Postanowiłem przepić IV RP – rozmowa z Pawłem „Koñjem” Konnakiem

4 listopada 2022

Masowej publiczności Paweł Konnak znany jest jako samozwańczy król festynów, ekstrawagancki wodzirej i showman. Ci, którzy uważniej śledzą jego wieloletnią karierę, wiedzą też, że popularny Koñjo był jednym z filarów legendarnej grupy artystycznej Totart, współtwórcą programu „Lalamido”, reżyserem filmów dokumentalnych, a wreszcie po dziś dzień pozostaje aktywny jako poeta i autor książek non-fiction. Publikacja jego nowego tomiku wierszy „Metka z Glettkau” skłoniła nas do rozmowy z Pawłem. Bardzo szczerze opowiedział nam w niej o przyczynach zniknięcia z estrady i – jak sam to ujmuje – dekonstrukcji własnej kariery, jak również o możliwym powrocie z bardzo dalekiej i turbulentnej podróży, którego wehikułem ma się okazać literatura.

Sebastian Rerak: Pamiętasz co wydarzyło się 22 marca 2020 roku?

Paweł „Koñjo” Konnak: Hmm… A co się wydarzyło?

Poświęciłeś temu dniu wiersz „Dzisiaj”. Właśnie wtedy zmarł Andrzej Awsiej.

No tak, w „Metce z Glettkau” jest wiele o śmierci. Nie planowałem, aby ten tom był funeralnym hołdem dla przyjaciół, ale wielu z nich odeszło w ciągu ostatnich kilku lat. Niestety śmierć Andrzeja, jak i wielu innych bohaterów moich wierszy była przewidywalna z racji tego, jaki mieli pomysł na życie. Byłem przybity, ale nie zdziwiony tą sytuacją.

Pytam o ten wiersz, bo mam wrażenie, że udokumentował ważny moment w twoim życiu. Z jednej strony wiadomość o kolejnej śmierci w twoim otoczeniu, z drugiej – sam początek lockdownu. Wspominasz, że wyszedłeś wtedy z domu, aby zastać opustoszałe ulice. Jak spędziłeś ten covidowy czas?

Covid zastał mnie w osobliwym momencie. Jakiś czas wcześniej moja kariera zawodowa i życie osobiste weszły na intensywną równię pochyłą, do czego sam się przyczyniłem. Z człowieka, który przez trzydzieści lat potrafił poprowadzić nawet sto imprez rocznie, stałem się kimś, kto praktycznie nie funkcjonował już w sferze publicznej. Pandemia nie zmieniła więc niczego w wymiarze zawodowym i towarzyskim, bo odłączyłem się od tej sfery życia na rzecz samotnej kontemplacji stanów odlotowych. Mogę nawet powiedzieć, że kolejny raz znalazłem się w awangardzie dziejów ludzkości, ponieważ do mojego nicnierobienia dołączyła cała branża i wszyscy staliśmy się uziemieni na kolejny rok. Ja na własne życzenie, inni – niekoniecznie.

Akcja Totartu, Sopot, Teatr Letni, sierpień 1986 rok.

Wrócimy jeszcze do powodów twojej absencji w życiu publicznym, a teraz pozwól, że zapytam jeszcze o inny wiersz poświęcony nieobecnemu. W bardzo refleksyjnym „Odnalezionym” wspominasz Jacka Majewskiego, zmarłego w 2006 roku.

Od bardzo dawna chodziło za mną pewne zdjęcie, które zrobiłem Jackowi. Od momentu, gdy w roku 1994 kupiłem tzw. idiot-kamerę, korzystałem z niej namiętnie. Wiele ze zdjęć wspomogło wizualnie moje książki. Pewnego razu odnalazłem w domowym archiwum zdjęcie Jacka, bardzo oniryczne, przesiąknięte niewypowiedzianą nostalgią i smutkiem. Kiedy je zrobiłem, nie wiedziałem jeszcze, że jest chory, ale w tej fotografii wyczułem zapowiedź jego apokalipsy. W jakiś sposób zdjęcie wypłynęło po latach, komponując się w ten cmentarny ciąg refleksji ujawnionych w „Metce z Glettkau”.

Piszesz: „Gdyby nie fakt miły / że głupi mają szczęście / to z dużym prawdopodobieństwem / leżałbyś już / gdzieś między Yachem a Robertem”. Usłyszałeś od kogoś takie słowa?

