Neal Cassady – ten cały obłęd

8 lutego 2018


Neal Cassady szedł po torach w San Miguel de Allende w Meksyku, ubrany w jeansy 501 Levi’sa, jak zawsze, i biały podkoszulek, jak zawsze, trochę zimno było, deszcz, szedł chyba z imprezy weselnej, może za bardzo się upił, może wypił coś, czego pić nie powinien, może wziął za dużo sekobarbitalu, może te substancje się ze sobą za bardzo wymieszały, a może już był po prostu tym wszystkim zmęczony, upadł i tak go znaleźli meksykańscy Indianie dzień później, 4 lutego, 1968 roku, 50 lat temu. Urodził się zaś 8 lutego 1926 roku, dziś miałby, ho! ho!, 92 lata.

Mija półwiecze od roku 1968, który przeorał głowy obywateli Zachodu, ich mentalność, moralność, spojrzenie na sztukę, seks, używki i politykę. W 2017 mieliśmy półwiecze od Lata Miłości, Human Be-In, wydania „W drodze”, w tym jest bardziej po europejsku – 50 lat od polityczno-społecznych protestów studentów na barykadach miast i kampusów, by w przyszłym znów wrócić do Stanów, gdzie w 1969 roku rock’n’roll wybrzmiał na Festiwalu w Woodstock. Są ludzie, którzy z tymi czasami wiążą się nierozerwalnie i bez których to wszystko wyglądałoby inaczej, niż wyglądało, i nie myślę tu o socjologach krytycznych, laborantach od LSD, mnichach zen, filozofach tłumu, politycznych myślicielach czy przywódcach bojówek, ale o szaleńcach, o których pisał Jack Kerouac, „szaleńcach ogarniętych szałem życia, szałem rozmowy, chęcią zbawienia, pragnących wszystkiego naraz, tych, co nigdy nie ziewają, nie plotą banałów, ale płoną, płoną, płoną, jak bajeczne race eksplodujące niczym pająki na tle gwiazd, aż nagle strzela niebieskie jądro i tłum krzyczy 'Oooo!'”, szaleńcach takich jak Neal Cassady.

W grudniu 1950 roku Neal Cassady napisał (opowiadał, że w ciągu 3 dni z benzedryną pod ręką) do swego przyjaciela, Jacka Kerouaca 18-stronicowy list o romansie sprzed paru lat z dziewczyną, która nazywała się Joan Anderson, o tym, jak ją odwiedził w szpitalu po jej próbie samobójczej i jak w tym samym czasie romansował z Mary, z której pokoju uciekał przez okno, bo jej matka nie była jego wielbicielką i nawet wezwała do pomocy w nawróceniu księdza, ale ten okazał się być jego ojcem chrzestnym, i o salach bilardowych, i barach Denver, o więzieniach i tanich pokojach hotelowych, i z rysunkiem tego okna, przez które uciekał, tak, by wszystko było jasne. Kerouac przeczytał list i był on dla niego jak „Notatki z podziemia” Dostojewskiego, „najlepszy kawałek pisarstwa, jaki kiedykolwiek widziałem, lepszy niż czyjkolwiek w Ameryce, a przynajmniej wystarczająco dobry, by (Herman) Melville, (Mark) Twain, (Theodore) Dreiser, (Thomas) Wolfe, nie wiem kto, przewracali się w grobach”, tak o tym mówił. List miał zostać wydany, pracowali nad tym Kerouac i Allen Ginsberg (ten od „Skowytu”), ale, nie wdając się w szczegóły, list zaginął i wydany nie został.

Jack Kerouac od pierwszych tekstów szukał swojego rytmu, takiego, który płynąłby sprawnie niczym bebop z trąbki Charliego Parkera, takiego wybijanego spontanicznie na maszynie do pisania, bez zastanawiania się i bez przerw na poprawki, trochę jak Jackson Pollock podczas malowania, o czym może i Jack wiedział, bo chodził po barach Greenwich Village i widział, jak to wszystko buzowało, ale skupiał się na jazzie, bo chciał, by właśnie jak jazz brzmiała jego powieść, więc wziął benzedrynę, kawę i stukał w maszynę przez trzy tygodnie, i wystukał „W drodze”, jedną z najważniejszych powieści dla pokolenia lat 50. i 60. To oczywiście jedna z wielu literackich legend, jak ta o Gabrielu Garcíi Márquezie nieprzejmującym się recenzjami czy o świetnym kochanku Erneście Hemingwayu, bo tak serio to Kerouac myślał o „W drodze” już od dawna, sterty notatek, idei, dzienniki z podróży, ale spontaniczna proza, którą zapisał w te trzy tygodnie na 36-metrowej rolce papieru (posklejał kartki, by nie tracić czasu na zmiany), przyszła do niego wraz z listem Cassady’ego. „W drodze” jest oczywiście o Nealu, który tutaj nazywa się Dean Moriarty – zwariowany chłopak z Zachodu, jak kowboje kiedyś przemierzali Amerykę na swych koniach, tak on teraz tnie ją wzdłuż i wszerz Hudsonem rocznik ’49, zdecydowanie najlepszy i najbardziej szalony kierowca w historii literatury (ponoć Charles Bukowski podczas jazdy z Nealem miał – cytując innego współpasażera – „gówno w spodniach”), biseksualny kochanek, za którym wszyscy poszliby w ogień, holly goof, tańczący w rytmie bebopu 24 h, bo Dean nie spał, praca, bar, dwie kobiety, dyskusje do rana i znowu od początku, a jeszcze po drodze tyle spraw, tyle pomysłów i cały czas na maksa, jak naspeedowany, bo często był naspeedowany i tak pędził przez tę powieść. Z dzisiejszej perspektywy trudno powiedzieć, kto jest sławniejszy, Neal Cassady czy Dean Moriarty, ale wtedy, pod koniec lat 50., gdy po 7 latach w końcu udało się Kerouacowi wydać „W drodze”, Dean Moriarty stał się bohaterem wyobraźni tysięcy aspirujących do miana wolnych i szalonych młodych ludzi, a jego legenda osiadła na Nealu, na tym białym podkoszulku i pięćsetjedynkach, by się już od niego nigdy nie odczepić.

Trzeba przyznać, że Neal Cassady idealnie nadawał się na bohatera Beat Generation. Jack Kerouac, John Clellon Holmes, Allen Ginsberg chcieli pisać o prawdziwej Ameryce, tej śmierdzącej rzeczywistością tanich barów i dróg, na których chłopaki z marynarskimi workami na ramieniu łapią stopa, podczas gdy w oddali jedzie pociąg towarowy z dachem wypełnionym spoconymi kalifornijskim słońcem hobo z ziemią na dłoniach i dziurawymi butami. Pisarze Beatu jako pierwsi pisali o takich ludziach jak Neal, a na pewno jako pierwsi na tak dużą skalę pisali o takich ludziach jak Neal Cassady, który wychowywany był przez ojca-trampa, mieszkającego w nędznym hotelu w Denver lub włóczącego się za pracą po kraju, który na koncie miał więcej skradzionych samochodów, niż jeździło po rodzinnym Lowell Kerouaca, który siedział w poprawczaku, więzieniu i na bibliotecznym krześle, zaczytując się w klasyce, umiał wskakiwać do wagonu w trakcie jazdy, ukraść benzynę na stacji, bez szkoły, bez studiów, pracownik fizyczny, którego szanowne społeczeństwo miało gdzieś i najchętniej odseparowałoby go do sracza na dworcu Greyhounda, gdzie samo rzadko chodzi. Tak, Neal Cassady idealnie się nadawał. „Miał w sobie energię archetypowego zachodu”, jak powiedział o nim leśny poeta zen Gary Snyder. Ponoć równie szalony był wśród nich tylko jeszcze jeden człowiek, Bill Cannastra, prawnik po Harvardzie, zajmujący się organizowaniem w swym mieszkaniu w Chelsea wiekopomnych imprez i bywaniem na imprezach, który w wieku 28 lat pijany szarżował w metrze, że wysiądzie przez okno, i wysiadł, a potem chciał wrócić, ale metro zaczęło jechać, nie zdążył… Nie wiem do końca, jak opisać przekraczanie granicy, której nikt inny by nie przekroczył, więc wyobraźcie sobie najbardziej szalonego człowieka, jakiego znacie, i że nagle ten człowiek mówi, że czegoś nie zrobi, bo to za bardzo, i bądźcie pewni, że Cassady i Cannastra zrobiliby to z marszu z palcem w dupie.

