się domyślił.
– Minął rok. Wielebny Jackson powiedział w niedzielę, że to cud wart wychwalenia. Kto by pomyślał, że po tym jak Warda Benningsa przejechała ciężarówka z drewnem, zostaniesz wybrany na pierwszego czarnego szeryfa w historii hrabstwa Charon.
Titus podniósł kopertę. Otworzył ją paznokciem kciuka i zobaczył kartkę z życzeniami ozdobioną komicznym wizerunkiem pingwina trzymającego diabelskie widły. Napis na wewnętrznej stronie kartki głosił:
„PIEKŁO NAPRAWDĘ ZAMARZŁO, BO WCIĄŻ JESTEŚCIE RAZEM! WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO Z OKAZJI ROCZNICY ŚLUBU!”.
Titus uniósł brwi.
– W Walmarcie nie mieli nic o byciu dumnym z kogoś, kto został pierwszym czarnym szeryfem w tym hrabstwie. A jestem z ciebie dumny. Mój syn wrócił do domu i wszystko zmienił. Nie wiesz, ile twój widok w mundurze znaczy dla ludzi. Gdyby mama żyła, też byłaby dumna. – Ojcu załamał się głos. Matka Titusa zmarła dwadzieścia trzy lata temu, mimo to wystarczyło tylko o niej wspomnieć, żeby ból zaczął spływać z twarzy ojca jak woda z wykręcanej myjki.
Czy byłaby ze mnie tak dumna, gdyby wiedziała, co się stało w Indianie, u DeCrainów? – pomyślał Titus. – Chyba nie. Nie, na pewno nie.
– Nie wszyscy są dumni – powiedział. – Ale dzięki za kartkę.
– Mówisz o tym Addisonie, tym z Nowej Fali? Przestań, nikt nie bierze go na poważnie. On uważa, że Jezus nosi niebieskie dżinsy. – Była to najgorsza obelga, na jaką ojciec, członek Kościoła Baptystów Wolnej Woli, który co niedzielę wkładał swój najlepszy garnitur, mógł sobie pozwolić w odniesieniu do ich noszącego dredy duszpasterza z ruchu New Age.
– Robi dobrą robotę w kościele – zauważył Titus.
– Nazywasz ten barak kościołem? Kiedy się tamtędy przejeżdża, wygląda jak tancbuda.
– Dla ciebie to nie kościół? Tak czy inaczej, nie tylko Jamal Addison uważa, że jestem wujem Tomem – odparł Titus, uśmiechając się smutno.
– Cóż, wielebny Jackson ciągle powtarza, że trzeba się strzec fałszywych proroków.
Titus pomyślał, że to niezła ironia, lecz nic nie powiedział.
– Byłoby miło, gdybyś raz na jakiś czas przyszedł na nabożeństwo. Nikt z nas nie uważa, że jesteś wujem Tomem. Kościół dużo dla ciebie zrobił. Tak tylko mówię.
Ojciec nieustannie próbował odbyć z Titusem rozmowę o tym, jak wdzięczny powinien być za wsparcie udzielone mu przez Kościół Baptystów Emmanuela podczas niespodziewanej kampanii wyborczej. A on ciągle tej rozmowy unikał. Nie dlatego, że nie był wdzięczny. Dobrze zdawał sobie sprawę, że to dzięki wsparciu takich kongregacji jak baptyści pełnił teraz urząd szeryfa. Dzięki wsparciu wiernych, rzeszy współczesnych liberalnych hippisów oraz starych poczciwców, którzy nienawiść do Cootera, syna Warda Benningsa, przedkładali nad nieufność wobec byłego słynnego futbolisty i agenta FBI – taka koalicja ponownie zawiąże się może dopiero w przyszłym pokoleniu. Ale teraz wszyscy wyciągali do niego ręce. Kościół ojca też. Titus wiedział, że nie spełni warunków, na których udzielono mu pomocy. Pomijając już fakt, że nie uczestniczył w nabożeństwie, odkąd skończył piętnaście lat. Przestał chodzić do kościoła mniej więcej wtedy, kiedy ojciec zaczął. Dwa lata po śmierci matki.
– Dam ci znać. Ale za tydzień zaczyna się festiwal, będę bardzo zajęty – skłamał. Dla mieszkańców hrabstwa Jesienny Festiwal był głównie pretekstem do tego, żeby się upić, potańczyć na ulicy, a potem zaszyć się w ciemnym zakamarku na skwerze przed sądem i skraść kochance przesączonego whisky całusa. Swojej albo czyjejś.
Ojciec chciał go przycisnąć, ale właśnie wtedy zatrzeszczał radiotelefon.
– Zgłoś się, Titus!
Wywoływał go dyspozytor Cam Trowder. Cam pracował na dziennej zmianie, a Kathy Miller na nocnej. Cam należał do nielicznych urzędników poprzedniej administracji, których Titus zostawił na stanowisku.
Trowder brał udział w wojnie w Iraku, zachowywał spokój pod presją i miał encyklopedyczną wprost wiedzę na temat wszystkich autostrad, szos i bitych dróg w hrabstwie. Ale pomimo tych imponujących kompetencji jego największym atutem była bliskość zamieszkania; ledwie półtora kilometra od biura. Przyjeżdżał tam, choćby się waliło i paliło, nie opuścił ani jednego dnia pracy. Jego elektryczny wózek wyciągał ponad trzydzieści kilometrów na godzinę. Zbudował go sam, z pomocą nagrań na YouTubie i ściągniętych z internetu PDF-ów. Powiedzieć, że był zdeterminowany, to stanowczo za mało.
Dlatego namacalna rozpacz sącząca się z jego głosu zaniepokoiła Titusa i zdenerwowała.
– Tu Titus, melduj – rzucił do mikrofonu, nacisnąwszy przycisk nadawania.
– Titus… Titus, mamy aktywnego strzelca w ogólniaku. Dostaję sto telefonów na minutę. Mój siostrzeniec chyba tam jest…
Cam miał dziwny głos. Titus zdał sobie sprawę, że dyspozytor płacze.
– Wezwij wszystkie jednostki! – krzyknął. – Wyślij je do ogólniaka!
– Mój siostrzeniec tam jest…
– Wezwij wszystkie jednostki! Natychmiast!
Cam jęknął, ale kiedy ponownie się odezwał, mówił już głosem spokojnym i stanowczym.
– Tak jest. Wzywam wszystkie jednostki. Mamy aktywnego strzelca w liceum Jeffersona Davisa. Powtarzam, mamy aktywnego strzelca w liceum Jeffersona Davisa.
Titus rzucił kartkę na stół i popędził do kuchennych drzwi.
– Co się stało? – zawołał za nim ojciec.
Ale odpowiedział mu jedynie trzask uderzających w futrynę siatkowych drzwi, które chwycił w objęcia zimny jesienny wiatr.
Titusa już nie było.
(…)
S.A. Cosby „Wszyscy grzesznicy krwawią”
Tłumaczenie: Jan Kraśko
Wydawnictwo: Agora
Liczba stron: 408
Opis: W hrabstwie Charon w Wirginii, gdzie zbrodnia wydaje się jedynie wspomnieniem, strzelanina w szkole ujawnia serię makabrycznych morderstw, a ślady prowadzą do lokalnego Kościoła. Szeryf Titus Crown, ruszając tropem mordercy, musi zmierzyć się z tragiczną prawdą o społeczności, w której dorastał i którą, jak myślał, świetnie zna…
Cosby łączy duszną atmosferę amerykańskiego Południa z dynamiczną narracją i moralnymi dylematami, które wbijają czytelnika w fotel. To opowieść o winie, odkupieniu i walce z uprzedzeniami, w której nie brakuje brutalnej prawdy o ludzkiej naturze. Gdy mroczne sekrety wyłażą na światło dzienne, Titus musi się zmierzyć nie tylko z przestępcą, ale także z własną przeszłością i wątpliwościami, które rzucają cień na jego determinację.
Pełna napięcia, emocji i niepokojących pytań powieść Cosby’ego udowadnia, dlaczego jest on jednym z najważniejszych głosów we współczesnej literaturze kryminalnej.
fot. CBS Mornings
Kategoria: fragmenty książek