Sam je do siebie wypowiadam i absolutnie w nie wierzę, bo po tym, co sam sobie zafundowałem, powinienem już nie żyć. Jak napisałem w innym wierszu, błędy mojej młodości zaczęły się tuż po pięćdziesiątce. Niestety dokładnie w dniu pięćdziesiątych urodzin wszedłem na drogę autodestrukcji. Co ciekawe i smutne, tego samego dnia zapił się na śmierć jedyny syn Zbigniewa Cybulskiego, który zresztą chodził do liceum z Robertem „Afą” Brylewskim, kolejnym bohaterem moich funeralnych wynurzeń. Jak przyznał kiedyś sam Afa, był zdziwiony, że syn naczelnego amanta polskiej X Muzy przeżył tyle lat, bo podobno już w klasie maturalnej wylądował na odwyku.

Tak to od czasu skończenia pięćdziesiątki eksperymentowałem na sobie z różnego rodzaju sytuacjami. Szczęśliwie los oszczędził mi fascynacji dragami i fajkami, bo znając moje przegięcia, pewnie łykałbym wiadrami całą aptekę i wypalał po trzy paczki szlugów dziennie. To drugie było niestety udziałem Yacha i dlatego ten zmarł na raka płuc. Nie uniknąłem jednak kilku wypadków, z których wyszedłem cało chyba tylko dlatego, że jestem głupi, a podobno głupi ma zawsze szczęście. Póki co żyję, a skoro rozmawiamy, to jest chyba ze mną całkiem nieźle.

To zaprzestanie działalności scenicznej było powodowane problemami z alkoholem?

W znaczącym stopniu. Ja do końca nie przyznawałem się przed sobą, że jestem uzależniony. W swojej głupocie ciągle przyjmowałem zlecenia, po czym je zawalałem. Skiba namawiał mnie, żebym zrobił sobie przerwę, poszedł na odwyk, a potem powrócił do życia zawodowego, ale ja nie skorzystałem z tej rady. Miewałem dylemat, czy więcej szkody wyrządzę, nie przyjeżdżając na jakąś imprezę czy przyjeżdżając w stanie sproszkowanym. Mam notabene słynnego kolegę, który też prowadzi mało higieniczny tryb życia. On przyjmował zlecenia i dojeżdżał na nie, tyle że będąc zniszczonym.

Myślę, że lepiej się stało, że ludzie nie widzieli mojego upadku, ale ostatecznie straciłem wiarygodność w branży. Niespełna cztery lata zajęło mi zrujnowanie wszystkiego, co wypracowałem przez wcześniejsze trzydzieści lat. Nikt nie chce mieć do czynienia z człowiekiem nieodpowiedzialnym, co zresztą doskonale rozumiem z racji tego, że sam też organizowałem imprezy. W taki to smętny sposób zdekonstruowałem swoją – nazwijmy to górnolotnie – karierę zawodową.

Kiedy stwierdziłeś, że musisz się z tym skonfrontować?

Mniej więcej po dwóch latach bardzo radykalnego stylu życia. Zrobiłem rachunek sumienia, bo jeszcze miałem sumienie, i stwierdziłem, że działałem w tym radosnym artystycznym zamieszaniu przez trzydzieści lat, zagrałem kilka tysięcy koncertów, napisałem wszystkie książki, które chciałem napisać, i nakręciłem wszystkie filmy, które chciałem nakręcić. Co mogę jeszcze zrobić? Mógłbym po raz dwudziesty polecieć do USA, poprowadzić tam jakąś imprezę… To jest miłe, to jest fajne, ale tę lekcję już odrobiłem. Zająłem się więc nicnierobieniem lub – jakby to ujął kolega Jarek „Doktor” Janiszewski – obserwacją ptactwa. A warunki mam do tego ekskluzywne, bo mieszkam w Brzeźnie, bardzo uroczej rybackiej dzielnicy Gdańska, położonej w sąsiedztwie Jelitkowa, w którym się urodziłem. Mam wspaniały widok na Zatokę Gdańską, który zachwycił niegdyś Alexandra von Humboldta, słynnego niemieckiego odkrywcę. Z głodu nie umieram, bo udało mi się odłożyć parę złotych, mam gdzie mieszkać, zdrowie – o dziwo – dopisuje. Powiedzmy, że mam ekskluzywne warunki do dekadencji, w którą sam się wpakowałem.

Ironicznie tłumaczę, że postanowiłem przepić IV RP. Niektórzy z moich kolegów, np. Skiba i Tymon, walczą z tą władzą, inni, jak Maciej Chmiel, ją wspierają, a ja postanowiłem bohatersko się wyłączyć i przepić ten ponury dla naszej mlekiem i miodem płynącej ojczyzny czas. Oczywiście za swój upadek nie oskarżam Kaczyńskiego, Ziobry ani Macierewicza. Robię to na własny rachunek, ale gdybym chciał się doideologizować, to mogę uznać, że wybrałem właśnie taki wesoły sposób na przetrwanie paranoi, jaką nam zafundowali tzw. prawdziwi Polacy.

