Szpital jest trochę jak szklane formikarium dla mrówek – wywiad z Wojciechem Chamierem-Gliszczyńskim o „Dawkach fantomowych”

16 lutego 2022

Po „Portreciście psów” Wojciech Chamier-Gliszczyński wydał drugą powieść. „Dawki fantomowe” (Wydawnictwo W.A.B.) to utrzymana w tonie groteski historia związku dwojga ludzi z dużą różnicą wieku, zatracie tożsamości i wyzwoleniu spod dominacji mentora. Autora zapytaliśmy o odbiór jego prozy, literackie tropy, feministyczne wątki i szpitalną scenerię z nowej książki.

Joachim Polański: Twoja poprzednia książka – „Portrecista psów” – spotkała się z bardzo dobrym przyjęciem. „To debiutancka powieść, choć czyta się ją, jakby napisał ją literacki wyjadacz” – pisał na przykład Wojciech Szot. Jak czułeś się jako debiutant, czytając takie opinie?

Wojciech Chamier-Gliszczyński: Myślę, że każdy początkujący pisarz byłby zadowolony z takich opinii. Wszystko, co działo się w związku z wydaniem „Portrecisty psów”, było dla mnie zaskakujące: po pierwsze entuzjastyczna wiadomość z Czarnego, że chcą wydać, po drugie atencja i zaangażowanie redaktorów, wreszcie zainteresowanie krytyków. Trzeba mieć na względzie, że kiedy człowiek pisze książkę i po raz pierwszy ogłasza ją drukiem, to bardzo się martwi, czy ktokolwiek w ogóle raczy na nią spojrzeć, a co dopiero pochwalić. Zatem recenzja, o której mowa, a była to jedna z pierwszych, bardzo mnie podbudowała. Z drugą książką jest podobnie, martwię się o nią nawet bardziej.

Na co dzień jesteś prawnikiem. Czy twoi bliscy byli zaskoczeni, że po godzinach zajmujesz się literaturą?

Moi bliscy z pewnością nie byli zaskoczeni, bo bardzo rzadko się zdarza, aby pisarz zdołał się ukryć do momentu debiutu. Oczywiście pisanie odbywa się zazwyczaj w samotności, ale bywają momenty, kiedy można się z niej wyrwać. Dla mnie to były festiwale Biura Literackiego. Na Stację Literatura organizowaną w Stroniu Śląskim zabierałem ze sobą żonę i dzieci, a w 2018 roku na festiwal przyjechali nawet teściowie. Moje pisarskie ambicje nie były też tajemnicą dla wspólników z kancelarii. Osoby, które znają mnie trochę słabiej, pewnie zwróciły uwagę na ilość książek w naszym mieszkaniu.

Jaką prozę chciałbyś tworzyć? Kim są twoi literaccy guru?

Kiedy byłem w liceum, a nawet później na studiach, bardzo fascynowała mnie twórczość Thomasa Manna, wyobrażałem sobie nawet, że posiadam klucz do interpretacji jego książek. Dziś nie odważyłbym się twierdzić podobnych rzeczy, ale autor „Doktora Faustusa” jest dla mnie nadal bardzo ważny. Po czasie stwierdzam, że moje poszukiwania czytelnicze, zwłaszcza młodzieńcze, w dużej mierze były wynikiem przypadku. Kiedyś była taka zabawa na FB, żeby wskazać dziesięć najważniejszych książek, i wówczas zdałem sobie sprawę, że moją pierwszą ulubioną książką z podstawówki była „Anatomia i fizjologia człowieka” Witolda Sylwanowicza. Ta książka należała do mojej mamy, która była z zawodu pielęgniarką. Potem moje wybory wyglądały dość typowo. Cenię sobie wybitnych stylistów, których można czytać po kilka razy, ale nie czytam z intencją pozyskania konkretnych wskazówek warsztatowych – z tego względu nie mogę powiedzieć, abym kiedykolwiek któregoś z autorów traktował jak swojego guru lub też pragnął naśladować.

Twoja nowa książka różni się tematycznie od pierwszej, która zawierała wątki kryminalne. Tu mamy narratorkę Irenę, opowiadającą o swoim małżeństwie ze słynnym psychiatrą. Ich relacja ewoluuje, a role ulegają zmianie. Na początku jednak to on jest mentorem, mężczyzną, który „objaśnia świat”. Czy twoja powieść wpisuje się w jakiś sposób w nurt prozy feministycznej?

Książka różni się od pierwszej i dobrze, tak miało być. Nigdy nie ukrywam, że moje osobiste poglądy sytuują mnie bardzo po stronie osób wspierających równouprawnienie wszelkich mniejszości. Gdybym jednak uważał siebie za autora feministycznego, byłoby w tym coś z uzurpacji, dodatkowo po fakcie, bo w trakcie pisania interesuje mnie przede wszystkim efekt artystyczny, nie zaś wpisywanie się w określony nurt. To zresztą wypadłoby niewiarygodnie, gdybym z góry sobie założył pisanie prozy feministycznej, bo zazwyczaj w prozie tego typu autorka pozostawia w swym dziele ślad, bardzo mocno odczuwa się jej obecność. Ja natomiast, będąc przecież mężczyzną, mogę jedynie polegać na własnej ograniczonej wrażliwości.

Zjawisko „mężczyzny objaśniającego świat” jest w pewnym sensie typowe dla opisu relacji damsko-męskich, przynajmniej w naszym kręgu cywilizacyjnym. Czasem to przybiera komiczną formę ukazującą śmieszność niektórych mężczyzn niezdających sobie sprawy z banalności własnych spostrzeżeń wykładanych w paternalistyczny sposób. Książka składa się ze wspomnień i refleksji narratorki, a osią fabularną utworu jest historia małżeństwa młodszej kobiety ze starszym i lepiej wykształconym mężczyzną; można powiedzieć, że proces takiego trochę jungowskiego odkrywania własnego ego bohaterki przestawiony jest w relacji do degeneracji umysłowej jej męża. Książka traktuje więc o pewnego rodzaju wyzwoleniu spod dominacji drugiej osoby. Utwór dotyka także szeregu innych zagadnień – czym jest jaźń, pamięć, świadomość – ale motyw emancypacyjny, motyw wyzwolenia w różnych odmianach jest tutaj mocno obecny, a pisząc książkę, miałem tego świadomość, jeśli więc ktoś chciałby interpretować książkę w podobnym duchu, to miałby do tego prawo.

Nie tylko relacja głównych bohaterów jest ważna. Niezmiernie ciekawy jest wątek szpitala psychiatrycznego. Dlaczego psychiatria? Czy to twoje prywatne zainteresowanie?

Miejsce, w którym rozgrywa się akcja, to pewne uniwersum wpływające na ogólny odbiór całości. W spektrum moich zainteresowań nie znajduje się ściśle psychiatria jako specjalizacja medyczna, lecz raczej kognitywistyka sytuująca się na pograniczu wielu dziedzin związanych z badaniem umysłu. Na studiach interesowała mnie psychiatria sądowa i zagadnienia poczytalności albo zdolności do świadomego powzięcia i wyrażenia woli; zawsze ciekawił mnie język medyczny znany mi z opinii psychiatrycznych, z którymi stykam się zawodowo. Szpital jest trochę jak szklane formikarium dla mrówek, to jest arena, na której może rozegrać się dramat albo komedia czy romans. Placówka medyczna jest także miejscem, w którym toczy się akcja jednej z moich ulubionych książek Thomasa Manna.

Na końcu „Dawek fantomowych” piszesz: „to książka dla mnie bardzo ważna”. Dlaczego?

Rzeczywiście takie zdanie pada w podziękowaniach i jest ono wyrazem mojego osobistego stosunku do niej. Ta książka wywołuje we mnie uczucie nostalgii, ponieważ umieściłem w niej postacie, które rzeczywiście istniały, naprawdę mieszkały w Trzebielinie. Na przykład pan Lubomirski, który pracował w trzebielińskim nadleśnictwie, chodził zawsze w mundurze leśniczego i ze swoją matką rozmawiał wyłącznie po francusku – w mojej książce porozumiewa się tak z matką Ludwika. Nie będę więcej zdradzał, bo to jest wiadomość skierowana przede wszystkim do osób wymienionych w podziękowaniach i myślę, że część z tych osób doskonale wie, co mam na myśli.

Często podkreśla się czarny humor twoich powieści, subtelną groteskę. Czy są jakieś dzieła literackie, filmowe, do których porównałbyś humor w twoich książkach?

Zauważyłem, że moja proza wzbudza określone skojarzenia filmowe. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale porównania odnoszą się do twórczości takich reżyserów, jak Tarantino, Wes Anderson czy Jim Jarmusch. Muszę przyznać, że porównanie do tego ostatniego ucieszyło mnie najbardziej, ponieważ bardzo lubię filmy Jarmuscha, a szczególnie film „Paterson”. Co do humoru w literaturze, to podoba mi się ten, jakim posługuje się Milan Kundera albo Bohumil Hrabal. Jeśli czarny humor, to taki spod znaku Pere Caldersa z „Kronik ukrytej prawdy”.

Czy masz już w planach kolejną powieść?

Tak mam, ale postanowiłem wziąć przykład z mojego przyjaciela Daniela Odiji i nie zdradzać nic na ten temat. To ma uzasadnienie praktyczne, ponieważ nie zawsze można przewidzieć, w którą stronę rozwinie się pomysł, a potem trudno się wycofać ze składanych publicznie obietnic.

Rozmawiał: Joachim Polański
fot. Julia Knap


Tematy: , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady