Co kryje się w Devil Bay? Przeczytaj pierwszy rozdział „Inwazji Jaszczurów” Karela Čapka

7 grudnia 2021

Napisana w 1935 roku „Inwazja Jaszczurów” Karela Čapka to satyryczna powieść fantastycznonaukowa o relacjach ludzi z inteligentnymi płazami. Fabuła w skrócie przedstawia się następująco: odkrywszy te dziwne stworzenia, ludzie zaczynają wykorzystywać je jako tanią siłę roboczą. Jednak płazy buntują się, zaczynają się organizować, wybierają swego przywódcę i domagają „przestrzeni życiowej”, co nieuchronnie prowadzi do konfliktu. Poniżej możecie przeczytać pierwszy rozdział książki w tłumaczeniu Jadwigi Bułakowskiej. Klasyczna powieść Čapka ukazała się w nowej serii „Świeżym okiem” Wydawnictwa Dwie Siostry, w której prezentowane będą wybitne dzieła literatury światowej w cieszących oko oprawach graficznych. W „Inwazji Jaszczurów” znalazły się ilustracje cenionego grafika Hansa Tichy, inspirującego się pop-artem, kubistycznym malarstwem Fernanda Légera i rosyjskim konstruktywizmem.

KSIĘGA PIERWSZA
ANDRIAS SCHEUCHZERI

1 Dziwactwa kapitana van Tocha

Gdybyście chcieli odszukać na mapie wysepkę Tana Masa, znaleźlibyście ją na samym równiku, nieco na zachód od Sumatry. Ale gdybyście na pokładzie statku Kandong-Bandoeng spytali kapitana van Tocha, co to właściwie jest ta Tana Masa, przed którą właśnie zakotwiczył – kląłby dobrą chwilę, a potem by wam powiedział, że to najobrzydliwsza dziura na całych Wyspach Sundajskich, znacznie podlejsza niż Tana Bala, a co najmniej tak samo ohydna jak Pini czy Banjak. Że jedyny, z przeproszeniem, człowiek, który tam żyje – nie licząc oczywiście tych wszawych Bataków – to pijaczyna, agent handlowy, mieszaniec Portugalczyka i Kubanki, ale znacznie gorszy złodziej, poganin i wieprz niż cały Kubańczyk i cały biały razem wzięci! I jeżeli na świecie jest w ogóle coś przeklętego, to chyba właśnie takie przeklęte życie na tej przeklętej Tana Masa! Gdybyście go oględnie spytali, dlaczego wobec tego zarzucił przeklętą kotwicę, jakby miał zamiar tu zostać całe przeklęte trzy dni – fuknąłby na was z pasją i burczałby pod nosem mniej więcej tak:

– Przecież Kandong-Bandoeng nie płynęłaby tutaj tylko po tę przeklętą koprę czy olej palmowy… Też sens!… A zresztą co panu do tego, mój panie! Ja, panie, mam swoje przeklęte rozkazy! Niech pan lepiej pilnuje własnych spraw… – A wymyślałby tak dosadnie i soczyście, jak to tylko starszy, chociaż jeszcze na swój wiek czerstwy kapitan statku potrafi.

Gdybyście natomiast, zamiast stawiać niedyskretne pytania, pozwolili, by kapitan van Toch mruczał pod nosem i klął do woli, moglibyście się dowiedzieć czegoś więcej. Wiadomo: musi się wygadać, by sobie ulżyć. Zostawcie go więc w spokoju, a jego rozgoryczenie samo znajdzie ujście.

– No i niech pan pomyśli, panie… – warczał kapitan – te łajdaki u nas w Amsterdamie, te przeklęte handełesy z dyrekcji, nagle sobie przypomniały: „Perły, człowieku, niech się pan rozejrzy za jakimiś perłami!…”. Bo podobno teraz ludziska szaleją za perłami i tego…

Kapitan splunął z goryczą.

– Ano, wiadomo… Lokować forsę w perłach! A to wszystko dlatego, że ludziom wciąż się zachciewa wojen i czego tam. Więc boją się o pieniądze, ot i cała historia… To się nazywa kryzys, panie.