Paweł Konnak obecnie.

Ostatni z wierszy w nowym tomiku, „16 lutego”, wydaje się jednak optymistyczną zapowiedzią zmiany. Czy można go tak traktować?

Wciąż wydaje mi się (z naciskiem na „wydaje”), że jeszcze wrócę do świata żywych. Ktoś tam jeszcze o mnie pamięta, a moja branża jest wyrozumiała dla psotników. Może nie wydarzy się to za sprawą tomiku poezji, bo to wydawnictwo dość hermetyczne, ale przygotowałem także zbiór bardzo szczerych opowiadań z życia wziętych. Zdążyły one wstrząsnąć wieloma moimi kolegami-artystami, których w nich opisuje, kamuflując ich jednak z nazwiska, by nie wyrządzić nikomu krzywdy.

Moje dotychczasowe książki były dość środowiskowe, ale ten zbiór opowiadań powinien okazać się mocnym punktem mojej kariery literackiej i być może umożliwi mi powrót w światła estrady oraz ogólnie do życia publicznego. Powolutku zbieram się z pobojowiska i dopóki mam dwie ręce, dwie nogi i resztkę mózgu, z ufnością patrzę w przyszłość. Nie wszystek umarłem!

Kiedy ma się ukazać ten zbiór?

Premiera jest zaplanowana na przyszły rok. Wydawcą jest Instytut Mikołowski, który w roku 2009 wypuścił mój tomik poezji „Król festynów” nominowany do zaszczytnej nagrody Nike. Książka nosi tytuł „Krążenie miłości (sikała obok)”. Wewnątrz wyjaśnione zostaje, gdzie krążyła miłość (a krążyła dość intensywnie) i kto sikał obok. No, z tą sikającą nie udaje się do końca wyjaśnić, ale to stwarza pole do popisu dla detektywów literackich.

Nieskromnie powiem, że powinienem tym zbiorem ścigać się z najlepszymi, np. z „Jak zostałem pisarzem” Stasiuka czy innymi dziełami kolegów z bohemy. Myślę, że ta książka będzie na tyle mocna, że noszę się z zamiarem przerobienia jej na scenariusz i nakręcenia na jej podstawie filmu kinowego. Mam kolegę w Chicago, którzy przyleciał do Ameryki w latach 2000. Początkowo żył tam goło i wesoło, aż pewnego dnia został milionerem. On zaproponował, że zapłaci za ten film. Fakt, że było to jeszcze przed lockdownem, więc mam nadzieję, że nadal jest bogaty. Przyznaję, że zmarnowałem okazję, by już wcześniej sięgnąć po ten worek złota. W każdym razie po zrealizowaniu kilku dokumentów, wiem, że potrafię nakręcić film, który będzie miał odpowiednią energię i będzie generował emocje. Nie mam też żadnych kompleksów, świadom tego, jaka jest jakość krajowej kinematografii. Ciągle w siebie wierzę, wciąż myślę, że jestem piękny i młody i wszystko jeszcze przede mną. A co do tych kilku lat spędzonych na plaży na obserwacji ptactwa…. Każdemu zdarza się przysnąć, ale potem wstajemy, otrzepujemy się i idziemy dalej. Jak mówi kolega Tymon, upadły Jedi jest nadal Jedi. Wierzę, że Moc jest cały czas ze mną.

Koñjo walczy wierszem, Żarnowiec, Energia Sztuki, sierpień 1992 rok.

A co z twoimi książkami non-fiction? Czy ta odnoga twojej działalności zakończyła się na dwóch częściach „Eksplozji zlewu”?

Mam w planach kolejne wydawnictwo. Napisałem sześć książek „archeologicznych”, opisujących przygody moje oraz kolegów z szeroko i głęboko rozumianej alternatywy. Do zakończenia tego cyklu brakuje jeszcze tomu pod roboczym tytułem „Totart teoretycznie”. Jest to zbiór niepublikowanych wcześniej materiałów Totartu, a jest ich mnóstwo.

Starałem się upubliczniać swoje memuary, ale niestety dobra zmiana wyrzuciła mi serdecznego kolegę Krzysia Dudka ze stanowiska dyrektora Narodowego Centrum Kultury, a ten był moim mecenasem. Nie tylko zresztą moim, bo wspomógł też publikację książki Krzyśka Grabowskiego z Dezertera, realizację filmu „Polskie gówno” w reżyserii Tymona czy wydanie płyty Big Cyca „Zadzwońcie po milicję”. Niestety nowa władza go zmiotła, a jego następca raczej pogardza ludźmi takimi jak ja i inwestuje publiczne pieniądze w obrzydliwe moim zdaniem imprezy.

