Uwierzyć w kryzys – wywiad z Davidem Zábranskim

25 października 2019


David Zábranský (ur. 1977) to jeden z najciekawszych i najbardziej kontrowersyjnych czeskich pisarzy średniego pokolenia. Jego debiut „Slabost pro každou jinou pláž” (2006) otrzymał prestiżową nagrodę Magnesia Litera w kategorii „odkrycie roku”. Powieść „Za Alpami” (2017) wywołała poruszenie wśród krytyków i czytelników, a ze względu na wzbudzone zainteresowanie niedługo po premierze książka doczekała się dodruku. Jego najnowsza publikacja „Logoz” (2019), zainspirowana pobytem w Chinach, opowiada o wpływie kryzysu klimatycznego i populizmu na ruchy polityczno-społeczne w Europie niedalekiej przyszłości. Z pisarzem spotkałem się w kinie „Bio Oko” w praskiej dzielnicy Letná – to miejsce nieprzypadkowe, gdyż tu rozgrywa się pierwsza scena „Za Alpami”. Rozmawialiśmy m.in. o kryzysie klimatycznym, wrażeniach z pobytu w Chinach, konserwatyzmie, czeskiej krytyce literackiej, współczesnej Słowacji i Gombrowiczu.

Błażej Szymankiewicz: Był pan dwukrotnie na stypendium literackim w Krakowie. Podobało się panu? Jakie były pańskie wrażenia z pobytu?

David Zábranský: Tak właściwie podoba mi się we wszystkich czterech „naszych” wyszehradzkich krajach, a Polska zawsze podobała mi się najbardziej, nawet bardziej niż Czechy. To, co podziwiam i cenię w Polsce, to rozległość horyzontów, nie tylko kulturowych i intelektualnych, ale także przestrzennych, to poczucie, które, jeśli chodzi o Europę, miewam już mało gdzie: wielka przestrzeń połączona z kulturową obfitością. Oczywiście może to być moje naiwne wyobrażenie albo powierzchowne odczytanie tego kraju, ale wydaje mi się, że środowiska kulturalne są w Polsce o wiele bogatsze niż u nas. Kiedy ktoś nie podziela mainstreamowych poglądów, to zawsze znajdzie tam grupkę ludzi, którzy będą chcieli z nim o tych poglądach dyskutować albo do pewnego stopnia je z nim dzielić. Mam poczucie, że – to chyba najistotniejsze, nawet jeśli podczas mojego pobytu obracałem się w określonych kręgach – Polska jest w jakiś sposób w bardziej intensywnym kontakcie ze swoją kulturową przeszłością, że stara się zachować ten kontakt bardziej niż pozostałe kraje Europy. Także poprzez ten nieszczęsny nacjonalizm, ale być może ma to związek ze specyficznym stosunkiem do własnej przeszłości. W Czechach tak silnie tego nie widzę, ale być może to dlatego, że zazwyczaj traktuje się własny kraj z dużo większą dozą krytycyzmu niż te sąsiednie.

Zapytałem o to, ponieważ możemy zaobserwować zupełnie odmienne wrażenia i poglądy, jeśli chodzi o wzajemne stosunki Czechów z Polakami, mam na myśli zarówno te ogólne, społeczne, jak i kulturowe. Podczas gdy wielu Polaków ma pozytywny stosunek do Czechów i interesuje się w jakiś sposób czeską kulturą, nawet w powierzchowny sposób, w drugą stronę to właściwie nie działa. Myśli pan, że to kwestia obrazu medialnego, stereotypów czy może to po prostu część czeskiego narodowego charakteru?

