Nigdy więcej Nibylandii?

1 sierpnia 2012


W październiku ubiegłego roku minęła setna rocznica wydania przygód Piotrusia Pana w wersji książkowej (poprzedziła ją sztuka opublikowana w 1904 roku). Trudno dziś jednak szukać podobnych do niej powieści. Czy na naszych oczach rozgrywa się właśnie zmierzch klasycznej już konwencji opowiadania historii dla najmłodszych czytelników? Czy może to tylko trend, którego źródeł należy szukać w panującym na świecie zeitgeiście?

Piotruś Pan nigdy nie dorósł i zabiera dzieci, które pragną tego samego, do Nibylandii, krainy Zagubionych Chłopców, wróżek, syren, Indian, piratów i krokodyla z zegarkiem w brzuchu. Alicja, goniąc za białym królikiem, wpada do dziury w ziemi, gdzie istnieje zupełnie inny świat. A może to inny wymiar? Król Maciuś Pierwszy zostaje władcą nieistniejącego królestwa i nietrudno się domyślić, że to zupełnie inna rzeczywistość, skoro dzieci zakładają w niej Parlament. Muminki, przemiłe i urocze trolle, mieszkają w Dolinie Muminków, gdzie nic nie jest tym, na co wygląda. Bracia Lwie Serce umierają i trafiają do rajskiego świata, którego przyjdzie im bronić przed okrutnym tyranem i jego przerażającym smokiem. Bohater „Gdzie mieszkają dzikie stwory” (kultowa książeczka dla dzieci, ale w Polsce znana przede wszystkim z ekranizacji z 2009 roku), łobuziak Maks, wysłany za karę do swojego pokoju przenosi się do lasu pełnego groteskowych potworów.

Te niezwykłe światy, które przez lata rozpalały wyobraźnię małych czytelników i zapewne będą to jeszcze robić długie lata, zaczynają znikać. A raczej nie pojawiają się nowe. Przyglądając się nieco z boku temu, co współcześni pisarze (oczywiście ci najpopularniejsi) serwują dzieciom, na usta ciśnie się: nigdy więcej Nibylandii.

Oczywiście we współczesnej literaturze dziecięcej nie brak jest niezwykłych krain czy fantastycznych miejsc takich jak Hogwart w cyklu o Harrym Potterze albo świat po drugiej stronie drzwi w „Koralinie”, jednak klasycznie pojmowane baśniowe światy odchodzą w zapomnienie i to nie bynajmniej u czytelników, ale u samych autorów.

Szkoła Magii i Czarodziejstwa w „Harrym Potterze”, choć twór na wskroś fantastyczny, jest bliska brytyjskiej szkole z internatem. Co więcej jest to szkoła, jakiej mimo wszystko się nie cierpi, właśnie dlatego, że jest tak podobna do rzeczywistej: wkuwanie, które wcale nie sprawia przyjemności (nawet u ulubionych nauczycieli), zdawałoby się nieskończona lista nakazów i zakazów, a przede wszystkim uprzykrzający życie bullies, czyli szkolni prześladowcy, z którymi nie sposób wygrać i którzy nigdy nie dają spokoju (bo czyż Malfoy kiedykolwiek odpuścił Harremu?).

„Księga cmentarna” Neila Gaimana za miejsce akcji ma środowisko na wskroś przesiąknięte niezwykłością, ale jest to? cmentarz. Bardzo rzeczywisty i bardzo niebezpieczny. W trylogii „Mroczne materie” Philipa Pullmana (pierwszy tom znany jest u nas z filmu „Złoty Kompas”) bohaterowie wędrują przez równoległe wszechświaty, gdzie porywa się dzieci, by na nich eksperymentować, a na każdym kroku czai się niebezpieczeństwo i śmierć. W trylogii „Igrzyska Śmierci” akcja zostaje przeniesiona w nie tak odległą przyszłość, w której dzieci biorą udział w brutalnych walkach na arenie i tylko w ten sposób mogą przetrwać.

Przyglądając się temu bliżej nasuwa się pytanie, co jest nie tak z dzisiejszym światem, że serwujemy naszym dzieciom tak skondensowaną dawkę grozy i okrucieństwa? Oczywiście mądry pisarz „dziecinady” (jak zwą studenci polonistyki literaturę dla dzieci i młodzieży) ma świadomość, że zła i śmierci nie można zignorować i usunąć całkowicie z kreowanego przez siebie świata. Wbrew pozorom dzieci niełatwo jest oszukać. Mali czytelnicy szybko wyłapują skuchy, potknięcia, absurdy, bezsensy, nielogiczności i nie mają żadnych oporów, żeby je rzucić pisarzowi prosto w twarz. Bo dziecko jest częstokroć o wiele bardziej wymagającym czytelnikiem od dorosłego. Świat bez śmierci i zła jest dobry dla przedszkolaków, powiedziałby pewnie przemądrzały czwartoklasista z „Harrym Potterem” pod pachą.

A jednak porównując światy kreowane przez współczesnych pisarzy z tymi klasycznymi, wręcz chciałoby się rzec tradycyjnymi, nie można nie zauważyć, że dziś równowaga między strachem i oczarowaniem została zachwiana.

„Piotruś Pan”, podobnie jak „Harry Potter”, opisuje nie taki łatwy i rozkoszny okres dzieciństwa. I tu nie brak złego charakteru w osobie Kapitana Haka, ale poza ewidentnie złymi cechami został on odmalowany przez Barrie z nutką groteski i absurdu, które sprawiają, że jego zło jest oswajalne. Jest straszny, ale nie przerażający.

Podobnie jest z innymi złymi postaciami z „klasycznych” historii dla dzieci. Czerwona Królowa budzi strach, ale i śmiech. Monstra z „Gdzie mieszkają dzikie stwory” są jednocześnie groźne i śmieszne. Nawet Tengil, ponury tyran z „Braci Lwie Serce” Astrid Lindgren, na końcu okazuje się zwykłym i podszytym strachem groteskowym człowieczkiem.

Tak jakby kiedyś próbowano przekazać dzieciom, że zło, szczególnie to największe, jest zarazem groteskowe (tych, którzy wnoszą sprzeciw odsyłam do opowiadań oświęcimskich Borowskiego), a pierwszy krok do pokonania przed nim strachu, czy choćby przeżycia, to śmiech (za przykład niech posłuży sukces filmu „Życie jest piękne” Beniniego). A może po prostu chciano złagodzić lęk odrobiną humoru?

W „klasycznych dziecinadach” również nie brakuje śmierci, wystarczy przywołać smutny koniec króla Maciusia czy przejmującą scenę umierania Dzwoneczka w Piotrusiu Panie. We wspomnianej wcześniej powieści Lindgren śmierć jest punktem wyjścia całej historii i nią się kończy.

Dziś przy portretowaniu zła nie ma już miejsca na groteskę, a nawet jeśli, to zupełnie pozbawioną absurdu. Najsłynniejszy czarny charakter ostatnich czasów, czyli Sami-Wiecie-Kto, jest zdeformowanym potworem bez cienia ludzkich cech. Nikomu by nie przyszło do głowy roześmiać mu się prosto w twarz (no chyba, że ktoś ma skłonności samobójcze). Tego zła nie da się oswoić śmiechem. Zostaje tylko naciągnąć na głowę kołdrę i modlić się, żeby nie stanął w drzwiach. Ten sam modus operandi widać chyba w każdej powieści dla dzieci i młodzieży, która ukazała się na przestrzeni ostatnich dwóch dekad, a która zawładnęła masową wyobraźnią młodych czytelników. Niemal z każdej strony wylewa się mrok, groza i brak nadziei, a zło można pokonać tylko w jeden sposób: zabić tych, którzy je w sobie noszą.

Najbliższy tradycji, o dziwo, jest Gaiman. O dziwo, bo Brytyjczyk z amerykańskim paszportem czerpie całymi garściami z konwencji horroru, ale najwyraźniej ma świadomość, że na strach i lęk reagujemy często nerwowym chichotem (znany dobrze w psychologii mechanizm rozładowania napięcia). Jego groza bliska jest duchowi powieści gotyckich, w których potwory budziły strach, ale i politowanie czy zwykły śmiech (czyż Frankenstein nie jest jednocześnie straszny i śmieszny?). Jego światy przypominają te, które w swej głowie stworzył Tim Burton, gdzie okropieństwo przeplata się z dowcipem. Być może z tego powodu za sto lat Gaiman wciąż będzie bawił kolejne pokolenia dzieci, kiedy większość współczesnych powieści do nich kierowanych pokrywać będzie na bibliotecznych półkach kurz.