Dla „Eksplozji zlewu vol. 2” znalazłem jeszcze wydawcę w osobie pani Jadzi Charzyńskiej, dyrektor Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia. Sytuacja samorządów jest jednak taka, jaka jest, dlatego nie mam serca chodzić gdziekolwiek po prośbie. Spokojnie czekam, aż rząd PiS zostanie wysłany na śmietnik historii, a normalni ludzie wrócą na stanowiska, które powinni zajmować. Może wtedy znajdą się środki na moje książki, bo co tu ukrywać, one są drogie w produkcji. Mają swoją jakość, design i energię, ale to kosztuje. Koszt wydania tomiku poezji jest do ogarnięcia dla niszowego wydawcy, ale z tymi dużymi projektami jest już pod górkę.

W „Metce z Glettkau” padają zresztą słowa, że twoje książki są twoimi dziećmi i w odróżnieniu od wielu dzieci twoich znajomych, te nie zawodzą rodzica.

Chociaż wielu myśli, że mieszkam na dworcu lub w schronisku dla bezdomnych, to pochodzę z dobrej kaszubskiej rodziny. Sam jednak nigdy nie chciałem zakładać własnej i pod tym kątem obserwowałem prorodzinne działania moich kolegów i koleżanek. Po jakimś czasie przywiodło mnie to do smutnej refleksji. Wprawdzie obracałem się wśród elit duchowych tego kraju, to niestety potomstwo moich znajomych nie przypominało swoich starych, a wręcz było karykaturą tych wspaniałych ludzi. Oni inwestowali w te dzieci wiele, więc od małego miały one wszystko – chodziły do najlepszych szkół, nosiły najlepsze ciuchy, a starzy zabierali je w podróże dookoła świata. Pamiętam, że gdy mnie przed wielu laty zabrano do Muzeum Ziemi Kaszubskiej w Kartuzach, to czułem się jakbym poleciał do Nowego Jorku, tymczasem dzieciaki kolegów były wszędzie i nic z tego nie wynikło.

Rozumiem, że ludzie rozmnażają się, aby przekazać geny. Jeśli więc ja mam coś po sobie zostawić, to niech to będą moje książki. I patrząc na zgryzotę moich znajomych, czuję, że podjąłem słuszną decyzję. Co mają zrobić inni? Przyznać, że wypuścili na świat bubel genetyczny? Bo tak naprawdę dzieci wielu z nich to takie rośliny żerujące na poczciwości swoich starych, ich fantazji i życiowej przedsiębiorczości. Większość pogardza rodzicami, choć bierze od nich kasę. Nie przyznają się przecież znajomym, że ojciec jest artystą estradowym i biega po scenie w kolorowych kalesonach.

Moje książki tymczasem, poza tym, że dają mi mnóstwo niekłamanej satysfakcji, nie szydzą ze mnie, nie wytykają mnie palcami przed innymi książkami i z godnością spełniają swoją funkcję. Myślę, że czynią w świecie więcej dobrego niż dzieci znajomych. I nie muszę nikogo przekonywać, że są fantastyczne (bo są!). Udaje mi się rocznie sprzedać nawet po kilkanaście ich egzemplarzy, a najlepszym dilerem jest kolega z wytwórni Pasażer, który systematycznie je ode mnie zamawia. Mam zatem stały pas transmisyjny pomiędzy mną a światem moich wiernych czytelników.

Na zakończenie przywołam jeszcze wiersz „Maćku” adresowany do Macieja Chmiela. Mam wrażenie, że jest on pokłosiem wywiadu z Tymonem zamieszczonego na łamach Booklips.pl. Tymon wspominał w nim, że jest gotów ekumenicznie uściskać Chmiela, ty wykluczasz możliwość pojednania.

Dlatego, że nie rozumiem postawy Chmiela przekreślającego trzydzieści lat naszej przyjaźni na rzecz konfraterni z idiotyczną ideologią. Tymon jest pełen empatii i każdego by przytulił, ale jego starania są moim zdaniem poczciwie abstrakcyjne i nic z nich nie może wyniknąć.

Podobnie z byłym kierownikiem artystycznym Totartu, Zbyszkiem Sajnogiem. Są różne koncepcje przywrócenia Zbyszka do świata żywych, ale ja jako praktyczny syn ziemi kaszubskiej nie mam złudzeń co do natury ludzkiej, a zwłaszcza skutków incydentów psychoaktywnych. Tego się nie da odkręcić. Zbyszek zamienił sektę Niebo na sektę PiS, czuje się szczęśliwy, budując pracowicie IV RP, i nie chce niczyjej pomocy. Po co mu psuć zabawę?

Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. z archiwum Pawła Konnaka

Tematy: , , , , , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady