Chudopanicze i postpanicze z blokowisk. Przeczytaj przed premierą fragment „Portretu rodziny z czasów wielkości” Macieja Łubieńskiego
30 września nakładem Wydawnictwa W.A.B. do księgarń trafi książka „Portret rodziny z czasów wielkości”. Maciej Łubieński – dziennikarz, historyk, varsavianista, satyryk i współtwórca teatralno-kabaretowego „Pożaru w burdelu” – rozlicza się z historią rodziny, ale robi to z dystansem, klasą i czułością. To bezpretensjonalna, uciekająca od sentymentów, raz gorzka, a raz zabawna podróż literacka śladami przodków. Poniżej możecie przeczytać przedpremierowo rozdział, w którym autor tłumaczy, dlaczego książkę powinien napisać jego ojciec, a nie on.
Tomasz Ostatni
Opowieść o chudopaniczach i postpaniczach z blokowisk
Tę książkę powinien napisać mój ojciec Tomasz Łubieński. I wcale nie dlatego, że jest wybitnym eseistą historycznym, który analizował polskie spory i dylematy XIX i XX wieku. Spory, w jakich uczestniczyli, i dylematy, przed jakimi stawali również nasi, w sensie Łubieńskich, przodkowie. Myślę, że powinien takie podsumowanie dziejów rodziny napisać z innego powodu. Należy bowiem do ostatniej generacji, która zaznała jeszcze pańskiego życia. Dla ojca skończyło się ono wprawdzie, gdy miał lat pięć, może więc lepiej powiedzieć, że jako ostatni w tej sztafecie pokoleń zakosztował losu panicza. Znaczy to, że mógł ojciec doświadczyć tego samego, co jego przodkowie w dzieciństwie doświadczali przez wieki: życia we dworze, czułości niani zwanej boną, troskliwości zakochanej w pańskim dziecięciu służby, francuskich konwersacji na ganku, które toczyły się przy akompaniamencie dobiegającego ze stajni rżenia koni, huku dubeltówek i ujadania ogarów podczas polowań, turkotu bryczek, wesołych nawoływań na kuligu, ciągłych wizyt i rewizyt sąsiadów, najazdów kuzynostwa, bratostwa, wujostwa, ludzi, których imiona w zdrobnieniach brzmiały: Bubi, Buba, Adzio, Adi, Alfik, Kocio, Poldzia, Polcio, Kinia, Kiki czy Lul. Cóż mogę o tym wiedzieć ja, poczęty za Gomułki, urodzony za Gierka, dziecię z bloków na warszawskich Jelonkach, a potem na Ochocie?
Ojciec miał rok, choć dla kogoś odzianego w pieluchę odpowiedniejsza wydaje się forma roczek, kiedy zamieszkał w Zassowie (miejscowość została pozbawiona jednego s w 1968 roku i dziś na mapach można znaleźć wyłącznie wieś Zasów, jednak w tej książce będę konsekwentnie używał jej historycznej nazwy), majątku swojego dziadka Tadeusza. Lecz paniczowanie ojca (papy, jak się mawiało w tamtej dworkowej polszczyźnie, którą zwracał się jeszcze do swojego ojca mój ojciec) odbiegało trochę od obrazów wielkopańskiego życia. Owszem, był tam chart, o imieniu – a jakże – Lord, były też strzały, ale ponieważ paniczowanie przypadło na lata 1939–1944, nie padały z myśliwskich dubeltówek, odwiedzin też nie brakowało – za dnia odwiedzali Zassów przedstawiciele niemieckich władz okupacyjnych, nocami konspiratorzy. Tak więc, w związku z czasami, na które przypadło, chude to było paniczowanie. Chociaż kucharka o dobrym sercu faszerowała chudopanicza przysmakami, tuląc do wielkich piersi. Wielkie piersi kucharki i jej szczególne dla ojca względy wziąłem nie z jego wspomnień, ale z wyobraźni. A raczej nie tyle z wyobraźni, ile z katalogu stereotypów, gdzie znajduje się specjalna zakładka „życie panicza we dworze”.
Nieco więcej pamięta starsza od ojca o kilka lat kuzynka – Teresa Odrowąż Pieniążek, zwana ciocią Terenią. Pamięta, że jej dziadek, a mój pradziadek Tadeusz, lubił się wygłupiać, że babcia, moja prababcia Maria, była sprawiedliwa i poważna, i że najlepsza zabawa była ze stryjem, a moim dziadkiem Konstantym. Wspomina na przykład, że przebrany za księdza udzielał jej i kuzynowi Jerzykowi ślubu. Twierdzi ciocia, że był jej ukochanym stryjem, może po to, by zrobić mi przyjemność, a może rzeczywiście tak myśli, posiadał bowiem mój dziadek wielki urok osobisty. Pamięta sietniaków, czyli ówczesnych wiejskich głupków, którzy kręcili się przy dworskiej kuchni. Pamięta też człowieka wynoszącego pańskie nieczystości. I swoje dziecięco-demokratyczne oburzenie na taki przejaw niesprawiedliwości. Może jej gorąca wrażliwość rodziła się na przekór chłodnemu ojcu Alfredowi? Nie pamięta ciocia, by okazywał jej specjalnie uczucia, miała za to permanentnie wrażenie, że go drażni. Kiedy nadciągała Armia Czerwona, Alfred Łubieński, zastępca dowódcy III zgrupowania AK w okręgu dębickim, zszedł z gór, by zobaczyć się z żoną i z córką. Gdzieś w okolicach rodzinnego Zassowa letnią nocą 1944 roku odbyła się ta konspiracyjna schadzka. Dziesięcioletnia dziewczynka podeszła nieśmiało do ojca, może w nadziei, że po długiej rozłące chociaż przytuli, a on ucałował ją w rękę. Dwunastego września zginął w potyczce z Niemcami.
Ojciec paniczował do jesieni 1944 roku, kiedy rodzina opuściła Zassów, i nie pamięta z niego zbyt wiele. Ja zaś nie pamiętam, żeby temat zassowski był w domu szczególnie obecny. Na regale w zawalonym książkami dużym pokoju w naszym mieszkaniu na Korotyńskiego, pomiędzy doniczką geranium (specjalność mojej matki) a wypełnioną bursztynem laboratoryjną kolbą, stało sobie pogięte niepozorne zdjęcie przedstawiające uśmiechnięte dziecię z pluszowym misiem. To dziecię o anielskiej twarzyczce to mój ojciec w wieku dwóch–trzech lat, na zassowskim ganku. Na pierwszy rzut oka Tomeczek trzyma misia za łapkę, ale gdy przyjrzymy się uważniej, widać, że pluszowe ciałko wisi bezwładnie na zawiązanym wokół szyi sznurku. W tym skrzyżowaniu słodyczy i makabry można się doszukiwać jakiejś metafory relatywnie szczęśliwego (uśmiech) dzieciństwa w czasie strasznej wojny (sznurek). Los oszczędził Tomeczkowi tego, czego nie oszczędził Tereni, czyli śmierci ojca. Oszczędził też Tomeczkowi los łaskawy doświadczenia bombardowań, łapanek, wycia syren, terroru dotykającego najbliższych.
W rodzinnej pamięci niemieccy żołnierze nie molestowali szczególnie zassowskiego dworu, bo, ujmując rzecz w języku psychologii, na ich rozwinięte ośrodki snobizmu mocno oddziaływał hrabiowski tytuł pradziadka. Co więcej, pradziadek, oficer armii austriackiej, a więc człowiek, który biegle opanował niemiecki tryb rozkazujący, na widok młodzieży w mundurach mógł automatycznie, zupełnie nieświadomie, wchodzić w rolę przełożonego. Oni zaś instynktownie przyjmowali rolę podwładnych, ulegając tej mieszance pańskości i oficerskości. Poza tym wśród wyższych rangą starszych oficerów mógł spotkać jeśli nie dawnych kolegów z cesarskiej armii, to przynajmniej kolegów kolegów albo ich krewnych czy znajomych. W wermachcie, tak jak w Wojsku Polskim, nie brakowało przecież wojskowych ze szkoły Franciszka Józefa. Kombatanckie wspomnienia z frontów I wojny światowej mogły połączyć, przynajmniej jesienią 1939 roku, starszego majora habsburskiej armii i oficerów hitlerowskiego najeźdźcy. Może nawet łezka kręciła się w oku.
A może wśród żołnierzy wermachtu byli czytelnicy powieści Die Abenteuer eines jungen Herrn in Polen austriackiego pisarza Alexandra Lerneta-Holenii, której jednym z bohaterów jest hrabia Łubieński. Może taki żołnierz czytelnik zastanawiał się, czy jest pradziadek pierwowzorem powieści. Nie jest. Jeśli nazwisko Łubieński przeniknęło do wyobraźni Lerneta-Holenii, to raczej za sprawą brygadiera Jana Łubieńskiego, dalekiego kuzyna pradziadka, który podczas I wojny światowej wsławił się ucieczką z rosyjskiej niewoli. W cywilnym przebraniu wyszedł z obozu jenieckiego i nie znając języka, przemierzył bezkres Rosji. Przedostał się przez ściętą mrozem granicę rosyjsko-szwedzką i triumfalnie powrócił do Austrii.
Pradziadek Tadeusz miał więc wiele tematów do small talku z oficerami niemieckiej armii w 1939. Mój dziadek Konstanty, który znalazł się w obozie jenieckim po kampanii wrześniowej, twierdził, że wydostał go z niego pradziadek po rozmowie z dowódcą obozu.
Był jeszcze jeden element „zassowski” w naszym mieszkaniu. Na ścianie, która w kapitalistycznej Polsce zazna rozkoszy aksamitnej gładzi, ale wtedy jeszcze pokryta była gruboziarnistym gierkowskim tynkiem, wisiał sobie dziurawy obraz przedstawiający anioła. Według rodzinnej tradycji przestrzelił go pijany czerwonoarmista. Jestem wobec niej sceptyczny. Obraz bez dziury i opowieści o okolicznościach jej powstania nie przedstawia żadnej wartości. Historia o prześladowaniu ze strony bezbożnego wyzwoliciela-najeźdźcy daje aniołowi patriotyczną legitymację, obrazowi zaś wartość quasi-relikwii i upoważnia do wiszenia na ścianie. Może w ogóle nie jest to żadna rana postrzałowa, tylko szarpana albo kłuta, i nie od szabli, ale powstała na skutek zahaczenia o lichtarz w trakcie jakichś przenosin, a winowajcą może być nie pijany czerwonoarmista, lecz pijany dziedzic albo nieuważny lokaj.
Oczywiście już sama obecność przestrzelonego obrazu czy zdjęcia z misiem na dworskim ganku wnosiła w nasze ochockie M4 szczególną atmosferę, której pozbawione były inne mieszkania naszego blokowiska. Ale takich znaczących elementów było o wiele więcej. Na stoliku przy oknie stała niewielka rzeźba przedstawiająca Feliksa Łubieńskiego, prapradziadka mojego pradziadka, czyli jak łatwo policzyć, mojego prapraprapradziadka. Jego CV w pięciu punktach wygląda następująco: chrzestny syn Stanisława Augusta Poniatowskiego, uczestnik Sejmu Czteroletniego, hrabia z nadania Fryderyka Wilhelma III (który to tytuł, jak wspominałem wyżej, okazał się polisą ubezpieczeniową jego praprawnuka), minister sprawiedliwości Księstwa Warszawskiego, lojalny poddany carów. Obok ministra z kamienia pobłyskiwał sobie srebrny imbryk. Podarował go mojemu dziadkowi Konstantemu Bolesław Piasecki, przed wojną wódz polskich faszystów, po wojnie twórca i wódz PAX-u, katolickiej organizacji wspierającej nową, komunistyczną władzę.
Dziwna to była para: imbryk od Piaseckiego i rzeźba Feliksa Łubieńskiego. O tym, że dzielili stolik, zadecydowały warunki lokalowe – na parapetach królowały kwiaty (geranium), na półkach i regałach książki, zdjęcia i duperele w rodzaju wspomnianej kolby z bursztynami albo szklanej zielonej kuli, która udawała szmaragd. (A może niczego nie udawała – tak była wielka i ostentacyjnie szklana). Ale to dziwne zestawienie przypadkowo wyświetla głębszy historyczny sens: Konstantego – przedwojennego konserwatystę, żołnierza AK, po wojnie posła na sejm PRL-u, i Feliksa, hrabiego z pruskiego nadania, ministra z łaski Napoleona, łączy to, że przyszło im żyć w epokach wielkich zmian. Można powiedzieć, że gdy szalała nawałnica historii, Feliks i Konstanty próbowali po prostu utrzymać się na powierzchni. Można też powiedzieć, że było to raczej parcie do przodu, a nie utrzymywanie się na powierzchni. A więc nie chwalić za instynkt przetrwania, ale zarzucić oportunizm – zarzut poważny i w pewnych momentach może uzasadniony. Ale nie był to oportunizm cyniczny, przebrany w wielkie słowa, w stylu Talleyranda. Wady, podobnie jak cnoty, posiadają stopnie i mogą się sklejać z nimi w pozorne oksymorony. Można być przecież szlachetnym oportunistą.
Wrócę do tematu w dalszej części rozważań, a teraz jeszcze przez chwilę chciałbym pozostać w mieszkaniu na Korotyńskiego, które już do nas nie należy. Gdzie imbryk Piaseckiego, zdjęcie z Zassowa, przestrzelony anioł i Feliks Łubieński emanowały symboliczną mocą. Były tam jeszcze dwie grafiki, a na nich dwaj święci mężowie, dwaj bracia – prymas Maciej Łubieński i biskup płocki Stanisław Łubieński. To właśnie oni, bliscy współpracownicy królów z dynastii Wazów, wprowadzili ród do wielkiej historii. No i dali bratu i mnie imiona. Maciej, Stanisław i Feliks w gierkowskim M4 wyrażali oczywistą prawdę: przodków miałeś wybitnych, ale czasy się zmieniły bezpowrotnie. A nasza ściana z portretami i rzeźba wyglądały skromnie na tle innych PRL-owskich salonów szlacheckich. Widziałem parę razy takie salony, gdzie prócz portretów wisiały szable i fuzje, i słyszałem opowiadane w tych salonach pełne nostalgii genealogiczne wywody. U nas portrety wisiały w ciszy. Nie rozmawiało się o rodzinnej historii, bo rozmowy o arystokratycznym pochodzeniu w PRL-u były zajęciem dla snobów. A w ogóle to rozprawianie o wielkich przodkach to przechwałki, a więc coś w złym tonie. Duma i zawstydzenie. Mieszanina wyniosłej wstydliwości i milczącej godności.
Opisałem duży pokój rodzinnego M4, by przygotować grunt pod swoisty coming out – choć z ochockiego blokowiska, też jestem paniczykiem. Albo lepiej postpaniczykiem. Postpaniczykowskie było przecież posiadanie rodziny za granicą, przysyłane zza tej granicy paczki i zagraniczne wakacje przed i po stanie wojennym. Postpaniczykowskie było też to, że na mszę do kościoła przy ulicy Narbutta na warszawskim Mokotowie wchodziliśmy z babcią przez zakrystię, że zasiadaliśmy zawsze na tych samych miejscach w pierwszej ławie, chciałoby się rzec – ławie kolatorskiej w wersji PRL, i że wychodziliśmy przez zakrystię, tuż za celebransem – rektorem jezuickiej uczelni Bobolanum, profesorem ojcem Ryszardem Przymusińskim. Nie wiem, co tu było bardziej postpaniczykowskie: niemieszanie się z tłumem mokotowskich wiernych potulnie przepychających się w drzwiach i na schodach przy wychodzeniu z kościoła? Czy może raczej obcowanie z kościołem w jego wersji deluxe, profesorskiej, z mądrymi kazaniami, bez narażania się na kontakt z prostaczkami w sutannach?
Postpaniczykostwo utwierdzały drobne zdarzenia. Pamiętam, że w podstawówce, podczas wycieczki do jakiegoś muzeum, koledzy zobaczyli obraz któregoś z moich przodków. Zachowując pełne godności milczenie, mogłem z zawstydzoną i skromną miną puchnąć z dumy. Postpaniczykowskie i quasi-gombrowiczowskie było także solo w szóstej klasie z Murkiem. Murek był ode mnie większy, ale wierzyłem w swoje siły, w czym utwierdzał mnie klasowy bully, a zarazem mój kolega – Lisek. Wymieniliśmy z Murkiem parę cepów, jego twarz pozostała jednak okrągła i gładka, a mi pod okiem w szybkim tempie wyrosła śliwa. Lisek, zaawansowany użytkownik bezkompromisowej wersji mowy ojczystej, nazwał ten fioletowy ślad pizdą. Wybierając to słowo, dał wyraz nie tyle niechęci do form dworskich, ile raczej furii zawiedzionej wiary. Wzburzony tym, że dałem sobie podbić oko, przed dzwonkiem dowalił mi jeszcze od siebie. Nie pamiętam, czemu się tłukliśmy z Murkiem, ale klasowe tło nadał całej sprawie Lisek, który na następnej przerwie obwieścił, że moi rodzice są od rodziców Murka bogatsi. Przypomniałem sobie cepy Murka, a potem precyzyjne proste Liska, czytając kilka lat później Ferdydurke. Jeśli przyjrzeć się trasie bohatera po opuszczeniu placu Narutowicza, można zauważyć, że słynne obijanie pańskiej mordy odbywało się gdzieś w moich ochockich rewirach. Mimo więc mojego niezaprzeczalnego paniczykostwa uważam, że książkę powinien był napisać mój ojciec. Bo gdzie mojemu postpaniczykostwu do jego paniczykostwa par excellence? W żoliborskiej podstawówce z początku lat pięćdziesiątych ojciec dostał łomot na korytarzu. Zapamiętał wyciągnięty oskarżycielsko palec koleżanki i jej słowa do oprawców – to hrabia. Może nastoletni jakobini z Żoliborza wcale nie byli postępowo-rewolucyjni, może po prostu szukali pretekstu, żeby przywalić mądrali, którym ojciec był od kołyski? Zagrożenie stanowili też chuligani z Marymontu, ale w mieszkaniu na Gdańskiej czekała na niego Hela Górka, kucharka, służąca albo – jak to się zmiękczało demokratycznie i bezklasowo – gosposia. Dziewczyna z Zassowa. Choć rodzina z Zassowa wyjechała i przez wiele lat miała zakaz pojawiania się w najbliższej okolicy, Zassów, bojkotując demokratyczne przemiany, rodziny się trzymał. W stalinowskiej Warszawie prominentny działacz, a może i już wtedy poseł PAX-u, Konstanty Łubieński zatrudniał w charakterze gosposi dziewczynę z rodzinnej wsi. Tomeczek w Zassowie chował się bezsprzecznie i bezwarunkowo na panicza, a jego późniejsza wersja, Tomek z Żoliborza, dojrzewała w świecie pełnym sprzeczności. Wyobrażam sobie taką scenę z niedzielnego obiadu na Gdańskiej: ojciec Konstanty tłumaczy synowi Tomaszowi, że czasy dworkowe się skończyły, że nastała nowa rzeczywistość, z którą trzeba się pogodzić, a w tym czasie Hela Górka podaje bez słowa do stołu. I choć dziadek wysila się demokratycznie: „niech Hela usiądzie z nami” albo ludowo skraca dystans: „siadaj z nami, Hela”, ona nie słucha, nie spoufala się, bo tak ją nauczono, bo to jest pan hrabia.
