Pisarze to złodzieje o wiele gorsi od kieszonkowców – wywiad z Alkiem Rogozińskim

19 kwietnia 2021

Alek Rogoziński zadebiutował w marcu 2015 roku powieścią „Ukochany z piekła rodem”. Od tego czasu konsekwentnie udowadnia, że humor i kryminał tworzą świetnie dobraną parę. W kwietniu tego roku kariera pisarska autora zatoczyła koło – debiutancka książka ukazała się po raz drugi, tym razem w nowym, poprawionym wydaniu. To dobra okazja, aby wspólnie z Alkiem wrócić do początków jego obecności na półkach czytelników i porozmawiać o „Ukochanym z piekła rodem”.

Maja Miłoszewska: Myśląc o kryminałach, raczej rzadko nam do śmiechu… Dlaczego właśnie zdecydowałeś się na gatunek komedii kryminalnej?

Alek Rogoziński: Po śmierci niedoścignionej mistrzyni komedii kryminalnej, pani Joanny Chmielewskiej, na której książkach się wychowałem, bardzo brakowało mi takich lżejszych kryminałów, bazujących na czarnym humorze, zabawnych postaciach i starannie wyważonej równowadze między akcją detektywistyczną a gagami. Nie wiem, dlaczego w pewnym momencie utarło się u nas przekonanie, że kryminały muszą być śmiertelnie poważne, najlepiej do tego wulgarne i pełne turpistycznych opisów mordów oraz godnych patologa detali z sekcji zwłok. Przeczytałem kilkanaście takich dzieł i jedyne, co mi się podobało, to fakt, że trochę dzięki nim schudłem. Z reguły lubię bowiem zagryzać czymś lekturę, a tu od tych wszystkich obrzydlistw nie mogłem nawet patrzeć na jedzenie. Postanowiłem jednak, że nie będę kwękał, że czegoś nie ma, tylko spróbuję sam napisać coś, co chciałbym przeczytać. I tak powstał „Ukochany z piekła rodem”. Co ciekawe, kiedy rozmawiałem z wydawcami o tej książce, najczęściej słyszałem opinię: „Ale komedia? Na pewno? Przecież Polacy nie mają poczucia humoru!” Cieszę się, że udało się udowodnić – i mnie, i innym, coraz liczniejszym autorom komedii kryminalnych – że taka opinia to bujda.

Czy masz swoich ulubionych autorów lub autorki?

Poza Joanną Chmielewską, do której pierwszych powieści wracam bardzo często, kocham miłością wielką i wieczną Agathę Christie. Bardzo cenię sobie też twórczość Erle’a Stanleya Gardnera, a ze współczesnych autorów Remigiusza Mroza i Małgorzaty Rogali. Z niecierpliwością i biciem serca czekam też na każdą powieść Dana Browna, który z ogromnym talentem i pomysłowością łączy w swoich książkach współczesne akcje sensacyjne z wydarzeniami z historii naszej cywilizacji. Już kilka razy robiłem sobie „zwiedzanie szlakiem Browna”, a to Florencji, a to Paryża, i zawsze była to fascynująca przygoda. Tyle, jeśli idzie o podwórko kryminalne. Ale przecież na nim świat się nie kończy! Jest jeszcze fenomenalny Evžen Boček, którego serię o przygodach „ostatniej arystokratki” uważam za najzabawniejszy cykl ostatnich lat. Jest też Mariusz Szczygieł i jego znakomite książki reportażowe. I wreszcie jest moja ulubiona autorka powieści obyczajowych – Anna Sakowicz, która udowadnia, jak piękny, szlachetny i z ogromną kulturą słowa tworzony może być ten gatunek, ostatnio niestety znów kojarzący się głównie z „harlequinami” w różnych, współczesnych odsłonach.

Co cię inspiruje do pisania?