Napisałem pewną sztukę teatralną, w której pogrywam sobie z tym, jak wygląda mapa Europy. Na tej mapie można zobaczyć czeski ptasi dziób, który drapieżnie wpycha się na zachód. To jedno z czeskich samooszukiwań: jedną nogą stoimy bardziej na zachodzie i tam jest nasze miejsce. A nasz brak zainteresowania sąsiadami na północy i na wschodzie jest ciągle zerowy. Potrzebowaliśmy odgraniczenia od różnych mocarstw, Austro-Węgier i Niemiec, musieliśmy balansować, przenosić ciężar ciała z jednej nogi na drugą, z lewej na prawą, z zachodniej na wschodnią, ale teraz, gdy nie ma takiej potrzeby, jest nam wszystko jedno. Nie chodzi tylko o (nie)zainteresowanie Czechów Polską, ale przede wszystkim Słowacją. Minęło ponad dwadzieścia lat od czasu, kiedy nie jesteśmy już jednym krajem, a z czeskiej strony nie ma żadnego zainteresowania kulturą i wydarzeniami na Słowacji. Z Węgrami to samo. Węgry przepadły w całej Europie, to czarna dziura. Nikt właściwie nie wie, co się tam dzieje, nikogo to nie obchodzi, ludzie wiedzą tylko tyle, że jakiś szaleniec zabarykadował tam cały naród. Nie wiadomo, jakie ma plany, co zamierza, nic o tym nie wiemy, a Czesi już w ogóle mają to gdzieś. Wystarczy, że „Respekt” (popularny opiniotwórczy tygodnik – przyp. B. Sz.) napisze, że panuje tam faszyzm i to rozwiązuje sprawę.

Wspomniał pan o sztuce „Visegrad minus one”, jedna z pana książek nosi tytuł „Martin Juhás, czyli Czechosłowacja”. W powieści „Za Alpami” również zajmował się pan kwestią Europy Środkowej. Czy zgodziłby się pan ze stwierdzeniem, że jest pisarzem środkowoeuropejskim albo „wyszehradzkim”?

Długo twierdziłem, że Europa Środkowa mnie pasjonuje, także poprzez waszego Gombrowicza i dzięki wszystkim autorom z obszaru niemieckojęzycznego, których pozwalam sobie – pewnie wbrew ich woli – włączyć w ten obszar środkowoeuropejskiej problematyki. Ale teraz wydaje mi się, że w związku ze współczesnymi zmianami, głównie zmianą klimatu, z tym, jak człowiek się rozwija, jak czas pędzi do przodu, nagle nie ma już warunków na bawienie się ideą Wyszehradu czy Europy Środkowej. Bardziej na miejscu byłaby europejskość jako taka, ale Wyszehrad już nie. Oczywiście lubię związane z nim dziedzictwo kulturowe, ale to wszystko jest spojrzeniem wstecz, a myślę, że znaleźliśmy się w takiej sytuacji, że musimy spoglądać do przodu, w przyszłość, czego literatura czeska jak dotąd raczej nie robi. Spoglądanie w przeszłość to w tej chwili przeżytek, przynajmniej dla mnie. Zgadzam się z genialnym tytułem książki „To zmienia wszystko” autorstwa Naomi Klein, która pisze o zmianach klimatycznych. Ta zmiana ma tak wielki wpływ na nasze położenie, że musimy sami dokonać przewrotu w swoich poglądach i sposobie życia.

W swojej najnowszej książce „Logoz” opisuje pan świat niedalekiej przyszłości, który został podzielony rzeczywistymi murami: kraje Europy dzielą się na nacjonalistyczno-konserwatywne i liberalne połowy. Taki scenariusz nie jest zbyt daleki od rzeczywistości, biorąc pod uwagę to, jak bardzo podzielone ideologicznie są społeczeństwa w USA, Polsce albo nawet w Czechach. W swojej poprzedniej powieści krytykował pan liberalne elity, ale widzimy, że także populizm czy antyestablishmentowe ugrupowania nie są żadnym rozwiązaniem wyzwań współczesności.

Cieszę się, że pan o tym wspomniał. To oczywiście trudna kwestia. Dla mnie słowo „rząd” automatycznie kojarzy się ze słowem „porządek”, jest to korzeń tego słowa. Nagle ocknęliśmy się pośród ogromnego napięcia między podejściem, powiedzmy, tożsamościowym i związanym z nim społecznym zamykaniem się, którego moim zdaniem nie można tak łatwo spisać na straty, nawet z pozycji ekologicznych. My naprawdę potrzebujemy jakiegoś „rządu/porządku”, tylko nie wiemy, jak go zaprowadzić. A ta planeta jest dla nas zarówno wielka, jak i mała. Wgapiamy się w to wszystko jak sroki w gnat, a oczywiście ci ludzie, populistyczni politycy, którzy starają się pozamykać swoje państwa, nie szukają odpowiedzi na kryzys ekologiczny, ale ja starałem się w tej powieści włączyć również ich punkt widzenia w rozwiązanie tego globalnego problemu. To złożona kwestia, w książce nie dochodzę do żadnej konkretnej koncepcji, wydaje mi się, że jest to już nierozwiązywalne.