Legenda Neala wraz z nim wkraczała w lata 60. w domu na przedmieściach, bo tak, ten słynny wariat rozwalający square-moralność mieszkał sobie w domku za płotem z żoną i trójką dzieci, stałą pracą, o zgrozo!, ubezpieczeniem, telewizorem, pralką, takie tam… Tyle że go niosło, więc weekendy spędzał ze swoim „gangiem” i kochanką na North Beach, i w końcu spotkał hipisów, a kręcąc się na jakiejś imprezie, w tym swoim białym podkoszulku i Levi’sach 501, poznał Kena Keseya. Kesey wtedy był już po „Locie…” i niektórzy nawet twierdzili, że zerkał w stronę Deana Moriarty’ego, pisząc o Randle’u McMurphym, on jednak twierdził, że nie zerkał. Ale legendę znał. Kesey miał kolorowy autobus z napisem „Further” na przedzie, Merry Prankstersów, zapas marihuany, amfetaminy i LSD, a do tego niewyczerpane pokłady energii i pomysłów oraz plan jechania do Nowego Jorku. Teraz miał też kierowcę. Od 1964 przez kolejne lata Neal Cassady trzymał się z nimi, trochę jeżdżąc, a trochę bywając w La Hondzie, gdzie Kesey stworzył jedną z najlepszych imprezowni w kraju, i brał udział w Acid Tests, próbach kwasu połączonych z koncertami, performance’ami, podczas których miał swój czas na podrzucanie młotkiem w górę-dół, górę-dół i coś w stylu stand-upu, co chyba trudno sobie wyobrazić, skoro nawet Bob Weir z Grateful Dead powiedział: „nienawidzę używać słowa kosmiczny, ale nie wiem, jak inaczej mógłbym to opisać”. I pewnego wieczora Neal wyszedł z imprezy i pojechał do domu. Jedynego prawdziwego domu, jaki kiedykolwiek miał, do byłej już żony Carolyn i trójki dzieci, by położyć się na kanapie i w wirze halucynacji, z bladą twarzą o sinych oczach, spocony i powykręcany dać znać, że to wszystko go przerosło. Jack Kerouac napisał we „W drodze”: „To nie może trwać wiecznie, ten cały obłęd i szastanie się to tu, to tam. Trzeba dokądś dotrzeć, coś znaleźć”. U Neala to trwało wiecznie, wiecznie się szastał i ten cały obłęd, pędził i roztrzaskiwał wszystko na swojej drodze w szale metaforycznym, ale i niejeden psychiatra niejedno by znalazł, pędził, szukając miejsca i ludzi, a czasem w szale rozpaczy przystawiając sobie pistolet do głowy. No i nie potrafił zerwać z siebie tego Dean Moriarty’ego, goniąc jego legendę, choć może już od któregoś momentu swoją własną, skoro Bob Weir twierdził, że czasy Kerouaca to pikuś w porównaniu do tego, co wyrabiali w latach 60., kiedy Kerouac bawił się już w co innego. Neal nie chciał ich wszystkich zawieść.

Jack Kerouac, po zaginięciu listu Neala z grudnia 1950 roku, powiedział, że to „najlepszy kawałek pisarstwa, jakiego świat nigdy nie widział”. Neal Cassady bardzo chciał zostać pisarzem, ale nie został. Jedyna jego książka to wydana trzy lata po jego śmierci autobiograficzna „The First Third”. Kerouac stwierdził, że gdyby ten list nie zaginął, uczyniłby z Cassady’ego-muzy – Cassady’ego-pisarza („potężną postać literacką” – tak to określił). List odnalazł się w roku 2014, zdecydowanie za późno na pisarską karierę Neala, ale może chodzi właśnie o to, że on nie mógłby być pisarzem, bo był nie tym, który pisze, a tym, o którym piszą inni i dał kopa całemu pokoleniu późnych lat 40. i lat 50., i 60., które tymi wcześniejszymi się inspirowały i inspirowały się Nealem, czując że choćby 10% energii tego szaleńca wystarczy, by to wszystko wybuchło. Neal Cassady stał się bohaterem wyobraźni kontrkultury, a potem popkultury, która wszystko przyswoi i wklei na ekran, do komiksu, na pocztówkę, gacie czy koszulkę. Ale skoro jest już to półwiecze i cała symboliczna otoczka łącznie z bohaterami-ikonami, to pomyślcie o Nealu, on się idealnie nadaje, bo i jest co powiesić nad łóżkiem, i kogo zacytować na konferencji. Można powierzchownie go podziwiać, a można też głęboko poanalizować ten bunt tak naturalny, że aż buntem nie był, bo Cassady kontrkulturę robił już w przedszkolu, a rewolucję seksualną zaczął, gdy miał 9 lat, i kiedy hipisowscy teoretycy zajmowali się rozwalaniem społecznych norm, on te normy miał dawno gdzieś, bo liczył się ubaw, „good kicks”, jak pisał Kerouac i jak mówił Dean Moriarty: „Nie ma, żebym coś tak lubił jak dobry ubaw!”

Anna Wyrwik

Cytaty pochodzą z:
1. „szaleńcach ogarniętych…”: Jack Kerouac „W drodze”, tłum. Anna Kołyszko.
2. „najlepszy kawałek pisarstwa, jaki kiedykolwiek…”: Jack Kerouac w wywiadzie dla „The Paris Review”, 1968, tłum. Anna Wyrwik.
3. „gówno w…”: Howard Sounes „Charles Bukowski. W ramionach szalonego życia”, Magdalena Rabsztyn.
4. „Miał w sobie…”: Ann Charters „Kerouac: A Biography”, cyt. za Hans-Christian Kirsch „W drodze. Poeci pokolenia beatników”, Joanna Raczyńska.
5. „nienawidzę używać…”: Parke Puterbaugh „The Beats and the Birth of the Counterculture” w: „Rolling Stone Book of the Beats” pod red. Holly George-Warren, tłum. Anna Wyrwik.
6. „To nie może trwać wiecznie…”: patrz 1.
7. „najlepszy kawałek pisarstwa, jakiego świat…”: „Odnaleziono legendarny list…”, Booklips.pl, tłum. Anna Wyrwik.
8. „potężną postać…”: patrz 7.
9. „Nie ma, żebym coś…”: patrz 1 i 6.

Tematy: , , , , , ,

Kategoria: artykuły