Arcydzieła norweskiej klasyki w nowym tłumaczeniu. Przeczytaj pierwszy rozdział książki „Wiosenna noc. Zamek z lodu” Tarjeia Vesaasa

7 kwietnia 2023

W Serii Dzieł Pisarzy Skandynawskich Wydawnictwo Poznańskie publikuje w zbiorczym tomie dwie powieści Tarjeia Vesaasa, wybitnego norweskiego pisarza, kilkakrotnie nominowanego do literackiej Nagrody Nobla. „Wiosenna noc” i „Zamek z lodu” należą do jego najbardziej znanych dzieł. Otrzymujemy je w nowym przekładzie Marii Gołębiewskiej-Bijak. Poniżej przeczytacie pierwszy rozdział „Wiosennej nocy”.

1

Cały dom wy­da­wał się inny, bo i oj­ciec, i matka tym ra­zem wy­je­chali. Wy­ru­szyli w drogę dziś rano, za­brali ze sobą cię­żar swo­jej obec­no­ści. Do­brze ich było mieć, lecz mimo wszystko: ode­tchnęło się z ulgą i zo­stało sa­memu. Tak my­ślał czter­na­sto­la­tek Hal­l­stein, wcho­dząc do środka. Na­zy­wał to sa­mot­no­ścią – obec­no­ści sio­stry Sis­sel sie­dzą­cej w tym mo­men­cie w po­koju nie trak­to­wał jako cię­żaru, wprost prze­ciw­nie.

A te­raz mógł ro­bić, co ze­chce.

Po­zwolę so­bie na to.

Sta­nął w sieni, by wy­krzy­czeć, aż się za­trzę­sie stary żółty dom:

Ile jest tego, czego czło­wiek nie wie!

I za­raz po­tem:

Choć wiem wię­cej, niż się ko­muś zdaje!

Tak po­winno się za­wo­łać, gdy się robi, co się ze­chce. Ale nic z tego nie wy­szło, nie wy­do­był głosu. Mimo że miał pełną swo­bodę, by krzyk­nąć na całe gar­dło, aż Sis­sel usły­szy. Przez chwilę dał temu swo­jemu nie­memu wo­ła­niu dzia­łać na sie­bie i całe oto­cze­nie. W grun­cie rze­czy były to słowa, od któ­rych ciarki cho­dzą po ple­cach.

Pa­no­wał pra­wie upał. Przy­szła fala go­rąca i trwała już cztery dni. W su­mie za­le­d­wie wio­sna, ale późna, u progu lata – to­też no­cami było tu ja­sno. Po skwar­nym dniu wła­śnie zmierz­chało. Hal­l­stein miał na so­bie je­dy­nie sprane szorty i zno­szone płó­cienne buty. Jego kroki w sieni nie ro­biły ha­łasu. Za­mie­rzał wejść do Sis­sel, która słu­chała kon­certu ży­czeń – przez pół­otwarte drzwi sły­szał pa­pla­ninę w ra­diu.

Hal­l­stein zo­stał w sieni. Chyba Sis­sel nie była tak cał­kiem sama, jak za­kła­dał: od­wie­dził ją Tore. Miesz­kał nie­da­leko i przy­cze­pił się do Sis­sel, nic no­wego. Znowu przy­szedł, oboje sie­dzieli przed od­bior­ni­kiem ple­cami do drzwi, więc nie wi­dzieli Hal­l­ste­ina. Tore był wy­soki, miał twarz nieco wy­chu­dzoną od na­uki i osiem­na­ście lat. Wła­śnie wró­cił do domu na wa­ka­cje. Sis­sel też miała osiem­na­ście lat, a na so­bie – jak brat – szorty. Wy­cią­gnęła przed sie­bie opa­lone nogi i pół­le­żąc le­ni­wie w fo­telu, zda­wała się mó­wić: Taka jest Sis­sel.

Hal­l­stein to wi­dział.

Na co zwra­cała uwagę? Nie na To­rego. Jemu wolno tu było tylko sie­dzieć. Sis­sel je­dy­nie spra­wiała wra­że­nie roz­le­ni­wio­nej, ale chyba ra­czej na­słu­chi­wała kro­ków. Hal­l­stein miał pew­ność, że ona wciąż na­słu­chuje kro­ków. Chodź, chodź, wejdź do sieni! – ta­kie spra­wiała wra­że­nie.

Kroki Hal­l­ste­ina stały się bez­gło­śne. Za­trzy­mał się. Gdyby wszedł, Tore za­wsty­dziłby się i był nie­za­do­wo­lony – zresztą Hal­l­stein ra­czej nie miał ochoty wcho­dzić, kiedy był tam Tore. Może i Sis­sel by­łaby nie­za­do­wo­lona? Z nią ni­gdy nic nie wia­domo. Pójdę so­bie, po­my­ślał. Ale nie po­szedł.

Zie­lone oko od­bior­nika mi­go­tało ku niemu zimno, od­le­gle i obco. Jak zo­rza po­larna. Cza­ro­dziej­sko, choć to w grun­cie rze­czy była tylko bez­wolna ma­szy­ne­ria. Z gło­śnika do­cho­dziły wszel­kiego ro­dzaju ży­cze­nia lu­dzi.

Poza tym pa­no­wała tu ci­sza. Sis­sel i Tore nie roz­ma­wiali. Na ze­wnątrz także ani wia­tru, ani in­nego dźwięku. Je­dy­nie dom miał w so­bie ukryty po­szum opusz­cze­nia przez uciąż­li­wych do­ro­słych.

Te­raz im to wy­krzy­czę: Wiem dużo wię­cej, niż ko­muś przy­cho­dzi do głowy! To nimi nie­źle wstrzą­śnie.

Nie ru­szył się.

Mogę też wyjść i wró­cić do swo­ich spraw. Na swój dzię­gie­lowy stok. Mogę wyjść, za­stu­kać w ścianę i po­ga­dać z Gu­drun.

Nic z tego nie zro­bił. Oparł się tylko o schody w sieni, cze­ka­jąc nie wia­domo na co, i za­glą­dał do tych dwojga przy ra­diu. Tore mu­siał przyjść dość nie­dawno, bo spy­tał obo­jęt­nie:

– Dużo ład­nych pio­se­nek w kon­cer­cie?

– Uhm – od­po­wie­działa Sis­sel, nie zmie­nia­jąc po­zy­cji.

– E tam, lu­dzie cią­gle so­bie ży­czą tego sa­mego.

– Pew­nie dla­tego tylu słu­cha – skwi­to­wała Sis­sel.

Chyba my­śleli w tym mo­men­cie o czymś in­nym. Tore za­py­tał, nie spusz­cza­jąc z niej oczu:

– Nie zimno tak sie­dzieć?

– Tak są­dzisz?

– Nic nie są­dzę, ale mi się po­doba.

– Do­bra, do­bra, bądź ci­cho – od­parła, ma­cha­jąc nogą. – Bo chyba przy­sze­dłeś słu­chać kon­certu?

– Tak – po­wie­dział Tore.

Hal­l­stein oszu­ki­wał sam sie­bie, że naj­chęt­niej by się te­raz wy­mknął. Nie chciał tak stać i ich pod­glą­dać. Jed­nak gdyby się po­ru­szył, za­uwa­ży­liby to i rów­no­cze­śnie się zo­rien­to­wali, że pod­słu­chi­wał. Więc le­piej da­lej po­stoję, stwier­dził i pil­no­wał ich z lek­kim bó­lem, bo ko­chał Sis­sel.

Kon­cert na­dal mru­czał w tle.

Sis­sel ode­zwała się znowu:

– Przy­suń fo­tel, bę­dziesz le­piej sły­szał.

– Tylko dzieci w to wie­rzą – za­czął Tore, lecz przy­su­nął fo­tel bli­ziutko Sis­sel. Hal­l­ste­inowi rzu­ciło się w oczy, jak szybko to zro­bił. Rów­no­cze­śnie w ra­diu nadali ży­cze­nie od dziecka. Sis­sel po­wie­działa ner­wowo:

– Po­słu­chaj.

– Czego?

– Tego dziecka. To jego ży­cze­nie. Te­raz sie­dzi z głową w gło­śniku.

Sami sie­dzieli przed od­bior­ni­kiem jak dzieci. Nie­dawno przy­su­wali się po­dob­nie do ra­dia w cza­sie pro­gramu dla dzieci. Za­częli się w to ba­wić. Hal­l­stein do­strzegł, że ich to wcią­gnęło.

– W ten spo­sób – rzu­ciło jedno.

– Tak, w ten – pa­dło nie­wy­raźne po­twier­dze­nie.

Spo­tkali się lekko i nie­zręcz­nie mło­dzień­czo gład­kimi czo­łami tuż przy od­bior­niku i na oczach Hal­l­ste­ina. On zaś pa­trzył i czuł, że ten wi­dok jest chyba godny uwagi i do­bry. To spo­tka­nie gład­kich czół i ta ci­sza. Tylko dziw­nie się je ogląda. I jakby mam­ro­ta­nie w du­szy:

Co z tego bę­dzie?

Bo to po­czą­tek.

To gład­kie czoło…

Puls mu przy­spie­szył. Tamci dwoje w fo­te­lach mil­czeli czoło w czoło. Z ra­dia pły­nęła pio­senka na ży­cze­nie dziecka jak pro­ste, czy­ste dzwo­neczki – i do­bie­gła końca.

Po­tem do­bie­gło końca także tamto dru­gie.

– Sis­sel…? – Tore wy­po­wie­dział jej imię z py­ta­niem w gło­sie.

Wy­pro­sto­wała się. Hal­l­stein był go­tów do ucieczki, ale sio­stra nie po­ru­szyła się, więc się uspo­koił, po­chło­nięty tą grą, która, jak wy­czu­wał, za ja­kiś czas rów­nie do­brze sta­nie się jego wła­sną.

Tore za­py­tał ci­cho:

– O co cho­dzi, Sis­sel?

– Nic nie mó­wi­łam – od­parła in­nym to­nem niż po­przed­nio.

Coś się tro­chę po­psuło. Co to mo­gło być? Hal­l­stein nie poj­mo­wał co. Wi­dział, że Tore kła­dzie rękę na Sis­sel. Na gładką, cie­płą skórę. Po­my­ślał w du­chu: gdy­bym to ja zro­bił, po­ło­żył­bym rękę tak lekko jak liść, kiedy spada. Tore za­pewne tak nie zro­bił. W każ­dym ra­zie Sis­sel po­wie­działa:

– Zo­staw.

Tore nie cof­nął ręki tak, jakby się spa­rzył, jed­nak ją cof­nął. Co ta­kiego się na wszyst­kie świę­to­ści po­psuło? I to bez przy­czyny?

– Sis­sel?

– Słu­chaj kon­certu.

– Nie przy­sze­dłem tu dla kon­certu!

– Może i nie, ale skoro już tu wsze­dłeś, po­wi­nie­neś chyba słu­chać.

Wy­da­wało się, że Tore miał prawo się roz­gnie­wać, bo po­wie­dział ostro:

– Więc po co przy­sła­łaś mi tę kartkę? A może i z tego się wy­co­fu­jesz?

Po­trzą­snęła głową.

– Nie chcę być dla cie­bie za­bawką – po­wie­dział groź­nie Tore.

Hal­l­stein po­czuł żar pod sto­pami. Wci­snął się głę­biej w kąt sieni.

– Du­reń – skwi­to­wała Sis­sel.

– Tak mó­wisz?

– Tak, bo gdzieś to prze­czy­ta­łeś, tak się mówi w książ­kach.

– Tak twier­dzisz. Opa­nuj się, Sis­sel. Mam w kie­szeni kartkę od cie­bie – rzu­cił w kie­runku jej wa­bią­cego karku.

– Opa­no­wuję się ze wszyst­kich sił – od­po­wie­działa Sis­sel.

Tore za­drżał tak, że Hal­l­stein to zo­ba­czył. Ręka To­rego opa­dła na nowo.

– Zo­staw, po­wie­dzia­łam!

– Dla­czego? – Głos To­rego po­gru­biał.

– Jesz­cze py­tasz dla­czego?

– Mogę też so­bie pójść – po­wie­dział Tore. – Ale mógł­bym ci naj­pierw spoj­rzeć w twarz?

– Nie za­mie­rza­łeś wyjść?

Tore miał te­raz oka­zję się roz­zło­ścić, jak tego po­trze­bo­wał. Miał też więc prawo szarp­nąć ją za na­gie ra­miona i od­wró­cić ku so­bie.

– Za­cho­wuj się jak czło­wiek!

– Sam się tak za­cho­wuj!

Hal­l­ste­inowi się wy­da­wało, że oni na­prawdę się szar­pią. Nie­mniej przy tej szar­pa­ni­nie wy­glą­dali na szczę­śli­wych. Mię­śnie się na­pi­nały i za­okrą­glały. Mięk­kie łuki i skręty. Wza­jemne przy­cią­ga­nie. Dla Hal­l­ste­ina był to dziwny, nieco cza­ro­dziej­ski wi­dok. Znowu za­po­mniał, że nie ma prawa tu być. Wi­dzieć ich… Ra­dio grało i wtrą­ciło się ele­gancką arią. Po­tem ich usta się spo­tkały, prze­lot­nie.

– Sis­sel.

– Tak?

Tore wy­ją­kał:

– Nie, nic ta­kiego. Ko­cham cię, Sis­sel.

Wzdry­gnęła się. Hal­l­stein też się wzdry­gnął w głębi cie­nia.

– Nie! – rzu­ciła, nie do To­rego, lecz po pro­stu przed sie­bie. – Nie! – po­wtó­rzyła. – Nie mo­żesz. Nie po­wi­nie­neś.

– Czego nie mogę?! – za­wo­łał ob­ru­szony Tore.

– Nie umiem tego po­wie­dzieć. Nie wiem…

– Wi­dzę, że nie znam się na dziew­czy­nach – rzu­cił zgryź­li­wie Tore.

Sis­sel od­parła szybko:

– My­śla­łeś, że się znasz?

– Tak czy owak, pro­si­łaś, że­bym przy­szedł.

– O, wcale nie. Po pro­stu od­czy­ta­łeś to tak, jak na siłę chcia­łeś od­czy­tać – od­pa­ro­wała Sis­sel.

Hal­l­stein pa­trzył na nią z boku. Wi­dział, jak mó­wiąc to, wy­dyma usta. Tore był te­raz na­prawdę zły. Za­py­tał:

– Uwa­żasz, że so­bie nie ra­dzę?

– Nie ra­dzisz z czym?

– Pew­nie z dziew­czy­nami.

– Och nie, ależ skąd! – rzu­ciła Sis­sel. – Ni­gdy mi to nie przy­szło do głowy. No skąd, ty?! – po­wtó­rzyła.

Tore wy­glą­dał na prze­ra­żo­nego. Wpa­trzył się w te wy­dęte, draż­niące usta Sis­sel i wy­krzyk­nął:

– Co się z tobą dzieje?!

Od­po­wie­dzi nie do­stał, więc gwał­tow­nym ru­chem od­wró­cił się do drzwi. Hal­l­stein za­uwa­żył to w porę i wy­biegł bez­gło­śnie na dwór w tych swo­ich płó­cien­nych bu­tach. W biegu usły­szał, jak Sis­sel woła z po­koju:

– Pa­mię­taj, żeby trza­snąć drzwiami, Tore!

– Z tym so­bie po­ra­dzę. Chęt­nie, je­śli chcesz.

Trza­śnię­cie drzwiami za­brzmiało jak strzał – da­leko za Hal­l­ste­inem, który zdą­żył się ukryć za krza­kami w po­bliżu ganku. Przez ga­łę­zie mi­gnął mu Tore scho­dzący szybko po zbo­czu ku szo­sie.
(…)

Tarjei Vesaas „Wiosenna noc. Zamek z lodu”
Tłumaczenie: Maria Gołębiewska-Bijak
Wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie
Liczba stron: 400

Opis: Czternastoletni Hallstein wraz z siostrą zostają sami w domu. Kiedy do ich drzwi puka rodzina szukająca noclegu, rodzeństwo nie spodziewa się, że będzie to dla nich noc, gdy zmierzą się z doświadczeniem śmierci i narodzin. Noc, w trakcie której nikt nie pójdzie spać.

Jedenastoletnia Siss poznaje nieśmiałą Unn. Dziewczynka próbuje zaprzyjaźnić się z nową koleżanką, lecz ich relację gwałtownie przerywa zniknięcie Unn. Radość Siss zostaje zburzona przez ból wywołany stratą, zwłaszcza że wszystkie ślady prowadzą do tajemniczego lodowego zamku.

W swoich mistrzowskich powieściach – „Wiosennej nocy” i „Zamku z lodu” – Vesaas umieszcza nastoletnich bohaterów w onirycznych światach, tworząc zapadające w pamięć portrety psychologiczne oraz uniwersalne opowieści o dorastaniu i magicznej sile natury.


Tematy: , , , ,

Kategoria: fragmenty książek