Właśnie o to rozwiązanie chciałem zapytać, ponieważ wydaje mi się, że jest pan pisarzem, który za swój cel obrał opisanie współczesnego świata, co według mnie jest dzisiaj w literaturze czeskiej czymś rzadko spotykanym…

Nie zgodziłbym się z tym. Myślę, że obecnie rolą sztuki jest otwieranie horyzontu możliwości. To podstawowa zasada sztuki, w odróżnieniu od ideologii czy polityki, które skupiają swoją uwagę na jednej, konkretnej sprawie. Od zarania dziejów zadaniem działalności artystycznej jest poszerzanie myślowych horyzontów, w pełnym znaczeniu tego terminu. Nie opisuję świata wokół siebie, ale staram się dawać czytelnikom jakąś możliwość: interpretacji bądź też dalszego działania.

Zatem można by powiedzieć, że jest pan pisarzem, który raczej stawia pytania niż daje konkretne odpowiedzi?

Chyba tak. Tylko że samo stawianie pytań daleko nas nie zaprowadzi. Ale pewne odpowiedzi mogą wypływać z tego, w jaki sposób zadaje się pytania, ale teraz przechodzimy do strefy abstrakcji. Jeśli pyta pan o to, czy byłbym szczęśliwy, gdyby świat przetrwał, to oczywiście, że tak. Ale samo zadawanie pytań tutaj nie pomoże.

Ważnym doświadczeniem była dla pana wizyta na literackim stypendium w Chinach, co zainspirowało pana do napisania „Logozu”. Chiński wątek jest jednym z podstawowych elementów fabuły tej powieści. O Chinach pisała też niedawno w swojej najnowszej książce Radka Denemarková. Myśli pan, że stanie się to literackim trednem, a czescy pisarze zaczynają się bardziej interesować aktualnymi problemami, czy też może jest to zbieg okoliczności?

Nie zgadzam się na użycie słowa „trend”, wydaje mi się, że coraz częściej i w coraz szerszym zakresie używamy marketingowego żargonu, mówimy o szukaniu dziur na rynku, o jakichś trendach. Myślę, że każdy, kto nie patrzy tylko przed siebie i rozgląda się trochę naokoło, musi mieć świadomość istnienia takiego fenomenu jak Chiny. Nie można tego przeoczyć. To nie jest tak, że jedna autorka z Czech napisze książkę o Chinach i rozpocznie jakiś trend. Każdy pisarz, który chce w przenikliwy sposób być częścią życia literackiego i komunikacji społecznej (te dwie sprawy są w moim przekonaniu nierozdzielne), musi te Chiny zauważać. Jeśli nie jest egocentryczny ani nie błądzi wzrokiem, to je widzi. Z upływem czasu coraz częściej mówi się o tym w kategorii „trendów”, to zjawisko społeczne jest coraz silniejsze. Myślę, że używając i dostosowując się do języka marketingu, robimy sobie krzywdę, ponieważ kiedy taki autor w końcu zaproponuje coś ważnego, co mógłby przekazać społeczeństwu, wówczas ludzie łatwo to odrzucą, argumentując, że to bajki o żelaznym wilku, że ten ktoś chciał być modny i podążać za trendem. Boję się takich określeń, ten marketing wsiąka we wszystkie warstwy naszego społecznego dyskursu. W swojej książce poświęciłem temu trochę miejsca, pokazując, jak niebezpiecznie może skończyć się mieszanie marketingu z polityką i ruchami społecznymi.

Czytałem ostatnio wywiad z politologiem Jackiem Bartosiakiem, który twierdził, że istnieje możliwość wybuchu drugiej zimnej wojny między Chinami i USA, co spowoduje destabilizację liberalnego porządku w zachodnim świecie. Wiem, że miał pan bardzo depresyjne wrażenia po wizycie w Chinach, co widać w pańskiej powieści. Czy uważa pan chińską politykę za niebezpieczeństwo, nie tylko dla Zachodu, ale dla całego świata?

Zaskoczę pana. Przeczytałem o Chinach kilkadziesiąt książek, ogromnie mnie to fascynuje, ta rywalizacja mocarstw, to, jak Ameryka spogląda na Chiny. Pytał pan, czy jest to według mnie zagrożenie dla świata. Myślę, że jest odwrotnie – będzie to brzmieć dziwnie, dopóki tego nie wyjaśnię – Chiny są jedyną nadzieją. Ich przywódca to obecnie jedyny polityk na świecie, który walczy o jakąś sprawę. Póki co jest to sprawa chińska. Szansą dla planety jest nadzieja na to, że ten człowiek będzie chciał postarać się także o sprawy całego świata. Jeśli tak się nie stanie, to myślę, że (biorąc pod uwagę, kto dostał się do polityki w innych krajach, jak się tę politykę uprawia, jak bardzo zatomizowane są nasze społeczeństwa) nie uda się wypracować innego rozwiązania. I nikt inny nie zapewni żadnego rozwiązania. Jeśli na czele Chin stanie ktoś, kto będzie dobrze rządził i zapewni wzrost gospodarczy (inaczej wszystko by się tam rozpadło), to wierzę, że ten ktoś oprócz Chin wziąłby pod swoje skrzydła także resztę świata. Ale jednocześnie musi zapewnić Chińczykom dobrobyt. Strach przed tym, że ekonomia się rozsypie, jest tam tak silny, że nie przestaną budować tych fabryk i kominów, bo rozpadłby im się cały kraj. Kiedy człowiek uświadomi sobie, jaką władzę oni mają dzięki temu nad światem… Ale nie boję się tego, nigdy nie dołączę do tej grupy, która twierdzi: „Przecież musimy zacząć od siebie, to my przyjmujemy i wykorzystujemy produkty z Chin”, a potem wszyscy moi znajomi „zaczynają od siebie”, niosąc nakrętki od coca-coli przez 40 kilometrów do jednego konteneru, potem inną nakrętkę do drugiego pojemnika i tak dalej. To nie jest sposób. Chiny mają nad nami ogromną władzę. Ale staram się nie patrzeć na to wyłącznie jak pesymista, myślę, że w nich jest równocześnie jedyna nadzieja. To słaba nadzieja, ale gdyby chińscy przywódcy zgodzili się współpracować z resztą świata, to teoretycznie mogliby ten świat uratować, włącznie z najbiedniejszymi krajami, dla których Chiny stałyby się wzorem, ponieważ obecnie żadne wzory postępowania w polityce praktycznie nie istnieją. Może wtedy poskutkowałoby to czymś pozytywnym, ale nie wierzę, że ta zmiana mogłaby wyjść od tak zwanych liberalnych demokracji. Zatem z jednej strony tak, Chiny są zagrożeniem dla planety, ale są też jedyną nadzieją.

W jednym z wywiadów mówił pan o tym, że uwierzył w kryzys klimatyczny, że jest to kwestia wiary. Mógłby pan to wyjaśnić?

Uwierzyłem. Używam tego słowa z rozmysłem, nawet jeśli nie wolno go zbytnio używać, a wiąże się ono z negowaniem globalnego ocieplenia przez prawe skrzydło polityki w Stanach, które twierdzi, że kryzys klimatyczny to nowa religia. To jest właśnie pułapka, którą lewica/liberalny świat zastawia sam na siebie, twierdząc, że „musimy opierać się na faktach, na wiedzy, widzicie wszyscy, że naukowcy to potwierdzili”, a przecież tego nie widzimy. To pułapka, którą zastawiła na siebie formacja intelektualna, która twierdzi, że ten kryzys to kwestia wiedzy, nie wiary. Na tym właśnie polega problem – w to trzeba uwierzyć, we wszystko, co jest z tym związane. Ktoś mi pokaże tabelkę z wyliczeniem „o tyle a tyle zmieniła się temperatura”. W tej chwili rzecz jasna powiem: tak, widzę, rozumiem. Ale wrócę do domu i stwierdzę: „ale przecież takich tabelek w Internecie są setki, można się pogubić, nie rozumiem tego”. Zatem według mnie droga ku uznaniu kryzysu za prawdziwy opiera się na tej wierze. Drugiej stronie, czyli prawicowym politykom w Ameryce, trzeba wytrącić z ręki broń, którą nas tłucze po głowie, powtarzając, że „przecież to tylko wasza głupia wiara”. Tak, nawet jeśli byłaby to nasza wiara, to co z tego?

W poprzedniej książce „Za Alpami” pisał pan między innymi o kolejnym światowym kryzysie z ostatnich kilku lat, tak zwanym kryzysie uchodźczym czy migracyjnym. Czy kryzys to według pana coś normalnego dla zachodniej kultury, to naturalny stan naszej cywilizacji?

Kryzys, który przechodzi, był jak dotąd naturalną częścią historii, tylko obawiam się, że teraz znajdujemy się na krawędzi kryzysu, który może nie przeminąć. To już trochę nudna kwestia: „z kryzysem trzeba się zmierzyć, nie ma żadnego zmierzchu Zachodu” i tak dalej, przecież to wszystko od zawsze było w ustawicznym stanie upadku… Takie podejście już mnie nie interesuje, widzę ten kryzys naprawdę, właśnie w zmianach klimatycznych. Dobrze wiemy, że kryzys jest normalny dla zachodniej kultury, ale obecnie mamy do czynienia z czymś innym. Znowu powołam się na tytuł książki Naomi Klein: „To zmienia wszystko”, to świetny tytuł, idealnie opisujący sytuację, w której się znaleźliśmy. Poprzednie pokolenia też myślały, że mają do czynienia z czynnikami, które wszystko zmienią, ale to były czynniki ideologiczne, społeczne. Teraz mamy do czynienia z kryzysem, który naprawdę może zmienić wszystko, włącznie z klimatem i wyglądem planety, z sytuacją nie jednej cywilizacji, ale całej ludzkości.

Powieść „Za Alpami” wywołała pewien skandal wśród czeskich krytyków, niektórzy z nich nazwali pana faszystą i rasistą. Został pan też ochrzczony „czeskim Houellebekiem”. Jaki jest pański stosunek do takich określeń i czeskiej krytyki w ogóle? Czy mógłby pan trochę opowiedzieć o tym „skandalu”?

Według mnie skandal wybuchł, ponieważ jesteśmy małym krajem na peryferiach, przez co pewne mody docierają do nas powoli. Na zachodzie była wówczas moda na odżegnywanie się od Trumpa i faszyzmu. Nagle wszyscy, którzy chcieli mieć swoje pięć minut, musieli znaleźć sobie kogoś, kogo mogliby nazwać faszystą, więc w ten sposób zostałem wciągnięty w tę modną falę. To już dawno minęło, reakcje na moją najnowszą książkę są zupełnie inne, spodobała się lewicowym środowiskom, które piszą o niej długie artykuły. Niektórzy krytycy porwali się na tę modę i napisali to, co napisali, może pewnego dnia będą tego żałować, ale nie jest to dla mnie jakiś palący problem. Umiem sobie wyobrazić ludzi, którzy zareagowaliby na takie recenzje samobójstwem albo napisaniem przeprosin czy też wyjaśnień do gazet, dlaczego nie są faszystami, ale mnie to nie obchodzi.

Wspomniałem o Houellebecqu, ale zapytam zaraz o innego pisarza, którego nazwisko już się tu pojawiło. W niedawnym wywiadzie, komentując recepcję swojej twórczości, stwierdził pan, że w oczach odbiorców „był konserwatystą, a teraz został lewakiem”. Podkreśla pan, że unika etykietek naklejanych przez krytyków?

Staram się. Napisałem sztukę pod tytułem „Konserwatysta”. To tak, jakby ktoś napisał tekst zatytułowany „Ślimak” i od razu sam został uznany za ślimaka. Wielu ludzi uznało, że sam muszę mieć konserwatywne poglądy na świat, co… no właśnie, tak ten świat pojmuję, ale jednocześnie mam z tym problem. Myślę, że współczesna epoka uniemożliwia nam hermetyczne zamknięcie się w jednym pokoiku, schowanie się w wieży w kości słoniowej, jak to zrobił Montaigne: na taką postawę nie ma już miejsca i czasu. Określam siebie jako – wpadłem po długim czasie na to określenie – rewolucyjnego konserwatystę. Zainspirował mnie znany cytat z powieści „Lampart” Giuseppe Tomasiego di Lampedusy: „Jeśli chcemy, by wszystko pozostało tak jak jest, wszystko musi się zmienić”. To jest właśnie to, co przez długie lata mogło brzmieć jak zagadkowe stwierdzenie, a obecnie, w czasach kryzysu klimatycznego, idealnie oddaje sens naszej epoki. Wszystko musi się zmienić, jeśli chcemy, aby ta planeta pozostała taką, jaka jest, to znaczy: aby w ogóle przetrwała. Rewolucyjny konserwatyzm może być według mnie pewnym rozwiązaniem wielu współczesnych problemów.

Pańska postawa przypomina mi trochę Gombrowicza, pisarza, o którym chciałem wspomnieć. Wiem, że go pan ceni i cytuje. Niedawno Ivana Myšková napisała ciekawy tekst o Gombrowiczu z okazji 50. rocznicy jego śmierci. Myśli pan, że Gombrowicz może być ważny lub inspirujący dla czeskiego artysty?

Gombrowicza nie cenię, uwielbiam go. To jeden z największych umysłów naszego obszaru, oprócz Musila. Nie ma zbyt wielu czeskich twórców, których Gombrowicz zainspirował, a przynajmniej nie na scenie literackiej. Może jakiś rzeźbiarz albo artysta konceptualny czerpie u nas z Gombrowicza, wcale bym się nie zdziwił, ponieważ środowiska artystyczne w Czechach są zorientowane inaczej niż kręgi pisarskie, które są zupełnie zagubione i zapatrzone w siebie. Czeskie orientacje literackie są zupełnie inne, istnieje silna linia hrabalowska, oprócz tego była kiedyś też kunderowska. Wiadomo, że Kundera przyznawał się do Gombrowicza, ale według mnie interpretował go w niewłaściwy sposób. Dostaliśmy Gombrowicza przefiltrowanego przez Kunderę, nie dopłynął do nas do końca, czy też nie byliśmy w stanie go w pełni zaakceptować, zatem wpływy gombrowiczowskie są u nas minimalne. Jestem mu wdzięczny głównie za jego sposób pojmowania tego, czym jest nowoczesność i co jest nowoczesne, to nie straciło na aktualności. Ktokolwiek czyta „Dziennik” i jego spostrzeżenia o roli małych narodów, jaka jest rola sztuki w małym narodzie, musi zauważyć, że nie dotyczy to wyłącznie tych małych wspólnot, ale że można z tych przemyśleń wyprowadzić dużo głębsze i dalej idące powiązania intelektualne. Według mnie to coś ponadczasowego, co przetrwa dekady, coś na poziomie Montaigne’a albo Szekspira (którymi zresztą Gombrowicz się inspirował). Czeska kultura nigdy czegoś takiego nie stworzyła. Niech pan porówna z tym Hrabala – siedzi w knajpie, pije piwko i gada o świecie, no i co? A Gombrowicz wzbudza zupełnie inne impulsy, głównie w twórczości nieprozatorskiej. Rozmawiam z Polakiem, dla którego są to oczywistości, ale dla mnie to było spotkanie z czymś wielkim, zwłaszcza „Dziennik”.

Mówił pan o tym, że stosunki między Czechami i Słowacją są bardziej iluzoryczne niż rzeczywiste. Pracuje pan nad powieścią, która będzie prawdopodobnie nosić tytuł „Slavopeklo” (pol. „Słowiańskie piekło”, nawiązanie do cyklu sonetów „Córa sławy” Jána Kollára – przyp. B. Sz.) i będzie opowiadać o współczesnej Słowacji. Skąd pomysł na taką fabułę?

Wiąże się to trochę z Chinami. Kiedy jestem w obcym kraju, okres aklimatyzacji trwa u mnie zazwyczaj dwa, góra trzy dni. Kiedy pojechałem do Chin, mówiłem sobie: jestem tu piąty dzień i jeszcze nie zapuściłem korzeni, czuję się kompletnie obco. Pomyślałem, że kiedy pojadę do innego kraju, to mi przejdzie, znowu będę w stanie zadomowić się w ciągu kilku dni. Nagle dostałem stypendium na pobyt w Bratysławie, wyszehradzki bóg się nade mną ulitował. Przyjechałem na Słowację i znowu, mijają dwa dni, trzy dni i ponownie miałem poczucie, że nienawidzę tego miejsca. Bratysława tak mnie rozstroiła, że dała impuls do napisania czegoś o niej i o Słowacji w ogóle. Muszę powiedzieć, że Bratysława zaskoczyła mnie tym, że przypominała mi Pekin, co oczywiście nie jest możliwe, bo Bratysława ma wielkość jednej chińskiej ulicy. Ale mimo to były tam pewne paralele. Bratysława chce się strasznie rozrastać, głównie w górę, tak samo jak Pekin. A w słowackiej stolicy mieszkają ludzie, którzy mają takie same marzenia jak mieszkańcy Pekinu. Po Bratysławie jeździ mnóstwo najnowszych mercedesów, a ich kierowcy są przekonani, że władają nie tylko ulicami, ale i chodnikami. Ta atmosfera wydała mi się bardzo podobna do tej, którą zaznałem przed rokiem w Chinach. Jednak głównym tematem tej książki nie będą auta, lecz morderstwo dziennikarza Jána Kuciaka, o którym być może informowały też polskie media. Po morderstwie cała Słowacja była w żałobie. Nazywam to „słowackim 11 września”, ponieważ na Słowacji także padły dwa ciała: Kuciaka i jego narzeczonej. Miał być ślub, a zamiast tego ktoś tę dwójkę zabił. Rolą dziennikarstwa śledczego będzie odkrycie prawdy i opisanie przyczyn tego zdarzenia. Natomiast dla artysty to morderstwo otwiera szereg innych kwestii. Na przykład jak powiązać de facto polityczne zabójstwo z tą samochodowo-biznesową atmosferą Bratysławy. „Atak na demokrację” – tak o tym pisali inni, a z mojego punktu widzenia takie oklepane frazy zaciemniają głębszy obraz. Dzisiaj nikt nie ma już ochoty na demokrację, bo demokracja wymaga chociaż minimalnego poczucia przynależności do ludzi, do otoczenia. Komu dzisiaj na tym zależy? Kilka osób wierzy w jakiś abstrakcyjny „naród”. Konkretni ludzie, sąsiedzi – w tych już nikt nie wierzy. Zamknąć się w aucie i włączyć klimatyzację, to jest prawdziwy atak na demokrację!

Myślę, że pański opis Bratysławy można by porównać nie tylko z Pekinem, ale także z Warszawą.

Zgadzam się. Po powrocie z Bratysławy doceniłem znowu Pragę, której tak właściwie nie lubię, ale stwierdziłem, że tutaj o dziwo jest spokojniej. Tu ludzie mają albo inne marzenia, albo ich prawdziwych marzeń jeszcze nie widać. Te marzenia to: szampan, basen, odrzutowiec, mercedes, modelka. Takie marzenia widziałem w Chinach niemal na każdym kroku. Módlmy się, żeby takich pragnień nie miała większość chińskiego społeczeństwa. Według mnie największą katastrofą, jaka mogłaby spotkać naszą planetę, byłby rozwój klasy średniej w Chinach, która latałaby po całym świecie na wakacje. Już teraz widzimy w samolotach, że połowa pasażerów to Chińczycy, a przecież lata ich wszystkich może ze dwa procent, tylko tylu może sobie na to pozwolić. Jeśli przywódca im to umożliwi i jeśli będą mieć na to pieniądze, to możemy zwijać interes: zarówno z perspektywy kulturalnej, jak i ekologicznej, bo ta planeta nie jest dmuchaną piłką, co dopiero teraz zaczynamy sobie uświadamiać, a tam w Chinach naprawdę jest mnóstwo ludzi, którzy zażarcie pragną znaleźć się na poziomie życia zachodniej klasy średniej.

Rozmawiał: Błażej Szymankiewicz

Tematy: , , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady