Cud na prowincji. Przeczytaj początek powieści „Dewocje” Anny Ciarkowskiej
Autorka dobrze przyjętego zbioru opowiadań „Pestki” oraz tomu wierszy „Chłopcy, których kocham” napisała powieść o młodej dziewczynie dojrzewającej na polskiej, katolickiej wsi. „Dewocje” Anny Ciarkowskiej to wnikliwy portret małego prowincjonalnego miasteczka, w którym zdarza się cud. Czy cud pochodzi od Boga? W miejscowości wszyscy modlą się tak samo, ale każdy wierzy trochę inaczej, po swojemu. Cud sprawia, że pośród tych wierzeń, znaków i przekonań każdy musi zmierzyć się z pytaniem, czy wierzy drugiemu człowiekowi. Od środy 19 maja powieść jest dostępna w księgarniach, a poniżej możecie przeczytać sam jej początek.
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Ostatni raz u spowiedzi byłam wczoraj… Proszę księdza… Ksiądz jest bliżej Boga, ksiądz zna lepiej boże plany. Niech ksiądz powie, to już? To ostatnia spowiedź? Ostateczna? A co jest na końcu, nagroda czy kara?
Znam repertuar boskich kar. Bóg karze bezbożnych dziadków niemocą, krnąbrne gospodynie karze bezdzietnością, narodzinami Dzikich, chorobami, nieszczęściami i pechem, wiosennymi przymrozkami, odejściami mężów i niedobrymi dziećmi. I śmiercią karze, ale rzadziej.
– Bóg powołuje do siebie najlepszych z nas. Do wiecznego życia w niebie – powiedział proboszcz, zanim dał sygnał, by ojca złożono w ziemi. Śmierć bywa więc i nagrodą, na którą mój ojciec, po niespełna czterdziestu latach bogobojnego życia, zasłużył.
– Lepiej mu tam będzie. – Matka ostrożnie przełożyła łzę z oka na palec.
– Już tam sobie miejsce przygotował – pocieszała ją ciocia Jadwiga.
Wyobrażam sobie, że na ojcowym obłoku są kanapa, stół kuchenny i zagon ziemniaków, żeby nareszcie mógł sobie w świętym spokoju poplewić. Tak, od początku. Dobrze ksiądz mówi, najłatwiej zacząć od początku i skończyć na końcu. A człowiek chce, żeby mu było najłatwiej. I chce, żeby było wiadomo, gdzie jest początek, gdzie koniec, co jest dobre, a co złe, bo przecież On za dobre wynagradza, a za złe karze. Jakbyśmy znali wszystko od początku, to i o śmierci na końcu byśmy wiedzieli, z jakiego jest powodu.
Najlepiej, jak człowiek wie, co było na początku, bo wtedy łatwiej z teraz, zawsze i z na wieki wieków. Tak, z wiecznością łatwiej, jeśli się ją jakoś sobie poukłada, od początku do końca. Dla świata to tylko nieprzerwany dalszy ciąg, a dla nas całe życie, które próbuje się ustalić, zmierzyć, zostawić chociaż nacięcie na futrynie, nawias dat w marmurze. To my tę wieczność pokroiliśmy na kawałki, podzieliliśmy na ery, stulecia, każdy odcięty płat przestrzeni rozpięliśmy na mapach, bo tak trudno znieść wszystko, wszędzie i zawsze. Wymyśliliśmy, że coś się gdzieś zaczyna i kończy, i próbujemy połączyć te punkty linią ciągłą i prostą. I próbujemy po tej linii iść i opowiadać. A może ta opowieść to tylko złudzenie, że skądś przychodzimy i dokądś zmierzamy i że ktoś zawsze i wszędzie czuwa nad naszą podróżą.
Moja mama mówi, że Bóg jest zawsze i wszędzie, a ta boska wszechobecność, bez początku i końca, bez dni tygodnia i pór roku, bez dnia odpoczynku od człowieka, wydawała mi się zawsze zawstydzająca i przykra. Ciągła obecność, bez jednej samotnej minuty. Może czasem Bóg wędruje do brzegu najdalszej pustyni i przez moment nie uczestniczy w niczyim życiu. Może zostaje na chwilę wśród zwierząt, dla których jest tylko elementem krajobrazu. Może posiedzi wśród szkieletów ryb, poleży sobie nieobserwowany przez nikogo, bez ciągłego szumu próśb i lamentów, i zaśnie, i zmieni się w biały pył, drobniejszy niż piasek, niż kurz niesiony przez wiatr i znów będzie wszędzie.
Może Bóg po to zesłał na ziemię Syna Człowieczego, żeby raz jeden poczuć, co znaczy istnieć w czasie i przestrzeni, mieć początek i koniec? I co znaczy być samotnym? Uważa ksiądz, że jeden syn to za mało? Bogu synów i córek nie starczyłoby na poznanie ludzi? Chyba że wszyscy jesteśmy tacy sami i Bogu wystarczy tylko parą oczu spojrzeć, żeby wiedzieć? Za okiem świat jest przecież taki sam, z tego samego się składa, tak samo jest wytarty na łokciach, wyślizgany w dłoniach, postrzępiony na brzegach, ukruszony, jeszcze ciepły. Ten świat składa się z tego samego: ćmy trzepoczącej w lampie, plamki pleśni na pomidorze, okrągłego odparzenia na stole. I człowiek składa się z tego samego: wrastającego paznokcia, odcisku na pięcie, wyblakłej blizny na kolanie lub kostce, pępka i siwego włosa. Oko ma różny kolor, ale przecież dla Boga to jedno i to samo oko, o takiej samej mechanice i polu widzenia. Może patrząc przez jedno tylko, wie się, co widać przez wszystkie?
Może wystarczy na skraju naszej wsi przykucnąć, cały dzień albo cały rok patrzeć, żeby wiedzieć, jak wygląda świat. I tylko na progu jednej chaty przysiąść, żeby wiedzieć, czym jest dom. I wystarczy posiedzieć na kolanach jednego ojca, żeby wiedzieć, czym jest ojciec, i w brzuchu jednej matki, żeby wiedzieć, czym jest matka. I jednego syna wystarczyło Bogu wysłać, by wiedzieć, czym jest człowiek.
Nieważne, ma ksiądz rację, to całkiem nieważne. Ja nie wiem, co jest ważne. O mnie we wsi mówili zawsze, że może nie głupia, ale mądra też nie. Taka pożal się Boże dziewucha, ani toto do pracy, ani do nauki.
– Taka nierozgarnięta – szeptała matka ciotce Jadwidze, bo co tu, Jadziu, z nią począć?
Właśnie wtedy matka kupiła mi terkoczącą maszynę, na której – podskakując nogą na pedale – zszywa się poszewki. Terkocze od tej maszyny w głowie, zszywają się myśli, które pruć potem trzeba, i od nowa.
Wie ksiądz, tyle czasu minęło, a ja rozpoznałabym wszystko bezbłędnie. Gdybym była niewidoma, wiodłabym palcem po wsi, wzdłuż dróg i między domami, po domach, po stodołach i poznałabym każdy uskok płotu, każdą protezę cegły, żywe drewno niedawno wstawionej sztachety, zastygły pęcherz farby. Poznałabym miękkie zakamarki z pleśni pieniącej się na podmokłej podłodze, naciekające głęboko pęknięcie kamienia, przez które przeciska się mleczna łodyga, nierówno odlaną szybę, w której ugrzęzło słońce, starannie obrębiony horyzont obszywający krajobraz od północnej strony, od południowej nierówny szew nieugoru, pierwsze samosiejki wysyłane przez las na zwiady. Wiedziałabym, który dom dziczeje i pod którego dachem wyrastają pierwsze odnóża mchów, a który obrósł w nowe przybudówki i pokoje, w pęczniejące spiżarnie i pawlacze, gdzie usychają piwnice, jak głęboko nacieka geologia tynków. Wiedziałabym, gdzie dom pobudowano bez korzeni, a gdzie zostało po nim tylko kłącze w ziemi.
