Biurka polskich pisarzy: Jarosław Grzędowicz

20 lutego 2017


Jest jednym z najpopularniejszych polskich twórców literatury fantastycznej, autorem sprzedanego w ponad półmilionowym nakładzie cyklu „Pan Lodowego Ogrodu”. Premiera najnowszej powieści autora, „Hel 3”, to dobra okazja, aby zobaczyć, gdzie pisze swoje książki.

Debiutował w 1982 roku opowiadaniem „Azyl dla starych pilotów”, opublikowanym na łamach łódzkiego tygodnika „Odgłosy”. Na jego debiut książkowy czytelnicy musieli jednak czekać aż do 2003 roku, kiedy to ukazał się zbiór nowel grozy „Księga jesiennych demonów”. W międzyczasie wraz z Feliksem Kresem, Jackiem Piekarą i innymi pisarzami fantastyki współtworzył grupę literacką Klub Tfurcuf. Zaś w latach 1993-2001 był redaktorem naczelnym miesięcznika „Fenix”.

Za swoją twórczość otrzymał praktycznie wszystkie znaczące wyróżnienia fantastyczne w Polsce: Sfinksa, Śląkfę i – trzykrotnie – Nagrodę im. Janusza A. Zajdla. Tę ostatnią nagrodę jako pierwszy w historii dostał w jednym roku w obu kategoriach („powieść” i „opowiadanie”). Prywatnie jest mężem pisarki Mai Lidii Kossakowskiej, której miejsce pracy prezentowaliśmy już niedawno w naszym cyklu.

Miejsce pracy: Biurko to dla literata rzecz ważna. Ważniejsza może niż dla biurokraty, bo w tym wypadku nie stanowi symbolu władzy, ale kotwicę rzeczywistości. Mamy laptopy, a to oznacza, że teoretycznie pracować można wszędzie: w kawiarni, na plaży, w pociągu, przeciągu na drągu, ale to nie prawda. Biurko musi stać w miejscu, które należy tylko do was. Tam, gdzie się można zamknąć, odizolować położyć w zasięgu ręki wszystko, co będzie potrzebne. Notesy, mapy, przybory do pisania, kubek z wystygłą herbatą, popielniczkę.

Ja mam właściwie dwa. Jedno stoi na wsi, w małym drewnianym domku, gdzie mieszkamy przez pół roku. W małym pokoiku, trzy na trzy, który pełni czasem rolę sypialni teściów, pokoju gościnnego i przez większą część czasu mojej pracowni. Właściwie trudno je nazwać biurkiem, chociaż pod taką nazwą je sprzedano. Składa się z dwóch kwadratowych płyt ze sklejki, większych od tacy, przymocowanych do stelaża z rurek. Ta dolna płyta wysuwa się na rolkach, właściwie to podkładka pod klawiaturę, ale ja awansowałem ją na szufladę.

Najwyraźniej przeznaczono je do jakiegoś minimalistycznego biura, gdzie stłoczeni w jednej sali biedacy grają codziennie w „komórki do wynajęcia”, żeby znaleźć kąt do pracy. Ale u mnie mieści się idealnie i posiada blat, na którym spoczywa mój laptop, lampka, i kubek z cienkopisami. Notesy, materiały, herbata i popielniczka muszą zadowolić się miejscem na niskim stoliku ogrodowym stojącym obok.

Przed sobą mam widok na okienko będące właściwie wywietrznikiem, przez które widać kawałek nieba i gałęzie cypryśnika. Z boku jest większe okno wychodzące na drewniany taras i przez nie widać kawałek ogródka, tyle że jest w podcieniu, więc nie wpuszcza wiele światła. Gdzieś w moich marzeniach mam przestronny gabinet z prawdziwego zdarzenia z wielkim oknem na ogród z prawdziwego zdarzenia, a może i na jezioro, a przy biurku świecące kojącym blaskiem akwarium. Ciekawe jak wtedy by mi się pisało, gdybym godzinami gapił się na rybki albo taflę jeziora? Teraz mam przed sobą drewnianą ścianę i za oknem pień z paroma gałązkami. Ale dzięki temu najciekawszą rzeczą, jaką widzę, jest ekran.

Biurko z prawdziwego zdarzenia mam w mieście. Jak wiele z naszych mebli, to scheda po Wuju mojej żony. Jest stare. Nie wiem jak bardzo, ale stare. Biedermeier? Nie znam się. Ma wyoblone krawędzie, wygięte nóżki, blat osłonięty szklaną płytą i dwie szuflady. Jest wielkości biurka. Nie monumentalnego z blatem jak kort tenisowy, ale takiego przeciętnego. Dość, żeby zmieścić laptop, „bankierską” lampę z zielonym szklanym kloszem, kilka kubków na cienkopisy, długopisy i ołówki. (Dwa japońskie z prasowanego papieru, cynowy i onyksowy, który przed wojną był stołową papierośnicą). Doprawdy nie rozumiem, dlaczego w nagłej potrzebie nie mogę tam znaleźć nic, co by akurat pisało. Pośrodku stoi coś, co w programach typu „Łowcy staroci” nazywają „kompletem biurkowym”. To kamienna płyta, ciężka jak sto nieszczęść, z wyżłobieniem, jak rozumiem na pióra, z przymocowanym na stałe żeliwnym, czarnym głuszcem oraz pojemnikiem na kałamarz z tego samego czarnego kamienia. Jest tam jeszcze kamienny uchwyt z wypukłym kawałkiem blachy. Na tę blachę nakładano kawałek bibuły i suszono to, co napisano, żeby się nie rozmazywało. Lubię to coś, choć prawie do niczego nie służy. Chociaż nie – w wyżłobieniu spoczywa moje wieczne pióro, którego używam do robienia notatek. Zazwyczaj, kiedy pamiętam, jest napełnione atramentem „encre havane”, który zostawia ślad barwy zaschniętej krwi. Mam tam jeszcze przedwojenny blaszany dziurkacz i cedrowe pudełko po cygarach Mouton Cadet No.2, też prehistoryczne, ale w środku nie ma nic ciekawego – jakieś wizytówki. I jeszcze mam trzy azjatyckie małpki z bawolej kości, te, co to nie słyszą, nie widzą i nie mówią.

Ot, biurko.

Tryb pracy: W wypadku literata trudno mówić o harmonogramie i muszę to tłumaczyć tyle razy, że już się czuję zniechęcony. Wpadacie na pomysł. W moim przypadku to skoncentrowany pakiet jak zzipowany plik. Założenia, tzw. świat, bohater i pointa, czyli to, po co opowiada się historię. Jej sens. Wymowa. Finał. Nie byłbym w stanie napisać książki, wymyślając wszystko osobno, w kawałkach. Dlatego te wszystkie pytania w rodzaju: „Skąd inspiracja?”, „Jak się tworzy bohatera?”, „A jak świat?” są trochę bez sensu. Trudno na nie odpowiedzieć. To się wymyśla. Jako całość. Pomysł. Nie da się tego zrobić osobno. Najpierw jest historia. Pasuje do niej jakaś scenografia i jakiś bohater. To jedna spójna opowieść.

Potem przychodzi czas na fabułę. Mamy historię, ale trzeba ją opowiedzieć. Krok po kroku. I te etapy trzeba wymyślić. Potem przychodzi czas na notatki, bo trzeba nad tym zapanować i uporządkować. Robi się je wtedy, kiedy wszystko ułoży się w głowie. Czasem w środku nocy, bo wymyślona w jednej chwili struktura potrafi się rano rozpłynąć bez śladu.

Tryb pracy? Wolne żarty.

A potem przychodzi czas właściwego pisania: 1. wstajesz rano, 2. kąpiesz się, 3. jesz śniadanie, 4. siadasz do pisania, 5. czytasz to, co zrobiłeś wczoraj, 6. piszesz, 7. męczysz się, 8. zaczynasz mieć dosyć, 9. przestajesz pisać, 10. robisz coś innego, 11. kładziesz się spać, 12. wracasz do punktu 1. I tak do skutku.

Aktualny projekt: Obecny projekt będzie inny niż poprzedni i to właściwie wszystko, co mogę powiedzieć na tym etapie. Skończyłem trudną w pisaniu i wyczerpującą książkę, a teraz jestem na etapie wymyślania. W najgorszym, niewidzialnym czasie pracy, kiedy obracam w głowie pomysły i zastanawiam się. Czekam, aż w mojej głowie coś się urodzi. Przeżywam męki twórcze. I bardzo trudno mi wytłumaczyć ludziom, że właśnie teraz też pracuję.

Opracowanie: Artur Maszota
fot. Jarosław Grzędowicz dla Booklips.pl

Tematy: , ,

Kategoria: biurka polskich pisarzy