Brutalnie szczera opowieść o relacji między umierającą matką a dorosłą córką. Przeczytaj fragment książki „Ostatni raz” Helgi Flatland

28 lipca 2022

W opublikowanej przez Wydawnictwo Poznańskie w Serii Dzieł Pisarzy Skandynawskich powieści „Ostatni raz” Norweżka Helga Flatland pisze o skomplikowanych relacjach matki z córką, silnych emocjach i dylematach moralnych. Autorka naprzemiennie oddaje głos obu kobietom – 40-letniej lekarce i jej 67-letniej, umierającej na raka matce. Poniżej możecie przeczytać sam początek książki.

1

Prze­ci­nam jej szy­ję jed­nym ude­rze­niem sie­kie­ry. Gło­wę wrzu­cam do jed­ne­go wia­dra, a cia­ło do dru­gie­go, przez chwi­lę sły­szę jesz­cze, jak pa­zu­ry dra­pią o pla­stik, a po­tem za­pa­da ci­sza. Wcho­dzę do obór­ki i bio­rę na­stęp­ną, idę, tu­ląc ją do pier­si, czu­ję drże­nie i bi­cie ser­ca pod pió­ra­mi, szep­cę do niej ci­cho, a po­tem od­wra­cam ją gło­wą w dół i przy­trzy­mu­ję za nogi, cze­ka­jąc, aż się uspo­koi. Kła­dę szyb­ko na pie­ńku, roz­ci­ągam jej szy­ję, ude­rzam moc­no w gło­wę obu­chem, a po­tem płyn­nym ru­chem od­wra­cam sie­kie­rę w po­wie­trzu i za­da­ję ko­lej­ny cios, tym ra­zem od­rąbu­jąc łe­pek.

Za­po­mnia­łam za­mknąć drzwi obo­ry, jed­na z kur ucie­kła, stoi te­raz na po­dwó­rzu i na mnie pa­trzy. Wy­da­je się zroz­pa­czo­na, może tro­chę zdez­o­rien­to­wa­na, jak­by nie do­wie­rza­ła temu, cze­go się wła­śnie sta­ła świad­ki­nią, żal mi jej, za­sta­na­wiam się, czy nie za­pędzić jej z po­wro­tem do środ­ka i nie zo­sta­wić na ko­niec, choć może w ten spo­sób tyl­ko będzie się bała dłu­żej niż to ko­niecz­ne. Gu­stav by mnie wy­śmiał, po­wie­dział, że przy­pi­su­ję im emo­cje, któ­rych w rze­czy­wi­sto­ści nie mają, że prze­no­szę na nie swo­je wła­sne uczu­cia.

– Cho­dź, sta­rusz­ko – szep­cę i ku­cam, bolą mnie ko­la­na, boli całe cia­ło, mu­szę za­dzwo­nić do Si­grid, si­ęgam po kar­mę, któ­rą mam w kie­sze­ni, pró­bu­ję ją zwa­bić, a ona prze­krzy­wia łe­pek na lewo, po­tem na pra­wo.

Ja na­wet nie lu­bię kur, moje już daw­no prze­sta­ły się nie­ść, trzy­ma­łam je tyl­ko ze względów sen­ty­men­tal­nych – a ta­kże po to, by za­cho­wać ilu­zję, że coś się tu dzie­je, w go­spo­dar­stwie mu­szą być prze­cież zwie­rzęta, tak po­wie­dział Vil­jar, gdy był tu ostat­nim ra­zem. A ja się z nim w su­mie zgo­dzi­łam, ale kar­mie­nie pi­ęciu sta­rych i nie­da­jących jaj kur dla wnu­ków przy­je­żdża­jących w od­wie­dzi­ny czte­ry razy do roku zro­bi­ło się bez­sen­sow­ne.

Sta­rusz­ka nie może się już w ko­ńcu oprzeć po­ku­sie, pod­cho­dzi i za­czy­na jeść mi z ręki. Gła­dzę ją po pió­rach i po­zwa­lam wy­dzio­bać kar­mę do ko­ńca, po czym ją za­bi­jam.

2

– Si­grid? Dzwo­ni­ła two­ja mat­ka – mówi Aslak, gdy sta­ję w pro­gu. Leży na ka­na­pie od­wró­co­ny do mnie ple­ca­mi. Pod­no­si mój te­le­fon w de­mon­stra­cyj­nym ge­ście, ale na mnie nie pa­trzy. – Chy­ba cho­dzi o coś z ku­ra­mi.

– Jak to „chy­ba”? – py­tam, zdej­mu­jąc buty i kurt­kę.

– Nie no, na pew­no cho­dzi o coś z ku­ra­mi, ale nie za­ła­pa­łem, o co kon­kret­nie.

– No to pra­wie wszyst­ko ja­sne. – Opa­dam na fo­tel obok nie­go, nie mam siły po­wie­dzieć nic wi­ęcej.

Aslak śmie­je się krót­ko, od­wra­ca się i na mnie zer­ka.

– Tak to już bywa, jak się za­po­mi­na te­le­fo­nu. Wy­glądasz na zmęczo­ną – do­da­je, co od­bie­ram jako wy­raz uzna­nia.

Je­stem zmęczo­na. Tak zmęczo­na, że ka­żde sło­wo, ka­żdy ruch i ka­żda myśl sta­no­wią dla mnie wy­si­łek.

– Ale dziś już pi­ątek – stwier­dza Aslak, jak­by pod­su­mo­wu­jąc moje my­śli, uśmie­cha się i kle­pie mnie po udzie. – Vil­jar chce na obiad tor­til­le z far­szem, ale nie myśl, że to moja wina, on chy­ba na­brał ta­kich pi­ąt­ko­wych przy­zwy­cza­jeń w przed­szko­lu. Nie wiesz, czy Mia będzie na obie­dzie?

Mia jest u swo­je­go ojca i oczy­wi­ście nie przyj­dzie. Aslak jest tak pe­łen na­dziei, a ja nie mam siły mu tłu­ma­czyć, że nie od­zy­wa­ła się już od kil­ku dni.

– Nie prze­bie­rzesz się? – py­tam za­miast tego, wska­zu­jąc ski­nie­niem gło­wy jego ro­bo­cze spodnie. – Prze­cież mamy pi­ątek.
 
 
Od­wle­kam roz­mo­wę z mamą, idę na górę do Vil­ja­ra, któ­ry sie­dzi w na­mio­cie roz­sta­wio­nym w po­ko­ju, z iPa­dem na ko­la­nach.

– Cze­ść, Vil­jar. – Wty­kam gło­wę do na­mio­tu i ca­łu­ję go w po­li­czek. Do warg przy­le­pia­ją mi się mo­kre, sło­ne okrusz­ki i do­strze­gam, że mały ma po­ma­ra­ńczo­wą bu­zię i ręce. – O rany, do­sta­łeś chrup­ki se­ro­we przed obia­dem?!

Vil­jar kiwa gło­wą, nie od­ry­wa wzro­ku od świn­ki Pep­py. Aslak dał mu całą pacz­kę chru­pek, to chy­ba coś w ro­dza­ju kom­pen­sa­cji czy może de­mon­stra­cji, ale już na­wet nie pró­bu­ję zro­zu­mieć, co chce osi­ągnąć. Po­dej­rze­wam, że sam nie wie. Ostro­żnie od­bie­ram pacz­kę chru­pek Vil­ja­ro­wi, któ­ry na szczęście nie pro­te­stu­je.

– Jesz­cze je­den od­ci­nek i ko­niec – mó­wię, gdy Pep­pa i resz­ta jej ro­dzin­ki wy­bu­cha­ją tym idio­tycz­nym śmie­chem, któ­rym ko­ńczy się ka­żdy od­ci­nek, za­wsze z ja­ki­mś pro­ro­dzin­nym mo­ra­łem. Vil­jar wpraw­ny­mi ru­cha­mi prze­wi­ja li­stę od­twa­rza­nia.

Bio­rę prysz­nic, dwu­krot­nie myję wło­sy, na­my­dlam się an­ty­bak­te­ryj­nym my­dłem przy­nie­sio­nym z ga­bi­ne­tu, szo­ru­ję całe cia­ło, pod pa­znok­cia­mi też, ale nie je­stem wy­star­cza­jąco czy­sta, mam na skó­rze i we wło­sach bak­te­rie przy­nie­sio­ne przez pa­cjen­tów z mo­krym kasz­lem, ro­pie­jący­mi ra­na­mi, swędzącym kro­czem i ci­ężką od grze­chów du­szą. W nie­któ­re dni mam wra­że­nie, że wci­ąga­ją mnie w swo­je pro­ble­my, nie po­tra­fię się usta­wić na wła­ści­wej po­zy­cji, a oni bio­rą po pro­stu to, cze­go chcą, i wy­cho­dzą. W ta­kich wy­pad­kach nie umiem im od­ma­wiać, wy­sta­wiam zwol­nie­nia i re­cep­ty, kie­ru­ję na re­zo­nan­se, to­mo­gra­fie i do kar­dio­lo­ga – z pi­ku­jącym po­czu­ciem wła­snej war­to­ści i na­si­la­jącym się lękiem.

Wra­cam na dół i stwier­dzam, że Aslak za­snął na ka­na­pie, dła­wię w so­bie chęć, by go obu­dzić, za­cząć krzy­czeć, że je­śli ktoś ma za­sy­piać na ka­na­pie, to chy­ba ja. Po­zwa­lam mu spać, nie mam su­mie­nia, by się uska­rżać, nie mam siły na ko­lej­ną kłót­nię w sy­tu­acji, w któ­rej i tak nie umia­ła­bym po­wie­dzieć, cze­go na­praw­dę chcę i co na­praw­dę my­ślę. Na ko­lej­ną dys­ku­sję, któ­ra przede wszyst­kim uświa­do­mi­ła­by mi, że sama nie wiem, cze­go na­praw­dę chcę i co na­praw­dę my­ślę. Aslak leży z ręko­ma pod gło­wą, za­uwa­żam, że ma na szyi zło­ty ła­ńcu­szek, któ­ry do­stał na kon­fir­ma­cję, ten sam, któ­ry prze­stał no­sić po na­szej prze­pro­wadz­ce do Oslo.

Na ku­chen­nym bla­cie sto­ją tor­by z za­ku­pa­mi, mle­ko, śmie­ta­na i mie­lo­ne mi­ęso, opa­ko­wa­nia są wil­got­ne. Za­sta­na­wiam się, o któ­rej wła­ści­wie Aslak wró­cił do domu i jak dłu­go le­żał na ka­na­pie, pod­czas gdy Vil­jar sie­dział na gó­rze, prze­kra­cza­jąc swój li­mit cza­su przed ekra­nem – któ­re­go to po­jęcia, swo­ją dro­gą, Aslak nie uży­wa i nie ak­cep­tu­je. Gdy sto­ję nad pa­tel­nią i sma­żę mie­lo­ne, wcho­dzi do kuch­ni i obej­mu­je mnie, sto­jąc za mo­imi ple­ca­mi, ca­łu­je w kark. To rzad­ka chwi­la czu­ło­ści z jego stro­ny, od­wra­cam się i na chwi­lę przy­tu­lam do nie­go, z no­sem wtu­lo­nym w jego lewą pa­chę. Tęsk­nię za jego za­pa­chem w chwi­lach, gdy wra­cał do domu po ca­łym dniu dźwi­ga­nia i prze­no­sze­nia ci­ężkich drew­nia­nych bali, za­pa­chem świad­czącym o sile i nio­sącym w so­bie pry­mi­tyw­ne po­czu­cie bez­pie­cze­ństwa. Po prze­pro­wadz­ce do Oslo Aslak otwo­rzył warsz­tat sto­lar­ski, te­raz pach­nie więc tyl­ko nie­znacz­nie ole­jem do drew­na i pły­nem do płu­ka­nia.

To ja chcia­łam wy­je­chać, ja chcia­łam tu za­miesz­kać, ja pra­gnęłam tego ży­cia.

Aslak tuli mnie przez chwi­lę, przy­ci­ska do sie­bie, po czym wzdy­cha i mnie pusz­cza, za­czy­na na­kry­wać do sto­łu. Pró­bu­ję już dru­gi raz za­dzwo­nić do Mii, mo­dlę się w du­chu, by ode­bra­ła, nie mogę zo­sta­wiać na jej ko­mór­ce ko­lej­nych nie­ode­bra­nych po­łączeń, bo to by wzbu­dzi­ło jej po­dejrz­li­wo­ść, dwa nie­ode­bra­ne po­łącze­nia na­dal mogą zna­czyć, że po pro­stu chcę z nią po­ga­dać. Wcze­śniej mia­łam w zwy­cza­ju dzwo­nić aż do skut­ku, dużo cza­su za­jęło mi zro­zu­mie­nie, że może to być od­bie­ra­ne jako nie­po­ko­jące lub na­tar­czy­we, może po­jęłam to do­pie­ro, gdy Mia się na mnie ze­zło­ści­ła. Sko­ro nie od­bie­ram, to chy­ba oczy­wi­ste, że je­stem za­jęta, nikt nie dzwo­ni pięć razy z rzędu, chy­ba że dzie­je się ja­kaś ka­ta­stro­fa, cze­mu mu­sisz być taka upier­dli­wa?

Mia oczy­wi­ście znów nie od­bie­ra, wy­obra­żam so­bie, że sie­dzi w kuch­ni Jen­sa i Za­die, roz­lu­źnio­na i uśmiech­ni­ęta, że go­tu­ją we trój­kę obiad, swo­bod­nie ga­wędząc ze sobą po an­giel­sku, co Mia uwa­ża za nie­sa­mo­wi­cie roz­wi­ja­jące i po­trzeb­ne, bo prze­cież ma w przy­szłym roku wy­je­chać do Lon­dy­nu na stu­dia. Du­szę w so­bie chęć, by zo­sta­wić agre­syw­ną wia­do­mo­ść na po­czcie gło­so­wej, by wy­wrzesz­czeć, ja­kie to nie­spra­wie­dli­we, że Jens, któ­ry na­gle do­ró­sł w wie­ku czter­dzie­stu pi­ęciu lat, do­stał ot tak go­to­wą, od­cho­wa­ną, pe­łno­spraw­ną i uprzej­mą cór­kę, po la­tach pra­cy i mi­ło­ści za­in­we­sto­wa­nej w nią prze­ze mnie i Asla­ka – a zwłasz­cza po pie­kle lat ostat­nich, nie­zli­czo­nych run­dach bun­tu i pre­ten­sji, kłót­ni i mo­je­go kom­plet­ne­go oszo­ło­mie­nia my­śla­mi czy krzy­ka­mi sto­jącej przede mną, zu­pe­łnie ob­cej mi isto­ty. Skąd to się bie­rze, my­śla­łam so­bie, to nie przy­po­mi­na mo­ich wła­snych de­struk­cyj­nych za­cho­wań, mo­jej wła­snej wście­kło­ści, nie przy­po­mi­na mnie. Mia była w cza­sie tych kon­fron­ta­cji taka opa­no­wa­na, pew­na za­da­wa­nych cio­sów, cza­sem tak per­fid­na i lo­do­wa­ta, że mu­sia­łam po­tem si­ęgać po jej zdjęcia z dzie­ci­ństwa, by przy­po­mi­nać so­bie, że na­dal ją ko­cham. To Jens, pró­bo­wa­łam wie­lo­krot­nie tłu­ma­czyć so­bie i Asla­ko­wi, to jego wpływ, jego geny albo jego nie­obec­no­ść.

Ale Jen­sa też to nie przy­po­mi­na­ło. Bo on ma oso­bo­wo­ść uni­ka­jącą, nie jest w sta­nie pod­jąć żad­nej de­cy­zji, kie­ru­je się wy­łącz­nie im­pul­sa­mi. Po­zna­łam go jako dzie­wi­ęt­na­sto­lat­ka, gdy przy­je­chał do wsi jako le­karz sta­ży­sta – po­ci­ągał mnie w nim sam fakt, że przy­był z da­le­ka, był kimś in­nym, kimś no­wym, al­ter­na­ty­wą dla wszyst­kie­go, co małe, zu­ży­te i cia­sne. Ale po­ci­ągał też tym, że był osza­ła­mia­jący, prze­kra­czał gra­ni­ce, po­tra­fił przej­rzeć czło­wie­ka na wy­lot. Wy­da­je mi się, że na mnie cze­ka­łaś, Si­grid, po­wie­dział przy czwar­tym pi­wie tam­te­go wie­czo­ra, gdy się po­zna­li­śmy. Do­pie­ro pó­źniej so­bie uświa­do­mi­łam, że był wte­dy już pew­nie na­ćpa­ny ró­żny­mi opia­ta­mi, ale nie mia­ło to żad­ne­go zna­cze­nia, nie było już we mnie opo­ru, zo­sta­łam we­ssa­na i przy­ssa­na. Wy­da­wa­ło mi się, że po sko­ńczo­nych prak­ty­kach zo­stał we wsi dla mnie, że pla­no­wa­li­śmy coś ra­zem, ni­g­dy o tym nie roz­ma­wia­jąc: wspól­ne ży­cie i wspól­ną przy­szło­ść. Nie ro­zu­mia­łam, jaki jest bez­ład­ny i męt­ny – nie poj­mo­wa­łam tego, co po wszyst­kim wie­lo­krot­nie so­bie mó­wi­łam: że to czło­wiek kru­chy, uza­le­żnio­ny od po­czu­cia krzyw­dy, po­trze­bu­jący ci­ągłe­go wspo­ma­ga­nia w for­mie po­kla­sku, po­dzi­wu i nar­ko­ty­ków, by w ogó­le utrzy­mać się na po­wierzch­ni. Po­tra­fił bez że­na­dy cy­to­wać po­dzi­ęko­wa­nia za­chwy­co­nych nim pa­cjen­tów albo wy­chwa­lać sie­bie i swo­je ce­chy czy umie­jęt­no­ści w spo­sób tak osten­ta­cyj­ny, że od­czy­ty­wa­łam to opacz­nie jako wy­raz zdro­we­go po­czu­cia wła­snej war­to­ści – i rzecz ja­sna we wszyst­ko wie­rzy­łam. To było ta­kie nowe i nie­zwy­kłe dać się po­chło­nąć in­ne­mu czło­wie­ko­wi, nie mieć go ni­g­dy dość, nie być w sta­nie wy­star­cza­jąco się do nie­go zbli­żyć. Uczu­cie tęsk­no­ty za Jen­sem po­tra­fi­ło roz­pa­lić się we mnie w do­wol­nym mo­men­cie, zda­rza­ło się, że tęsk­ni­łam za nim i za jego bli­sko­ścią w chwi­lach, gdy nie mo­gli­śmy być już ze sobą bli­żej, gdy na­szych ciał nie dzie­lił od sie­bie ani mi­li­metr po­wie­trza.

Kie­dy by­łam w pi­ątym mie­si­ącu ci­ąży z Mią, wsz­częto prze­ciw­ko nie­mu po­stępo­wa­nie dys­cy­pli­nar­ne. Je­den z jego ko­le­gów za­uwa­żył, że Jens wy­pi­sy­wał re­cep­ty na duże ilo­ści le­ków o dzia­ła­niu uza­le­żnia­jącym, a mój uko­cha­ny w ci­ągu kil­ku za­le­d­wie dni stwier­dził, że po­trzeb­na mu zmia­na oto­cze­nia. Ni­g­dy nie po­wie­dzia­łam ni­ko­mu, że to ja za­wio­złam go na lot­ni­sko Fle­sland i to ja wsa­dzi­łam go w sa­mo­lot od­la­tu­jący do Ban­gla­de­szu, gdzie po­sta­no­wił dzia­łać w or­ga­ni­za­cji cha­ry­ta­tyw­nej. Ja: ci­ężar­na, wście­kła i za­ko­cha­na.
 
 
Mia od­dzwa­nia do­pie­ro po tym, jak zje­dli­śmy tor­til­le, a ja odśpie­wa­łam Vil­ja­ro­wi obo­wi­ąz­ko­we ko­ły­san­ki. Sie­dzi­my z Asla­kiem na ka­na­pie i ogląda­my film. Daw­no już prze­sta­łam pro­te­sto­wać prze­ciw­ko spędza­niu week­en­dów przed te­le­wi­zo­rem. Na sa­mym po­cząt­ku, po roz­sta­niu z Jen­sem, pró­bo­wa­łam mniej lub bar­dziej nie­świa­do­mie wci­snąć Asla­ka we wzor­ce i pro­ce­du­ry mo­je­go po­przed­nie­go zwi­ąz­ku. Nie pa­mi­ętam, by­śmy z Jen­sem kie­dy­kol­wiek sie­dzie­li przed te­le­wi­zo­rem przez te lata, któ­re spędzi­li­śmy ra­zem, pa­mi­ętam tyl­ko roz­mo­wy, seks, tęsk­no­tę, kłót­nie i go­dze­nie się – to wszyst­ko w nie­ustan­nym, de­struk­cyj­nym cy­klu. Mu­sia­ły nam się zda­rzać też spo­koj­niej­sze dni, ale ja pa­mi­ętam nas tak, jak­by­śmy byli w ci­ągłym ru­chu. Spo­kój i mil­cze­nie Asla­ka wy­mu­sza­ją inne for­my, inne sche­ma­ty, inne ży­cie. A gdy­by Jens nie wró­cił do Oslo rok temu, do­ko­nu­jąc in­wa­zji na mnie i na Mię, nie spędza­ła­bym te­raz ko­lej­ne­go wie­czo­ra na go­rącz­ko­wym po­rów­ny­wa­niu go z Asla­kiem.

– Mio, moja Mio – mó­wię do te­le­fo­nu, si­ląc się na lek­ko­ść i we­so­ło­ść.

– Hej, wi­dzia­łam, że dzwo­ni­łaś… – rzu­ca Mia.

– Tak, faj­nie by­ło­by wie­dzieć, czy przyj­dziesz na obiad.

Sie­dzę na ka­na­pie, sku­bi­ąc nit­kę spru­te­go szwu jed­nej z po­du­szek, Aslak sia­da tu ka­żde­go dnia po pra­cy w tych swo­ich ro­bo­czych spodniach i wy­cie­ra ma­te­riał. Pau­zu­je­my film.

– Ro­zu­miem, ale jak się nie od­zy­wam, to chy­ba ja­sne, że nie przyj­dę – mówi Mia, a ja pró­bu­ję na­słu­chi­wać Jen­sa w tle, pod­słu­chać ja­kieś dźwi­ęki, roz­mo­wy, coś, co zdra­dzi, czym się te­raz zaj­mu­ją. Mam na­dzie­ję, że ogląda­ją te­le­wi­zję.

– No ale mimo wszyst­ko by­ło­by miło, gdy­byś da­wa­ła znać. Pra­wie w ogó­le się już nie wi­du­je­my.

Zbli­żam się do gra­ni­cy, któ­rą wy­zna­czy­łam so­bie sa­mej, przy­si­ęga­jąc, że nie będę na­ra­żać mo­ich wła­snych dzie­ci na przy­kro­ści, po­wo­do­wać u nich wy­rzu­tów su­mie­nia ani po­czu­cia, że są mi coś win­ne.

– Wi­dzia­ły­śmy się dwa dni temu, mamo – wzdy­cha Mia, ton jej gło­su świad­czy bar­dziej o re­zy­gna­cji niż o wy­rzu­tach su­mie­nia.

– Zo­sta­niesz tam na cały week­end? – py­tam.

– Nie wiem, mo­żli­we, że tata i Za­die pój­dą ju­tro wie­czo­rem na im­pre­zę, to wte­dy prze­no­cu­ję w domu. – To, że „dom” jest dla niej na­dal u mnie i Asla­ka, przy­ćmie­wa fakt, że za­częła na­zy­wać Jen­sa tatą. Aż nie mam już chęci py­tać, na jaką też im­pre­zę wy­bie­ra­ją się być może z Za­die.

– To faj­nie. W ta­kim ra­zie wi­dzi­my się ju­tro – rzu­cam, wi­dząc kątem oka, jak Aslak się pro­stu­je.

– No tak, może. A w ogó­le dzwo­ni­ła dziś bab­cia, ale nie zdąży­łam ode­brać. A te­raz ona nie od­bie­ra, jak pró­bu­ję od­dzwo­nić.

– Do nas też dzwo­ni­ła, ale to nic pil­ne­go, tata mó­wił, że cho­dzi o coś z ku­ra­mi.

Aslak za­czy­na się wier­cić. Na­stępu­je krót­ka pau­za.

– Okej, to wi­dzi­my się ju­tro albo w nie­dzie­lę – mówi w ko­ńcu Mia. – Na ra­zie.

– Na ra­zie – od­po­wia­dam.

Aslak pa­trzy na mnie, gdy od­kła­dam te­le­fon.

– Na pew­no przyj­dzie ju­tro – mó­wię do nie­go, pró­bu­ję się uśmie­chać, przy­po­mi­na mi się na­gle Mia jako nie­mow­lak le­żący na klat­ce pier­sio­wej Asla­ka i jak on jej dmu­chał de­li­kat­nie na głów­kę, pró­bu­jąc ją w ten spo­sób uspo­ko­ić.
 
 
Nie ma nic dziw­ne­go w tym, że mama dzwo­ni­ła do Mii, często ze sobą roz­ma­wia­ją przez te­le­fon, na pew­no częściej niż ze mną. Ale fakt, że mama pró­bo­wa­ła się kon­tak­to­wać z nami obie­ma rów­no­cze­śnie, bu­dzi we mnie ja­kiś nie­po­kój, choć może to tyl­ko moje wy­my­sły. Nie­wy­klu­czo­ne, że spi­nam się za ka­żdym ra­zem, gdy mama do mnie dzwo­ni, ale ulga na wie­ść, że nie dzie­je się nic po­wa­żne­go, za­cie­ra po­tem wspo­mnie­nie o nie­po­ko­ju. Tak czy ina­czej, mała szan­sa, że mama chcia­ła­by roz­ma­wiać ze mną o ku­rach. Pró­bu­ję do niej za­dzwo­nić, gdy już leżę w łó­żku, ale nie od­bie­ra. Jak za­wsze spraw­dzam przed snem Fa­ce­bo­oka, by zo­ba­czyć, ile mi­nęło cza­su od ostat­nie­go lo­go­wa­nia mamy, Mii i Ma­gnu­sa. Mama była ak­tyw­na dzie­wi­ęt­na­ście mi­nut temu, mogę więc ode­tchnąć z ulgą. Za­uwa­żam też, że Jens lo­go­wał się na swój pro­fil przed czte­re­ma mi­nu­ta­mi.

Leżę, słu­cha­jąc rów­ne­go od­de­chu Asla­ka i od­le­głych dźwi­ęków mia­sta, do któ­rych nie umiem się przy­zwy­cza­ić, na­dal mi prze­szka­dza­ją, choć pro­te­stu­ję, gdy Aslak się na nie ska­rży, twier­dząc, że la­tem nie da się spać przy otwar­tych oknach. Bzdu­ry, to jed­na z naj­spo­koj­niej­szych dziel­nic w Oslo, po­wie­dzia­łam w któ­reś z pierw­szych wa­ka­cji, otwie­ra­jąc okno wy­cho­dzące na ogród, jak się chce miesz­kać w mie­ście, to ci­szej już być nie może. To ty chcia­łaś tu miesz­kać, od­pa­rł Aslak i za­mknął okno.

Fak­tycz­nie, to ja chcia­łam się prze­nie­ść do Oslo, bo wła­śnie sko­ńczy­łam prak­ty­ki, sko­ńczy­łam pro­ces kszta­łce­nia i na­gle po­czu­łam gwa­łtow­ną po­trze­bę sko­ńcze­nia ze wszyst­kim, co było wcze­śniej: z wsią, uczu­cia­mi do Jen­sa, z tatą i na­mol­ną sa­mot­no­ścią mamy. Aslak i Mia mu­sie­li do­sto­so­wać się do mo­ich pla­nów, jak on sam to ujął kil­ka lat pó­źniej, nie ze zło­ścią ani oska­rże­niem w gło­sie, po pro­stu stwier­dza­jąc fakt. Nie mogę żyć w wiecz­nym dłu­gu wdzi­ęcz­no­ści, wy­krzy­cza­łam mu wte­dy, choć on prze­cież ni­g­dy nie pró­bo­wał ode mnie tego dłu­gu eg­ze­kwo­wać. Ale w ostat­nim roku czu­łam, że ka­żde­go dnia cze­goś ode mnie wy­ma­ga, chce za­pła­ty w for­mie zo­bo­wi­ąza­nia, że ni­g­dy nie będę mo­gła od nie­go ode­jść. W naj­gor­szych chwi­lach sza­le­ję z za­zdro­ści, my­śląc o Mii – o jej bun­cie i wol­no­ści, ode­rwa­niu się od Asla­ka – skręca­jąc się jed­no­cze­śnie z wy­rzu­tów su­mie­nia.
 
 
Mia do­sta­ła pra­cę w fir­mie pro­du­cenc­kiej, jed­no­cze­śnie robi do­dat­ko­we kur­sy, by móc zda­wać na stu­dia, po raz pierw­szy za­ra­bia wła­sne pie­ni­ądze – i wła­śnie to na­głe po­czu­cie fi­nan­so­wej wol­no­ści wzmo­gło jej dąże­nia do nie­za­le­żno­ści. Przy­cho­dzi do domu do­pie­ro w nie­dzie­lę rano, z wczo­raj­szym ma­ki­ja­żem roz­ma­za­nym pod ocza­mi, ubra­na w po­ży­czo­ne spodnie od dre­su, zbyt duże i nie­mod­ne, by mo­gły na­le­żeć do ja­kie­jś ko­le­żan­ki. Sia­da przy ku­chen­nym sto­le i na­kła­da so­bie be­kon, któ­ry usma­ży­łam dla Vil­ja­ra i Asla­ka. Mu­szę gry­źć się w język, by nie wy­pa­lić, że nie przy­go­to­wa­łam dla niej śnia­da­nia.

Ale to su­per, że masz taką do­ro­słą cór­kę, pew­nie je­ste­ście dla sie­bie ko­le­żan­ka­mi, sły­szę nie­raz. A ja za­wsze po­twier­dzam, ja­sne, że to su­per, tak, wła­ści­wie to się ze sobą przy­ja­źni­my, no oczy­wi­ście. Tyl­ko że ja w żad­nym ra­zie nie chcę być przy­ja­ció­łką Mii. Nie mam na przy­kład po­trze­by wie­dzieć, gdzie spędzi­ła tę noc, pod wa­run­kiem że sama jest za­do­wo­lo­na. Mia ze swo­jej stro­ny wci­ąż pró­bu­je wy­ba­dać, gdzie prze­bie­ga mi­ędzy nami gra­ni­ca, dzie­ląc się ze mną cza­sem nie­przy­jem­nie in­tym­ny­mi szcze­gó­ła­mi swo­jej nowo od­kry­tej i wci­ąż eks­plo­ro­wa­nej do­ro­sło­ści. W in­nych ty­go­dniach jest znów ca­łkiem mil­cząca i nie­do­stęp­na. Mnie będzie mo­żna po­wie­dzieć wszyst­ko, my­śla­łam so­bie, gdy Mia była dziec­kiem, taką wła­śnie mat­ką chcę być, ale po­tem w prak­ty­ce oka­za­ło się, że ist­nie­ją pew­ne gra­ni­ce, rów­nież te od­dzie­la­jące mnie od cór­ki.

Mia wy­gląda te­raz na za­do­wo­lo­ną, jest po­dob­na do Jen­sa, tyl­ko do Jen­sa, śmie­je się na szczęście z jed­ne­go z licz­nych żar­tów Asla­ka. Bie­dak za bar­dzo się sta­ra, mam na­dzie­ję, że zdo­ła nad sobą za­pa­no­wać. W ostat­nich mie­si­ącach wie­lo­krot­nie by­łam świad­ki­nią sy­tu­acji, w któ­rych Aslak był taki szczęśli­wy i pod­eks­cy­to­wa­ny kon­tak­tem, chwi­lo­wą uwa­gą, któ­rą ła­ska­wie ob­da­rza­ła go Mia, że prze­kra­czał gra­ni­ce nie­wy­czu­wal­ne dla ni­ko­go poza nią samą, a ona po­tra­fi­ła w ta­kich sy­tu­acjach od­pła­cić kąśli­wym ko­men­ta­rzem, w naj­gor­szym ra­zie wtrąca­jąc, niby przy­pad­kiem, ja­kąś uwa­gę na te­mat Jen­sa.

Gdy Mia do­ra­sta­ła, to Aslak prze­pro­wa­dzał z nią wi­ęk­szo­ść roz­mów i od­po­wia­dał na wi­ęk­szo­ść py­tań do­ty­czących Jen­sa. Nie mo­żesz z nią roz­ma­wiać w ten spo­sób, wy­tknął mi, gdy Mia mia­ła sze­ść lat i chcia­ła uwzględ­nić Jen­sa na ry­sun­ku ma­jącym przed­sta­wiać jej ro­dzi­nę. Za­py­ta­ła o ko­lor jego wło­sów, a ja wzru­szy­łam ra­mio­na­mi, po­wie­dzia­łam, żeby sama zde­cy­do­wa­ła. Mia była rzecz ja­sna zdez­o­rien­to­wa­na, spoj­rza­ła na Asla­ka. On ma ta­kie same wło­sy jak ja, od­pa­rł jej wte­dy. I ta­kie same oczy, do­dał, nie pa­trząc na mnie. Prze­cież ona nie musi znać wszyst­kich szcze­gó­łów, po­wie­dzia­łam mu po­tem. Sama się prędzej czy pó­źniej do­wie tego, co ją in­te­re­su­je, a ja nie mam za­mia­ru jej tego utrud­niać, od­pa­rł Aslak. Ob­ra­na przez nie­go stra­te­gia spraw­dza­ła się do­sko­na­le aż do dnia, gdy Jens wró­cił do Oslo, po­ja­wił się po pro­stu, sta­wia­jąc za­rów­no mnie, jak i Asla­ka w no­wym świe­tle, da­jąc Mii coś, z czym mo­gła nas po­rów­ny­wać.

Zmia­na jest nie­ja­sna i nie­uchwyt­na, nie znaj­du­ję spo­so­bów, by o niej mó­wić, nie mam też od­wa­gi ry­zy­ko­wać, że pchnę Mię da­lej w stro­nę Jen­sa, więc obo­je z Asla­kiem cho­dzi­my wo­kół niej na pal­cach. Zu­pe­łnie od tego wa­riu­ję, kłębi się we mnie ty­si­ąc uwag i upo­mnień: żeby ści­szy­ła mu­zy­kę, po­sprząta­ła ła­zien­kę, tak jak obie­ca­ła, żeby mó­wi­ła, czy przyj­dzie na obiad, nie wrzu­ca­ła ko­lo­ro­wych skar­pe­tek ra­zem z bia­ły­mi rze­cza­mi do pra­nia, nie wy­ba­cza­ła mu, nie ubó­stwia­ła go, nie za­tra­ca­ła się w nim.

Ostat­ni rok sta­no­wił po­nad­to nie­przy­jem­ny przed­smak tego, jak będzie wy­glądać na­sze ży­cie po jej wy­pro­wadz­ce. Ile­kroć o tym my­ślę, czu­ję nad­cho­dzące dusz­no­ści – po pierw­sze Mia będzie tak da­le­ko, a po dru­gie będę mu­sia­ła wresz­cie do­strzec, kim je­ste­śmy z Asla­kiem, kie­dy jej z nami nie ma.

– Uda­ło ci się po­ga­dać z bab­cią? – pyta Mia, gdy Aslak i ja sprząta­my ze sto­łu. Sie­dzi na ła­wie z pod­ku­lo­ny­mi no­ga­mi.

– Nie, za­dzwo­nię do niej pó­źniej, ale nie mu­sisz się mar­twić – od­po­wia­dam.

– No tak – rzu­ca Mia. – Ale wiesz, je­stem taką oso­bą, że nie umiem się nie mar­twić.

– Acha, je­steś taką oso­bą?! – mó­wię ze śmie­chem.

– Daj spo­kój – od­po­wia­da Mia. – Wiesz, o co mi cho­dzi.

Wie­lo­krot­nie o tym roz­ma­wia­li­śmy, o tej za­sta­na­wia­jącej po­trze­bie od­czu­wa­nej przez nią i całe jej po­ko­le­nie, po­trze­bie, by na ka­żdym kro­ku pod­kre­ślać swo­je ce­chy czy ele­men­ty oso­bo­wo­ści. Je­stem oso­bą bar­dzo em­pa­tycz­ną, po­wie­dzia­ła mi dziew­czy­na, któ­ra przy­szła do mo­je­go ga­bi­ne­tu ze zła­ma­ną ręką, a ja ki­wa­łam gło­wą i ją ba­da­łam, nie bar­dzo ro­zu­mie­jąc, jaki to ma z czym­kol­wiek zwi­ązek. No tak, to musi być dla cie­bie trud­ne, rzu­ci­łam, nie­co nie­pew­nie. A skąd, od­pa­rła dziew­czy­na lek­ko, cho­dzi po pro­stu o to, że wszyst­ko strasz­nie bio­rę do sie­bie, je­śli pani ro­zu­mie. Ro­zu­miem, od­pa­rłam, i po­sła­łam ją na prze­świe­tle­nie.

To tro­chę nie­faj­nie mó­wić, jak lu­dzie mają cię po­strze­gać, pró­bo­wa­łam wy­ja­śnić Mii. Bez naj­mniej­sze­go skut­ku. Chy­ba już nie­przy­jem­niej jest wte­dy, gdy lu­dzie cię nie­wła­ści­wie po­strze­ga­ją, od­pa­rła, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi, i może ma zresz­tą ra­cję.
 
 
Po­nie­dzia­łek przy­no­si taką nor­ma­li­za­cję, że pra­wie za­czy­nam pła­kać w me­trze ja­dącym do El­ling­srud. Je­sien­ne ciem­no­ści jed­no­czą pa­sa­że­rów wa­go­nu w spo­sób, któ­re­go ni­g­dy nie od­czu­wam w ja­sne let­nie po­ran­ki, sie­dzi­my w przy­ja­znym mil­cze­niu, może z sym­pa­tii do sie­bie na­wza­jem, a może przez uzna­nie dla in­nych, któ­rzy wsta­li o szó­stej, by zdążyć do pra­cy, rzu­ca­jąc wy­zwa­nie po­nu­rym li­sto­pa­do­wym ciem­no­ściom i bez­śnie­żne­mu zim­nu. Za­wsze je­stem człon­ki­nią tej wspól­no­ty, wzdry­gam się i chu­cham na dło­nie, lu­bię ten mie­si­ąc naj­bar­dziej ze wszyst­kich. Żad­nych wiel­kich wy­da­rzeń, żad­nych świ­ąt, żad­nych sta­nów wy­jąt­ko­wych, tyl­ko spo­koj­na ciem­no­ść, nie­wzru­sze­nie po­że­ra­jąca co­raz wi­ęk­sze części dni.

Czter­dzie­sto­mi­nu­to­wa pod­róż me­trem do pra­cy sta­ła się dla mnie naj­ja­śniej­szym punk­tem dnia, przy­jem­nym sta­nem za­wie­sze­nia, w któ­rym nie mu­szę wcho­dzić w in­te­rak­cje z rosz­cze­nio­wy­mi pa­cjen­ta­mi i ich naj­bli­ższy­mi. Wy­sia­da­jąc z me­tra, dzwo­nię do mamy, już trze­ci raz bez skut­ku, i po raz pierw­szy od pi­ąt­ku do­pusz­czam do sie­bie mój zwy­cza­jo­wy o nią nie­po­kój, no­szę w so­bie to uczu­cie, tak sta­łe i nie­zmien­ne, że mo­gło­by rów­nie do­brze być bo­lącą częścią cia­ła – cza­sa­mi daje się je za­głu­szyć, ale za­wsze tam jest.
(…)

Helga Flatland „Ostatni raz”
Tłumaczenie: Karolina Drozdowska
Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie
Liczba stron: 288

Opis: Brutalnie szczera opowieść o relacji między umierającą matką a dorosłą córką. „Ilekroć z nią rozmawiam, myślę, że coś się zmieni, zauważam to dopiero, gdy się rozłączam, a potem zawsze zostaje we mnie poczucie czegoś nierozwiązanego”. Sigrid pochodzi z niewielkiej miejscowości w zachodniej Norwegii, ale od kilku lat mieszka wraz z dziećmi i partnerem w Oslo, gdzie pracuje jako lekarka. Rzadko wraca do rodzinnego domu, w którym została jedynie matka – Anne. Relacja obu kobiet nie jest łatwa; nierozwiązane sprawy, niewypowiedziane słowa, tłumiony od lat żal i pretensje. Gdy Anne słyszy diagnozę: nieuleczalna choroba, jej czas zaczyna rozpaczliwie się kurczyć. Cała rodzina musi się zmierzyć z nowym doświadczeniem, jednak to Sigrid słyszy od matki prośbę: „Pomóż mi umrzeć”. „Ostatni raz” to dialog między matką a córką, choć więcej w nim milczenia niż słów. To też zapis rozczarowań i tęsknot, które się pojawiają, gdy wszystko się kończy. W swojej szóstej powieści Helga Flatland, jedna z najważniejszych współczesnych norweskich pisarek, tworzy znakomity psychologiczny portret rodziny i po raz kolejny stawia pytanie o wartość łączących nas relacji.


Tematy: , , , ,

Kategoria: fragmenty książek