Gdybym była niewidoma, palcem jeździłabym po zagłębieniach twarzy, rozpoznałabym każde miejsce, doliny łez i pagórki podbródków, opadające powieki, wyszczerbione szczęki, bruzdy paznokci i zakręty małżowin. Rozpoznałabym wszystkie miny zastygające w zmarszczki na czole, rysy, które coraz głębiej znaczą drogę w skórze, a kiedyś były tylko cieniem zatrzymującym się między płatkiem nosa a kącikiem ust. Postarzałe twarze dziecięce, niemowlęce, gładkie dziąsła staruszków, usta pęknięte na pół. Kobiety pokryły się siwizną, mężczyźni częściej drewnem jesionowym i ziemią. Ale rozpoznałabym.
Na palcu zostałby ciemny ślad, który dziecko ukradkiem wyciera w obrus, a mężczyzna w spodnie, które kobieta zmywa pod strumieniem wody. Moja matka zawsze szorowała ręce w gorącej wodzie, bo tylko tak wszystko z nich schodzi: bakterie, wirusy, grzechy, nieczyste myśli i śmierć. Bo póki człowiek nie umarł, nie powinien żałoby nosić pod paznokciami.
– Brudne ręce źle świadczą o człowieku. Ja tylko zobaczę, że ktoś ma brudne, i już wiem, co o takim myśleć – mówiła matka, przed którą nic się nie ukryje, chyba że paznokcie schowa się w pięść, pięść schowa się w kieszeni, a kieszeń schowa się w płaszczu. Ale im głębiej się chowa, tym bardziej wiadomo, że coś jest do schowania. Przede mną wieś chowa się w wieczorze, kryje się po domach, za ludźmi ukradkiem wchodzi za progi, przeczeka sobie noc w przedsionku, żeby o świcie wyjrzeć nieśmiało, wysunąć się cicho i rozłożyć się między polami, zanim ktoś zdąży zauważyć, że jej nie było. Przede mną ludzie ze wsi chowają się za plecami, po kieszeniach i w sobie. Czego się wstydzą, zapyta ksiądz? Jedni tego, że zobaczyli, a nie uwierzyli. Inni, że uwierzyli, ale nie wiedzą, co zobaczyli. Dopiero kiedy mnie zabrali, zrozumieli, że to początek.
(…)
Anna Ciarkowska „Dewocje”
tłumaczenie:
wydawnictwo: W.A.B.
ilość stron: 304
Opis: To mogło zdarzyć się wszędzie, bo wszędzie są matki i ojcowie, sklepowe, listonoszki i ciotki Jadwigi, wszędzie są katechetki i łysiejący proboszcze. I cuda mogą wydarzyć się wszędzie. To mogło zdarzyć się każdemu, ale zdarzyło się jej. A przecież niczym szczególnym na ten cud nie zasłużyła, bo żyła we wsi jak wszyscy, ze sprawiedliwie przez Opatrzność przydzielonym losem. Może tylko modliła się szczerzej, może bardziej niż inni prosiła o łaskę, mniej bała się wieczności i mocniej wierzyła w to, że człowiek może być święty. „Dewocje” to spowiedź z jednego życia, ale na mocy cudu także z żyć innych, z grzechów niespowiadalnych, które zalegają na samym dnie duszy, z wyrzutów sumienia, z win, żalu i lęku. Spowiedź, która nie niesie ze sobą ulgi zupełnego odpustu, ale opowieść, na końcu której okazuje się, że nieważne przez kogo, ale dla kogo dzieje się cud.
TweetKategoria: fragmenty książek