Skąd ta zmiana w trendach w literaturze dziecięcej? Zapewne jest to efekt ducha czasów. Większość docierającej do nas literatury dla dzieci i młodzieży to produkt kultury Zachodu (zwłaszcza anglosaskiej), który co najmniej od dekady żyje w niemal paranoicznym strachu przed terrorystami. Na to nakładają się wzbierające od lat dziewięćdziesiątych niepokoje społeczne, które w końcu eksplodowały (choćby zamieszki w Paryżu sprzed kilku lat czy ubiegłoroczne zamieszki w Londynie). Dzisiejsze społeczeństwa tzw. cywilizacji zachodu są neurotyczne, sfrustrowane, karmione lękiem przez media i cierpiące na łagodną formę depresji. W takiej atmosferze literatura i film grozy kwitnie, bo te neurozy muszą gdzieś znaleźć ujście. To przekłada się na „dziecinadę”.

Ale może być jeszcze jeden aspekt tych przemian: ci „tradycyjni” twórcy autentycznie rozumieli dzieci i lubili je. James Barrie, którego dzieckiem był wyłącznie fikcyjny Piotruś (Barrie nie miał własnych dzieci, a jedynie był opiekunem synów przyjaciółki), znany był z tego, że uwielbiał przebierać się i bawić dzieciaki krótkimi przedstawieniami własnego pomysłu, które często zamieniały się we wspólną zabawę. Lewis Carroll, „duchowy ojciec” Alicji, regularnie zabierał córki swoich przyjaciół na przejażdżki łódką po Tamizie. W ich trakcie zabawiał je fantastycznymi opowiastkami, które potem złożyły się na fundament powieści, z jakiej zasłynął ten wykładowca matematyki (o czym dziś prawie nikt nie pamięta, bo kojarzony jest przede wszystkim z postacią Alicji). I nasz, polski „autentycznie kochający swoich uczniów pedagog”, czyli Korczak, o którego podejściu do dzieci powiedziano już tyle, że wstyd byłoby tego nie wiedzieć. Nie inaczej było z Lindgren czy Janson. Każde z nich wykazywało głębokie zrozumienie umysłu dziecka, jego potrzeb, ale przede wszystkim bezwarunkową i mądrą miłość do „małych ludzi”.

Czy dzisiejsi twórcy dzieci nie kochają albo nie lubią, skoro serwują im swoje raczej mało optymistyczne i niezbyt radosne wizje? To byłoby stwierdzenie na wyrost. Należałby raczej powiedzieć, że ci „tradycyjni” wysuwali potrzeby dziecka przed własne lęki, neurozy, nerwice i wyżej stawiali nadzieję nad odzieranie małych czytelników z dziecinnych iluzji. I jak to w życiu, w ich dziełach łzy przeplatały się ze śmiechem.

Obecne trendy w literaturze dla dzieci i młodzieży przypominają jedno z graffiti słynnego Banksyego. Oto hasło „Podążaj za swoimi snami/marzeniami” (ang. dream) jest przekreślone wielkim „Odwołano” (ang. cancelled) naklejonym przez smętnego pana stojącego z boku. Każdego z nas dotyka prędzej czy później gorzkie rozczarowanie wynikające ze zderzenia rzeczywistości z dziecięcym postrzeganiem świata. Czy warto tak uparcie pozbawiać tych niewinnych złudzeń nasze dzieci od małego? Czy naprawdę będzie im lepiej, jeśli szybciej dojrzeją i staną się pragmatykami ze skłonnością do cynizmu?

To prawda, że nasze koszmary rodzą się z naszych lęków, ale nie bez powodu śnić i marzyć to synonimy. Ile dobrego przyniesie pozbawianie dzieci okazji do śmiechu? Nie lepiej pozostawić im ich własne sny, w których strach miesza się ze śmiechem? Być może dzięki temu będą potrafiły łatwiej w dorosłym życiu radzić sobie z lękami i frustracjami? W końcu niedługo rzeczywistość zdzieli je obuchem i spyta: A myślałyście, że jak będzie?

Krzysztof Stelmarczyk

_

W artykule użyto plakaty propagujące czytelnictwo wśród dzieci dla następujących podmiotów:
1. Piotruś Pan – Fondation pour l’alphabétisation
2. Jaś i magiczna fasola – Steps Towards Life Foundation
3. Pinokio – Livraria Sabugosa

Tematy: , , , , , , , , , , , , , , , , ,

Kategoria: artykuły