Zawahał się chwilkę, jakby się namyślał, czy warto podejmować dyskusję o sprawach gospodarczych. Bo przecież teraz się w ogóle o niczym innym nie gada… Tylko że tutaj, przed Tana Masa, za gorąco na to, nawet się człowiekowi nie chce. Więc machnął tylko ręką i mruczał dalej:

– Łatwo powiedzieć: perły! Panie, przecież na Cejlonie ogołocili z nich morze na jakie pięć lat. Na Formozie w ogóle zabronili połowów. A ci tymczasem: „Kapitanie van Toch, niech się pan rozejrzy za jaką nową ławicą… Niech pan pojedzie na te przeklęte wysepki. Może pan trafi na jakieś nowe złoża perłopławów…”. – Kapitan hałaśliwie wytarł nos w niebieską chustkę. – Te szczury, tam w Europie, wyobrażają sobie, że tu można znaleźć jeszcze coś, o czym dotąd nikt nie słyszał! Jezus Maria, cóż to za kretyny! Dobrze jeszcze, że nie żądają ode mnie, bym Batakom zaglądał w nosy, czy nie smarkają perłami… Nowe ławice! W Padangu jest nowy burdel, owszem, ale nowa ławica?… Panie, ja tutaj te wszystkie wysepki znam jak własną kieszeń… Od Cejlonu aż po tę przeklętą Clipperton Island… Jeśli ktoś myśli, że tu się jeszcze znajdzie coś, na czym można by zarobić, no to – powodzenia!… Ja już, panie, trzydzieści lat tu pływam, a te durnie teraz chcą, żebym tu zrobił jakieś odkrycie!…

Van Toch dusił się wprost z pasji na myśl o tych bezczelnych pretensjach.

– Niech sobie tu wyślą jakiego żółtodzioba… Ten to dopiero zrobi rewelacyjne odkrycie, aż im oko zbieleje. Ale podobne propozycje stawiać człowiekowi takiemu jak kapitan van Toch, który zna tu każdy kąt… Bo niech pan tylko pomyśli, panie. W Europie to jeszcze można by coś wyłapać… Ale tutaj?… Przecież tu ludziska przyjeżdżają tylko po to, by wywęszyć, gdzie się co da zeżreć. A nawet nie tyle zeżreć, co kupić i sprzedać. Panie, gdyby w tych całych tropikach było jeszcze cokolwiek wartego choć dziesięć centów, to już by tam stało trzech agentów i machało zasmarkanymi chustkami na statki siedmiu państw, żeby się zatrzymały. Tak to jest, mój panie. Ja się na tym dużo lepiej znam niż, z przeproszeniem, cały Urząd Kolonialny jej królewskiej mości…

Kapitan van Toch wysiłkiem woli starał się opanować święte oburzenie. Udało mu się to po dobrej chwili burczenia.

– Widzi pan tych tam dwóch nicponiów? To poławiacze pereł z Cejlonu, Syngalezi. Nie karz mnie, Panie Boże! Pan Bóg ich stworzył, ale po co – nie wiem. Wożę to ze sobą i gdziekolwiek tylko znajdę kawałek wybrzeża, gdzie nie ma napisu „Agencja” albo „Urząd Celny”, puszczam to do wody, by szukało muszli perłopławów. Ten mniejszy łajdak nurkuje na osiemdziesiąt metrów. Tutaj na Wyspach Książęcych z głębokości dziewięćdziesięciu metrów wyłowił korbę od aparatu kinematograficznego, panie, ale perły… Gdzie tam! Szkoda gadać! Nikczemna hałastra, ci Syngalezi. I to ja mam robić taką robotę, panie: udawać, że skupuję olej palmowy, a tymczasem szukać nowych złóż pereł! A tamci by jeszcze pewnie chcieli, żebym odkrył jakiś dziewiczy ląd, co? Przecież to nie jest zajęcie dla przyzwoitego kapitana statku handlowego. Kapitan J. van Toch to nie żaden tam awanturnik, mój panie, o nie!

I tak dalej… Morze jest wielkie i ocean czasu nie ma granic. Pluj na morze, człowieku, lecz ono się nie wzburzy. Urągaj na swój los, ale go nie odwrócisz…

Po wielu przygotowaniach i ceremoniach skończyło się na tym, że kapitan statku holenderskiego Kandong-Bandoeng, wzdychając i klnąc, wsiadł do łódki. Wylądował w kampungu na Tana Masa i zaczął pertraktować z tym pijakiem, mieszańcem Portugalczyka i Kubanki, na temat rozmaitych spraw handlowych.

Sorry, captain – rzekł wreszcie mieszaniec – ale tutaj, na Tana Masa, żadnych muszli nie ma. Te brudasy, Batakowie – mówił dalej z odrazą – jadają nawet i meduzy. Więcej to siedzi w wodzie niż na ziemi. A kobiety śmierdzą rybami, niech pan sobie wyobrazi… Aha, co to ja jeszcze miałem powiedzieć? No tak… Pan pytał o kobiety.

– A nie ma tu nigdzie kawałka brzegu, gdzie by Batakowie nie włazili do wody? – pytał dalej kapitan.

Mieszaniec Portugalczyka i Kubanki pokręcił głową:

– Nie ma, panie. Chyba Devil Bay, Zatoka Diabelska, ale to nie dla pana.

– Dlaczego?…

– Dlatego… że tam nie wolno, panie. Nalać panu, kapitanie?

Thanks. Co tam takiego? Rekiny?

– Rekiny… i w ogóle… – mruknął mieszaniec. – To niedobre miejsce, panie. Batakowie nie chcieliby, żeby ktoś tam łaził.

– Czemu?

– Tam są diabły, panie. Morskie diabły.

– Co to morski diabeł? Ryba?

– A gdzie tam ryba! – zaprzeczył niechętnie mieszaniec. – Zwyczajny diabeł, panie. Diabeł podmorski. Batakowie nazywają go tapa. Tapa… One tam podobno mają swoje miasto, te diabły… Dolać panu?…

– Jakże to wygląda… taki diabeł morski?

Mieszaniec wzruszył ramionami.

– Tak jak diabeł, panie. Widziałem kiedyś takiego… a właściwie jego głowę. Wracałem łódką z Cape Haarlem… i naraz przede mną wyskoczył z wody taki łeb…

– No i?… Do czego był podobny?

– Głowę to ma… jak Batak, panie, tylko całkiem gołą.

– Może to był po prostu Batak?

– Nie, panie. Przecież w tym miejscu żaden Batak nie wlazłby do wody. A zresztą… to mrugało na mnie dolnymi powiekami, panie. – Mieszaniec wzdrygnął się ze zgrozy. – Tak, dolnymi powiekami; zakrywają prawie całe oko. To właśnie był ten… tapa.

Kapitan J. van Toch grubymi paluchami objął szklankę z winem palmowym.

– A pijany pan nie był, co? Może pan był zalany?

– Byłem, panie. Inaczej bym tamtędy nie płynął. Batakowie bardzo nie lubią, gdy ktoś te… diabły zaczepia.

Van Toch potrząsnął głową.

– Człowieku, przecież żadnych diabłów nie ma! A gdyby nawet były, wyglądałyby jak Europejczycy. To na pewno była jakaś ryba czy coś takiego.

– Ryba!… – obruszył się mieszaniec Portugalczyka i Kubanki. – Ryba jest bez rąk, panie. Ja nie jestem przecież Batak, chodziłem w Badjoeng do szkoły… Chyba nawet pamiętam coś z dziesięciu przykazań i innych udowodnionych naukowo faktów. Człowiek wykształcony rozróżni chyba, co diabeł, a co zwierzę. Niech pan zresztą zapyta Bataków.

– Et, takie tam murzyńskie zabobony! – oburzył się kapitan z dobroduszną wyższością człowieka wykształconego. – Z naukowego punktu widzenia to absurd. Przecież diabeł nie może żyć w wodzie. Bo co by tam robił? A ty nie zwracaj uwagi na bajdy tubylców, chłopcze. Ktoś nazwał tę zatokę Zatoką Diabelską i od tego czasu Batakowie się jej boją. I stąd cała historia – zakończył kapitan, uderzając tłustą dłonią w stół. – Nic tam nie ma, chłopcze. To sprawa zupełnie jasna.

– Jest, panie – upierał się mieszaniec, który chodził do szkoły w Badjoeng. – I rozsądny człowiek nie ma czego szukać w Devil Bay.

Kapitan van Toch poczerwieniał.

– Co?! – wrzasnął. – Ty kubański brudasie, co ty sobie myślisz? Że ja się będę bał tych twoich diabłów? No, to zobaczymy! – rzucił, podnosząc się z całą okazałością swych zażywnych dwustu funtów. – Nie będę tu z tobą marnował czasu, mam sprawy do załatwienia. Ale zapamiętaj sobie jedno: w holenderskich koloniach żadnych diabłów nie ma. Jeżeli gdzieś jakieś są, to tylko we francuskich. Tam sobie mogą być. A teraz wołaj mi tu naczelnika tego przeklętego kampungu.

Owego dygnitarza nie trzeba było nawet długo szukać: siedział sobie w kucki obok sklepu mieszańca i żuł trzcinę cukrową. Był to nagi staruszek, znacznie szczuplejszy, niż bywają naczelnicy w Europie. Nieco za nim, zachowując odpowiedni dystans, siedziała w kucki cała wieś wraz z kobietami i dziećmi, licząc widocznie, że będzie filmowana.

– Słuchaj no, chłopcze – odezwał się van Toch po malajsku. (Mógł równie dobrze mówić po holendersku lub angielsku, gdyż czcigodny stary Batak nie znał ani słowa po malajsku, więc mieszaniec i tak musiał tłumaczyć całą przemowę kapitana na język Bataków. Z jakichś jednak przyczyn kapitan uważał język malajski za odpowiedniejszy). – Słuchaj no, chłopcze, potrzeba mi paru tęgich, wysokich, solidnych chłopaków, żeby poszli ze mną na połów. Rozumiesz: na połów!

Mieszaniec przetłumaczył, naczelnik kiwnął głową na znak, że rozumie. Potem zwrócił się do szerszego audytorium i palnął mówkę, która odniosła duży sukces.

– Naczelnik powiada – tłumaczył mieszaniec – że cała wieś pójdzie z tuanem kapitanem na połów, dokąd tylko tuan zechce.

– No widzisz. To im teraz powiedz, że pojedziemy łowić muszle w Devil Bay.

Rozpoczęły się trwające dobry kwadrans gorączkowe debaty, w których brała udział cała wieś, a zwłaszcza stare baby.

W końcu mieszaniec zwrócił się do kapitana:

– Mówią, panie, że do Devil Bay nie wolno iść.

Kapitan poczerwieniał.

– A dlaczego nie?

Mieszaniec wzruszył ramionami.

– Bo tam są tapa-tapa. Te diabły, panie. Twarz kapitana zrobiła się fioletowa.

– To ty im powiedz, że jeśli nie pójdą… to im powybijam wszystkie zęby… poobrywam uszy… powywieszam… i spalę ten ich zawszony kampung… Rozumiesz?

Mieszaniec przetłumaczył dosłownie. Rozpoczęła się znowu gwałtowna narada. Wreszcie mieszaniec zwrócił się do kapitana:

– Mówią, że pójdą na skargę do policji w Padangu, że tuan im grozi. Podobno są na to jakieś paragrafy. Naczelnik mówi, że tego nie daruje.

Kapitan van Toch zrobił się siny.

– Powiedz mu – ryknął – że jest… – i mówił jednym tchem dobrych jedenaście minut.

Mieszaniec tłumaczył, póki słów starczyło. Po nowej, dość długiej, ale rzeczowej naradzie Bataków zakomunikował kapitanowi:

– Mówią, panie, że odstąpią od ścigania na drodze sądowej, jeżeli tuan kapitan zapłaci karę na ręce władz miejscowych. Chcą – zawahał się – dwieście rupii… Ale to trochę dużo, panie. Niech im pan zaproponuje pięć.

Rumieńce kapitana van Tocha zaczęły zmieniać się w brązowe plamy. Początkowo zaproponował wymordowanie wszystkich Bataków na całym świecie, potem zszedł do trzystu kopniaków, wreszcie gotów był zadowolić się wypchaniem naczelnika dla muzeum w Amsterdamie. Natomiast Batakowie z dwustu rupii zeszli do żelaznej pompy z kołem, a ostatecznie zdecydowali, że kapitan da naczelnikowi tytułem kary za-
palniczkę benzynową.

– Niech im pan da – namawiał mieszaniec Portugalczyka i Kubanki. – Ja mam trzy zapalniczki na składzie, tylko bez knotów…

W ten sposób na Tana Masa znów zapanował pokój. Ale kapitan van Toch wiedział, że tutaj toczy się gra o prestiż białej rasy.

Po południu od holenderskiego statku Kandong-Bandoeng odbiła łódź. Siedzieli w niej: kapitan van Toch, Szwed Jensen, Islandczyk Gudmundson, Fin Gillemainen i obaj syngalescy poławiacze pereł. Łódź pomknęła wprost ku Devil Bay.

O godzinie trzeciej, gdy zbliżał się kulminacyjny punkt odpływu, kapitan stał na lądzie, łódź krążyła sto metrów od brzegu, by obserwować rekiny, a obaj syngalescy poławiacze czekali z nożami w ręku na sygnał, by skoczyć do wody.

– No, teraz ty! – rzucił kapitan rozkaz wyższemu nagusowi.

Syngalez skoczył do wody, przebiegł parę kroków i zniknął. Kapitan spojrzał na zegarek.

Za cztery minuty i dwadzieścia sekund o sześćdziesiąt metrów w lewo wynurzyła się z wody czarna głowa. Z jakimś dziwnym, rozpaczliwym, a zarazem konwulsyjnym pośpiechem Syngalez gramolił się na skały, trzymając w jednym ręku nóż do odcinania muszel, w drugim muszlę perłopławu.

Kapitan zmarszczył brwi.

– No, co jest? – rzekł surowo.

Syngalez wciąż jeszcze wspinał się na skały, głośno jęcząc z przerażenia.

– Co się stało?! – krzyknął kapitan.

Sahib… sahib… – wykrztusił Syngalez, padając na brzeg i ciężko dysząc. – Sahib… sahib…

– Rekiny?

– Dżiny… – wyjąkał Syngalez. – Diabły, panie. Tysiące diabłów! – Pakował pięści w oczy. – Same diabły, panie.

– Pokaż tę muszlę – polecił kapitan. Otworzył: była w niej mała czysta perełka. – A więcej nie znalazłeś?

Syngalez wydobył jeszcze trzy muszle z woreczka wiszącego na szyi.

– Tam są muszle, ale te diabły ich pilnują… Tak się na mnie patrzyły, jak je odrzynałem… – Kędzierzawe włosy zjeżyły mu się z przerażenia. – Nie, sahib, tutaj nie…

Kapitan otworzył muszle: dwie były puste, w trzeciej znajdowała się perła wielkości grochu, okrąglutka jak kropelka rtęci. Kapitan van Toch spoglądał to na perłę, to na skulonego na ziemi Syngaleza.

– Ty – rzucił po chwili namysłu – nie skoczyłbyś tam jeszcze raz?

Tamten bez słowa pokręcił głową.

Kapitan van Toch miał ogromną ochotę skląć go jak psa. Ze zdumieniem jednak zauważył, że mówi cicho i bardzo łagodnie:

– Nie bójże się, chłopcze… No, a jak wyglądają te… diabły?

– Jak małe dzieci – wykrztusił Syngalez. – Mają ogony i są ot, tak wysokie. – Pokazał mniej więcej metr dwadzieścia od ziemi. – Stały dokoła mnie i przypatrywały się, co robię… A było ich takie mnóstwo… – Syngalez znów otrząsnął się z przerażenia. – Sahib, o sahib, tutaj nie!…

Van Toch myślał chwilkę.

– I co? Mrugają dolnymi powiekami czy jak?

– Nie wiem, panie – rzęził Syngalez – ale jest ich tam z dziesięć tysięcy!…

Kapitan van Toch spojrzał na drugiego Syngaleza. Stał o jakieś sto pięćdziesiąt metrów dalej i czekał z założonymi na piersiach rękoma. Oczywiście, skoro człowiek jest nagi, nie może nic innego z rękami zrobić, jak założyć je na piersiach. Kapitan bez słowa dał znak, mały Syngalez skoczył w wodę. Po trzech minutach i pięćdziesięciu sekundach wynurzył się i śliskimi dłońmi chwytał się skał.

– No, wyłaź! – wrzasnął kapitan. Spojrzał jednak uważniej i… skoczył po skałach ku tym trzepocącym się rozpaczliwie rękom. Nikt by nie uwierzył, że takie cielsko potrafi biec z podobną szybkością. W ostatnim momencie schwycił jedną z rąk i sapiąc, wyciągnął Syngaleza z głębi. Ułożył go na głazie i otarł sobie pot z czoła.

Syngalez leżał bez ruchu. Jeden palec obdarty miał do kości, widocznie o kamień, ale poza tym był cały. Kapitan odchylił mu powiekę, błysnęły wywrócone białka postawionych w słup oczu. Czarny nie miał ani muszli, ani noża.

W tej chwili łódź wraz z załogą podpłynęła bliżej brzegu.

– Panie – wołał Szwed Jensen – są rekiny! Łowimy dalej?

– Nie – odpowiedział kapitan. – Podpłyńcie tutaj zabrać tych dwóch.

– Niech pan spojrzy – zwrócił mu uwagę Jensen, kiedy wracali na statek – jak tu się nagle robi płytko. I jak równo aż do samego brzegu. – Sprawdził, sięgając wiosłem dna. – Zupełnie jakby gdzieś pod wodą była jakaś tama.

Dopiero na statku mały Syngalez oprzytomniał. Siedział z kolanami pod brodą i cały się trząsł. Kapitan odesłał ludzi i przysiadł się do niego.

– No, więc gadaj! – zaczął. – Cóżeś tam widział?

– Dżiny, sahib – szepnął chłopak. Zaczął szybko mrugać oczami, na całym ciele wystąpiła wyraźnie gęsia skórka.

Kapitan van Toch zazgrzytał:

– A… jak wyglądały?

– Jak… jak… – Oczy Syngaleza zaczęły zachodzić mgłą.

Kapitan szybko uderzył go z obu stron w twarz, by odzyskał przytomność.

Thanks, sahib – wyszeptał chłopak. Źrenice jego oczu powróciły na swoje miejsce.

– Już ci lepiej?…

– Tak, panie.

– No co: były tam muszle?

– Tak, panie.

Kapitan van Toch indagował dalej, cierpliwie i dokładnie.

– Więc tam są diabły? A ile?

– Tysiące i tysiące… Takie duże jak dziesięcioletnie dziecko, panie, i całkiem czarne. Pływają w wodzie, a po dnie chodzą na dwóch łapach. Na nogach, sahib, tak jak pan czy ja, tylko że się przy tym kolebią. Kiwają się całym ciałem, tak, tak… O tak, tak… I ręce, panie, mają także jak ludzie. Nie, bez pazurów, jakby rączki dziecka. Nie, panie, rogów ani kudłów nie mają. Tak, mają ogon, taki jakby rybi, tylko że bez płetwy ogonowej. I olbrzymie głowy, jak Batakowie. Nie, nic nie gadały, tylko tak jakby mlaskały…

Kiedy Syngalez odrzynał muszlę na głębokości jakichś szesnastu metrów, poczuł nagle na plecach zimne dotknięcie małych paluszków. Obejrzał się: były ich dokoła setki. Setki i tysiące. Pływały, stały na kamieniach, a wszystkie przypatrywały się, co on tam robi. Więc rzucił nóż i muszlę, chcąc wypłynąć na powierzchnię. Wpadł przy tym na całą masę tych diabłów, które pływały ponad nim. Co było potem, już nie pamięta.

Kapitan van Toch w zamyśleniu przyglądał się roztrzęsionemu młodemu poławiaczowi. „Z tego chłopaka już nigdy nic nie będzie – powiedział sobie w duchu. – Odeślę go z Padangu do domu, na Cejlon”. Mrucząc pod nosem i parskając, zszedł do swej kabiny. Tam z papierowej torebki wysypał na stół dwie perły: jedna była maleńka jak ziarenko piasku, druga jak groch, lśniąca srebrzyście, o lekkim różowym odcieniu. Kapitan holenderskiego statku westchnął głęboko i sięgnął do szafki po butelkę irlandzkiej whisky.

O godzinie szóstej kazał się znów zawieźć łódką do kampungu. Poszedł prosto do mieszańca Portugalczyka i Kubanki.

– Toddy – wyrzucił z siebie tylko to jedno jedyne słowo i usiadł na werandzie z blachy falistej. Trzymał w pulchnych paluchach szklankę z grubego szkła, popijał i spluwał raz po raz. Spod krzaczastych brwi obserwował żółte chude kurczaki, które coś tam dziobały na brudnym, wydeptanym podwórku wśród palm. Mieszaniec bał się odezwać, stale mu tylko dolewał. Oczy kapitana powoli nabiegały krwią, palce zaczęły poruszać się niezręcznie. Zapadał już zmrok, gdy wstał i podciągnął spodnie.

– Idzie pan już spać, kapitanie? – spytał mieszaniec czarta z diabłem. Kapitan uniósł palec wskazujący.

– Ciekawe, czy są na świecie – bełkotał – jakieś diabły, których jeszcze nie widziałem… Ty, słuchaj, gdzie jest ten przeklęty północny zachód?

– Tutaj. – Pokazał mieszaniec. – A dokąd pan chce jechać?

– Do piekła! – zarechotał kapitan J. van Toch. – Popatrzeć na Devil Bay.

Od owego wieczora rozpoczęły się dziwactwa kapitana van Tocha. Do kampungu wrócił dopiero o świcie. Nie przemówił ani słowem, kazał się odwieźć na statek i zamknął się w swej kabinie aż do wieczora. Załoga mogła tego nie zauważyć, bo miała sporo załadunku przed odjazdem (koprę, pieprz, kamforę, gutaperkę, olej palmowy, tytoń i siłę roboczą). Kiedy jednak zameldowano mu wieczorem, że wszystek towar już załadowany, parsknął tylko i rzucił:

– Łódka! Do kampungu! I znowu wrócił o świcie.

Szwed Jensen, pomagając mu wejść na pokład, tylko przez uprzejmość zapytał:

– No, to dziś płyniemy dalej, kapitanie?

Kapitan szarpnął się, jakby go kto nożem dźgnął.

– A tobie co do tego? – warknął. – Pilnuj no ty swoich przeklętych spraw!…

Kandong-Bandoeng stał przez cały dzień na kotwicy w odległości jednej mili od wybrzeży Tana Masa. Wszyscy siedzieli bezczynnie. Wieczorem kapitan wypadł z kajuty i rozkazał:

– Łódka! Do kampungu!

Mały Grek Zapatis spojrzał za nim jednym okiem ślepym, drugim zezowatym.

– Chłopcy! – zaskrzeczał. – Albo nasz stary ma tam dziewczynę, albo całkiem zwariował!

Szwed Jensen zachmurzył się.

– A tobie co do tego? – wsiadł na Zapatisa. – Pilnuj no ty swoich przeklętych spraw.

Potem wraz z Islandczykiem Gudmundsonem wziął małą łódkę i popłynął w kierunku Devil Bay. Zatrzymali łódkę za głazami i czekali, co będzie dalej. Kapitan krążył po zatoce: wyglądało, jakby na kogoś czekał. Od czasu do czasu przystawał i nawoływał czy wabił: „Ts, ts, ts…”.

– Patrz – rzekł Gudmundson, wskazując na morze purpurowe od blasku zachodzącego słońca.

Jensen zaczął liczyć: dwa, trzy, cztery, sześć ostrych jak miecz płetw ciągnęło do Devil Bay.

Herrgott! – mruknął. – Jakaż kupa tych rekinów!

Miecze zanurzały się raz po raz, nad powierzchnią migały ogony, woda burzyła się gwałtownie.

Kapitan van Toch zaczął ze złością podskakiwać, klął w głos i wygrażał rekinom pięściami.

Zapadł krótki tropikalny wieczór. Wnet nad wyspą wzeszedł księżyc. Jensen zanurzył wiosła i podpłynął bliżej brzegu, na jeden furlong.
Kapitan siedział na kamieniu i wciąż wabił: „Ts, ts, ts…”. Coś się wokół niego poruszało, ale co to było, trudno powiedzieć.

„Wygląda to na foki – pomyślał Jensen. – Tylko że foki inaczej się ruszają”. To coś wyłaziło z wody na brzeg i stąpało po piasku niezgrabnie, zataczając się jak pingwin. Jensen, wiosłując cichutko, podsunął się do kapitana na pół furlonga.

„Coś tam do nich gada, ale co? Diabli wiedzą. Pewnie po malajsku albo po tamilsku. I macha rękami, jakby coś rzucał tym fokom. Ale to nie są foki – debatował sam ze sobą Jensen. – Gada przy tym coś po chińsku czy malajsku”.

W tej chwili uniesione wiosło wypadło Jensenowi z ręki i chlapnęło w wodę. Kapitan podniósł głowę, wstał i podszedł ze trzydzieści kroków w stronę wody. Po chwili dostrzegli błyski, posypały się strzały. Kapitan walił z browninga w kierunku łódki. Równocześnie w zatoce zaszumiało, morze zakotłowało się, zachlupotało, jakby naraz tysiąc fok skoczyło do wody. Jensen i Gudmundson nacisnęli na wiosła i co sił pognali łódką za najbliższy występ skalny. Wróciwszy na statek, nie powiedzieli nikomu ani słowa. Ludzie Północy umieją milczeć jak grób.
Nad ranem powrócił kapitan; był ponury i wściekły. Kiedy Jensen pomagał mu wejść na pokład, dwie pary niebieskich oczu spotkały się w chłodnym i pełnym wzajemnego zrozumienia spojrzeniu.

– Jensen! – zaczął kapitan.

– Słucham, kapitanie.

– Odpływamy dziś.

– Tak jest, kapitanie.

– W Surabaja dostaniecie swoją książeczkę.

– Tak jest, kapitanie.

I to wszystko.

Tegoż dnia jeszcze Kandong-Bandoeng odpłynął do Padangu, skąd kapitan van Toch wysłał do swojej firmy w Amsterdamie małą paczuszkę, ubezpieczoną na sumę tysiąca dwustu funtów szterlingów. I równocześnie telegraficznie złożył wniosek o roczny urlop. Zły stan zdrowia i tak dalej. Potem włóczył się po Padangu, aż wreszcie natknął się na człowieka, którego szukał. Był to dzikus z Borneo, którego angielscy turyści wynajmowali od czasu do czasu do polowania na rekiny, urządzając sobie z tego widowisko. Bowiem Dajak walczył starą metodą: uzbrojony tylko w długi nóż. Był to prawdopodobnie ludożerca, na rekiny zaś miał ustaloną cenę: pięć funtów od sztuki plus wyżywienie. Aż wstręt brał na niego spojrzeć: na rękach, na piersiach i udach skórę miał pozdzieraną przez rekiny, nos zaś i uszy przyozdobione zębami rekinów. Mówili na niego Shark.

Z tym właśnie Dajakiem kapitan J. van Toch zamieszkał na wyspie Tana Masa.
(…)

Karel Čapek, il. Hans Ticha „Inwazja Jaszczurów”
Tłumaczenie: Jadwiga Bułakowska
Wydawnictwo: Dwie Siostry
Liczba stron: 334

Opis: Na jednej z wysp południowego Pacyfiku odkryty zostaje nieznany gatunek wielkich, niezwykle inteligentnych płazów. Ta naukowa rewelacja prowadzi do przemysłowej rewolucji: pracowite zwierzęta stają się masowo i bezwzględnie wykorzystywaną tanią siłą roboczą oraz ważnym elementem światowego wyścigu zbrojeń. Z czasem ludzkość uzależnia się od ich pracy, a szybko mnożące się płazy zyskują umiejętności i narzędzia, dzięki którym mogą uwolnić się od dominacji człowieka i stanąć z nim do walki o władzę nad światem. Błyskotliwa satyra Čapka na żarłoczny kapitalizm, naukę, media, faszyzm, rasizm i komunizm powstała w przeddzień II wojny światowej, lecz pozostaje aktualna do dziś. Pseudodokumentalna formuła powieści, obficie wykorzystujące satyryczną stylizację na rozmaite gatunki, znalazła idealne dopełnienie w totalnym opracowaniu graficznym Hansa Tichy. Ponad 100 ilustracji i pełen inwencji projekt typograficzny uczyniły tę klasyczną już książkę edytorskim dziełem sztuki.

Tematy: , , , , , , ,

Kategoria: fragmenty książek