Przede wszystkim – ludzie. Ich historie, cechy charakteru, śmiesznostki czy pokrętny czasem sposób myślenia. Przyznaję bez bicia, że często kradnę takie podpatrzone rzeczy. Zresztą pisarze to złodzieje o wiele gorsi od kieszonkowców. Ci kradną bowiem tylko rzeczy materialne, a literaci – wszystko jak leci, od wyglądu zewnętrznego po myśli. A swoją drogą, to bardzo boli mnie ów dziwaczny czas pandemii, w jakim ciągle się znajdujemy. Znacznie ograniczył on bowiem kontakty międzyludzkie, a mnie tym samym pozbawił dobrego źródła inspiracji. Oby skończył się jak najszybciej!

We wstępie piszesz, że zdecydowałeś się na ponowne wydanie ze względu na błędy. Czy nazwałbyś siebie perfekcjonistą?

Nie, na pewno nie. Perfekcjonizm ogranicza, a niektórych nawet niszczy. Bo w końcu nie ma czegoś takiego, jak dzieło idealne. Zawsze znajdzie się coś, co można poprawić, zmienić albo udoskonalić. Ważne, żeby w pewnym momencie umieć powiedzieć sobie: „Dość! Tyle wystarczy!”. Bo inaczej zrobi się tak, jak moja ukochana Kate Bush, która po tym, jak dała w Londynie serię znakomitych koncertów, obiecała fanom, że wyda owe występy na DVD i Blu-rayu. Po czym zaczęła nad tym pracować, i pracować, i pracować… Aż w końcu doszła do wniosku, że to, czym rzuciła publiczność i krytyków na kolana, jest na tyle niedoskonałe, że nigdy nie ujrzy światła dziennego. No i perfekcjonizm zabił coś, co byłoby piękną pamiątką tamtych chwil. Wracając zaś do „Ukochanego…”, to pierwsza edycja miała niestety sporo błędów redakcyjno-korektorskich, których trzeba się było teraz pozbyć. A skoro już i tak praca nad tekstem zapowiadała się na poważną, to wykorzystałem tę okazję, aby coś tam usprawnić i sprawić, aby ta nowa edycja była ciut lepsza. W filmie nazwano by to pewnie: „Ukochany z piekła rodem – wersja reżyserska rozszerzona”.

„Ukochany z piekła rodem” to był twój debiut. Jakie uczucia towarzyszą ci przy reedycji?

Cieszę się, że książkę wydaje W.A.B. i że w związku z tym ma ona szansę trafić do większego grona czytelników niż sześć lat temu, kiedy to już po kilku tygodniach od premiery nie można jej było znaleźć w Empiku. Nota bene W.A.B. to wydawnictwo, któremu wysłałem ją w pierwszej kolejności. Wtedy pewnie nawet jej tam nikt nie przeczytał. Cóż, takie bywają losy dzieł debiutantów. Bardzo jestem ciekawy, czy powieść poradzi sobie na tyle dobrze, abym – po wznowieniu jej kontynuacji, czyli „Morderstwa na Korfu” – mógł kontynuować tę serię. Wszystko w rękach czytelniczek i czytelników!

Czy marzysz o takiej sławie, jaką posiada bohaterka powieści, Joanna? Ferrari, willa w Milanówku i paparazzi?

Oj, zdecydowanie nie. To znaczy willę mógłbym w sumie mieć, tyle że nie w Milanówku, bo ta miejscowość źle mi się kojarzy. Moja mama mieszkała tam przez moment i musiała się wyprowadzić, bo miała za sąsiadów młodzianków, którzy zatruli jej życie na amen. Na marginesie, owi patologiczni chłopcy uważali się za pobożnych patriotów, a przynajmniej tak wynikało z ich profili w Internecie. Ciekawy to swoją drogą patriotyzm, który każe na zwróconą kulturalnie uwagę, że ludzie w nocy chcą spać, a nie słuchać pijacko-narkotycznych bluzgów wywrzaskiwanych głosem heroldów miejskich, zorganizować wielomiesięczną kampanię nienawiści, w dodatku wobec starszej osoby. Pamiętam doskonale, że w dniu, kiedy wieczorem odbywało się przyjęcie z okazji premiery „Ukochanego…”, z rana przeprowadzaliśmy błyskawicznie mamę do Warszawy, po tym, jak jej owi (tu można wstawić dowolny wulgaryzm) próbowali spalić w nocy mieszkanie. Więc willa tak, Milanówek nie (choć szkoda, bo to urokliwa mieścina), Ferrari też niekoniecznie, a paparazzi odpadają zdecydowanie, bo bardzo sobie cenię swoją prywatność.

Joanna i Betty są bardzo wyraźnymi postaciami kobiecymi. Co sprawia, że wolisz umieszczać kobiety w centrum uwagi?

Kobiety, z całym szacunkiem dla mężczyzn, wydają mi się o wiele ciekawszymi postaciami. Poza tym od najmłodszych lat mam wokół siebie więcej pań, a co za tym idzie więcej obserwacji z nimi związanych. Faceci, łącznie ze mną, są z reguły dość prości: jak mają trafić z punktu „a” do punktu „b”, to wybiorą najprostszą i najmniej męczącą drogę. Kobiety po drodze zajrzą jeszcze do punktu „c”, odwiedzą punkt „e”, omówią z przyjaciółka, czy nie warto byłoby zahaczyć o punkt „f”, a potem dopiero osiągną cel. I ile przy tym przeżyją…! Za to je uwielbiam!

Nie da się ukryć, że fabuła idealnie nadałaby się na film, czy chciałbyś, aby książka doczekała się ekranizacji?

Odpowiedź jest chyba oczywista. Wiem, że w tej chwili toczą się rozmowy o ekranizacji trzech moich książek – „Babki z zakalcem”, „Jak Cię zabić, kochanie?” i „Teściowe muszą zniknąć”. Trzymam kciuki za to, aby zakończyły się pomyślnie. Pamiętam, jak ciepło została przyjęta inscenizacja powieści „Raz, dwa, trzy… giniesz ty!”, przygotowana przez stołeczny teatr Druga Strefa. Bilety na kolejne spektakle znikały błyskawicznie i gdyby nie pandemia, pewnie właśnie świętowalibyśmy rok przedstawienia na afiszu. Mam jednak nadzieję, że kiedy teatry znów będą mogły działać, sztuka wróci, bo wiem, jak wiele osób, które chciały ją obejrzeć, musiało się obejść smakiem…

Czy sytuacje z wydawnictwa „Koktajl” zaczerpnąłeś z pracy w magazynie „Party”? Jak twoje dziennikarskie doświadczenie wpływa na pracę nad książkami?

Kiedy zacząłem pisać książki, musiałem zapomnieć o tym, że jestem dziennikarzem. W „Party” liczyło się to, aby pisać jak najprościej, bo przecież – jak twierdziły moje szefowe – jak czytelnik trafi na metaforę albo – o zgrozo! – będzie musiał wyczuć ironię albo aluzję, to się zniechęci. Dla mnie podejście było przykre, bo jednak wierzę w ludzką inteligencję. Zacząłem pisać książki właśnie dlatego, aby się nie uwstecznić. Czułem, że jak jeszcze trochę popracuję tylko jako dziennikarz, to niebawem wrócę do czasów, kiedy gryzmoliłem w zeszycie: „Ala ma kota”.

Nie obędzie się bez pytania na temat przyszłości! Nad czym teraz pracujesz?

Skończyłem właśnie kolejną książkę o kryminalnych perypetiach Róży Krull. W tym roku chciałbym jeszcze dopisać ciąg dalszych przygód bohaterek powieści „Teściowe muszą zniknąć” i „Teściowe w tarapatach”. Szykuję też kolejny literacki duet, ale o tym jeszcze szaaaaaaaa… Nie lubię zapeszać!

Rozmawiała: Maja Miłoszewska
fot. Paweł Płaczek

Tematy: , , , , , ,

Kategoria: wywiady