Dziadek Konstanty, w socjalistycznym sejmie reprezentujący Siedlce albo Częstochowę, nie mógł się oderwać od poddębickiej ojczyzny, posła wielu kadencji, a więc ustosunkowanego krajana, mimo tego, że posłował on z ziemi siedleckiej. Jasiek Persak, sołtys Zassowa w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, żywa kronika regionu, twierdzi, że park obok dworca autobusowego w Dębicy załatwił miastu właśnie pan poseł. To opinia z zakresu
„tak się mówiło”. Ale jak coś już się mówi, to wiadomo, że jest w tym ziarno prawdy. Wiesiek Mikrut, gospodarz z sąsiadującej z Zassowem Wiewiórki, serdeczny kolega Jaśka, opowiada, że jakiś chłop z okolicy miał sprawę o gwałt i zwrócił się z prośbą o pomoc do pana posła do Warszawy. Dziadek napisał więc do Jana Mikruta, ojca Wieśka, przedwojennego PSL-owca, po wojnie działacza ZSL-u: „Jasiu, a Ty co o tym sądzisz?”. Nie wiemy, co Jasiu sądził, nie wiemy, jak się sprawa skończyła, ale widać wyraźnie, że Polska Ludowa nie umiała do końca rozwiązać tego pańsko-włościańskiego supła.
Książkę powinien napisać ojciec, bo na własnej skórze doświadczał powolnej erozji dawnego świata, który nie rozpadł się jak widać w 1945 roku. W Zassowie bywał jeszcze za głębokiego PRL-u, zbierając pożywkę dla swojej rozpędzonej eseistyczno-literackiej wyobraźni, a może, na głębszym poziomie, w poszukiwaniu utraconej pańskości. Podczas jednej z takich wypraw, przedsięwziętej ze swoim przyjacielem fotografem Tadeuszem Rolkem, zjadł dobry obiad u dawnych dworskich pracowników. Podjęci gościnnie i czule, panowie spędzili czas, roniąc łzy wzruszenia, wspominając tamten czas wbrew peerelowskiej polityce historycznej. Innym razem, jadąc do Zassowa autobusem, zagadnął ojciec jakiegoś nietrzeźwego towarzysza podróży o wyniki Stali Mielec, gdzie grał wówczas Grzegorz Lato, ten zaś machnął ręką i odpowiedział: „panie, jak Pavarotti śpiewa, to nie ma nic piękniejszego, kocham operę”, po czym wytoczył się z pojazdu. Może i padło nazwisko Pavarottiego, ale pijany miłośnik opery w wiejskim autobusie to raczej fantazja ojca, który nostalgicznie i instynktownie przepuszcza świat zassowski, świat swojego dzieciństwa, przez realizm magiczny.
W 1995 roku zassowska społeczność postanowiła nadać szkole imię Rodziny Łubieńskich. Pojechaliśmy tam z silną warszawsko-krakowsko-wrocławską delegacją. Były sztandary, byli żołnierze, którzy walczyli w AK u boku dziadka i stryja Alfreda, było serdecznie i wzruszająco. W tamtych czasach przez rozmaite postszlacheckie rodziny przetaczał się podniecony szept: „odzyskiwać, odzyskiwać”. Zewsząd słychać było podszyte nadzieją na poprawę losu tyrady o sprawiedliwości dziejowej. Mnożyły się rozpalające wyobraźnię opowieści o tym, kto i co odzyskał i jak teraz żyje. Szlachetne i surowe oblicza po dziesięcioleciach wyniosłej bladości zakwitały chciwym podnieceniem. Ojciec jednak pozostawał głuchy na ten reprywatyzacyjny zew. Konsekwentnie trzymał się przekonania o nieodwracalności historii i przyznawał samokrytycznie, że brakuje mu do tego głowy. Wtedy robiło to na mnie wielkie wrażenie. Później pomyślałem, że w odrzuceniu materialnej pokusy jest przecież wyniosłość, cecha par excellence paniczykowska. A poza tym do przeprowadzenia takiej operacji potrzeba obrotności, a czy panicz może być obrotny? Obrotność jest przecież domeną nuworyszy i cwaniaków, hrabiemu nie wypada. Więc ten samokrytycyzm ojca nie był czysty, tylko zabarwiony pyszałkowatością niezbyt przebojowego świętoszka. Siostra ojca, Elżbieta, zwana ciocią Betką, mieszkająca w Londynie od lat sześćdziesiątych, pozbawiona wprawdzie obrotności, lecz pełna energii, próbowała sprawę ruszyć albo – jak to sama ujmowała w swojej specyficznej, nieświadomej dwuznaczności polszczyźnie – „posunąć”. Okazało się jednak, że pradziadek nie zrobił testamentu, dwaj synowie zmarli za granicą, dzieci i wnuki rozsiały się po świecie, a ustawy reprywatyzacyjnej nie uchwalono. Zassów żyje swoim życiem, z Łubieńskimi w nazwie szkoły, i w pamięci, której pilnuje Jasiek Persak.
Ale ojciec Zassów odzyskał. Artystycznie. Kilka lat po uroczystości nadania imienia, na przełomie wieków i tysiącleci, po ciężkim zawale, z sercem zasilanym by-passami, napisał dramat pod tytułem Ostatni. Kilku bliższych i dalszych znajomych z kręgu ekspaniczów miało do ojca pretensje, jest bowiem sztuka ironiczną przejażdżką po ziemiańskich fantazjach i wyobrażeniach. Oto dawny właściciel z pomocą biznesmena zamierza otworzyć w majątku park rozrywki, gdzie będzie można zaznać szlacheckiego życia, odbierać czapkowanie chłopów itp. Akcja rozgrywa się na przestrzeni pięćdziesięciu lat w majątku Różampol, a wymyślony świat oparty jest na strzępach rzeczywistości. Różampol, który gra rolę Zassowa, to majątek Jelskich, dziadków mojej matki, na Białorusi. Pan Eustachy to pradziadek Tadeusz, zastrzelony w lesie kuzyn Fred to przecież Alfred, ojciec Tereni, młodzieniec, który chce grać w tenisa, to brat mojej babki Adam. Przez scenę przetacza się korowód zdarzeń i postaci – najpierw wpadają radzieccy komuniści, którzy próbują podburzać służbę dworską, potem Niemcy, potem znów radzieccy komuniści, którzy strzelają do obrazu. Akcja zaczyna się w 1939 roku, siostra pana Eustachego wieszczy koniec świata.
(…)
Maciej Łubieński „Portret rodziny z czasów wielkości”
tłumaczenie:
wydawnictwo: W.A.B.
ilość stron: 450
Opis: „Łubieńscy. Portret rodziny z czasu wielkości” to opowieść o tym jak skromna szlachta z kaliskiego, wdrapała się na szczyt, i o tym, jak z niego spadła. Częściowo na własne życzenie, częściowo z wyroku Historii. Bohaterami książki są wielkie postacie historyczne – biskupi Maciej i Stanisław Łubieński z epoki Wazów, Feliks Łubieński, minister sprawiedliwości Księstwa Warszawskiego i jego żona Tekla z Bielińskich, wybitna dramatopisarka. Ale na kartach książki pojawiają się także postacie szerzej nieznane, jak pradziadek autora, ziemianin marzyciel Tadeusz Łubieński, czy siostra pradziadka, przełożona urszulanek, pierwsza polska zakonnica z doktoratem – Cecylia Łubieńska. Przez opowieść o Łubieńskich przewijają się żołnierze, politycy, milionerzy i bankruci. „Łubieńscy. Portret rodziny z czasu wielkości” to ironiczne, choć czułe opowiadanie o dziejach Polski, o odkrywaniu rodzinnych tajemnic i odkurzaniu zapomnianych historii.
fot. Jakub Celej
TweetKategoria: fragmenty książek