Odbrązowić legendę – wywiad z Radosławem Młynarczykiem, autorem książki „Hłasko. Proletariacki książę”

13 stycznia 2021

Od przedwczesnej śmierci Marka Hłaski minęło ponad pół wieku, a on sam wciąż pozostaje wyjątkowo zagadkową, intrygującą postacią w historii polskiej literatury. Prozaik uformowany z robotniczych doświadczeń, „czarny” egzystencjalista, przez którego włosy z głowy rwali partyjni bonzowie, polski James Dean – to popularne opinie na temat autora „Ósmego dnia tygodnia” i „Następnego do raju”. Konfrontacji tych mitów z rzeczywistością podjął się Radosław Młynarczyk w swojej świetnej książce „Hłasko. Proletariacki książę”.

Sebastian Rerak: Można by pomyśleć, że o Marku Hłasce napisano i powiedziano już wszystko, a jednak twoja książka odkrywa całkiem sporo nowych informacji.

Radosław Młynarczyk: Napisano i powiedziano dużo, ale wyzwaniem i głównym założeniem książki było oddzielenie prawdy od zmyślenia. Chciałem dotrzeć do tego, co autentyczne. Badam naukowo twórczość Hłaski od jakichś ośmiu czy dziewięciu lat, więc materiał do powstania „Proletariackiego księcia” spoczywał na dysku twardym mojego komputera. Wciąż zdumiewające jest dla mnie to, jak dalece pozostaje on nieznany szerszej publiczności. W kanonie lektur mamy miejsce na pięć dzieł Żeromskiego i na przeładowaną prozę pozytywistyczną, dlaczego nie ma miejsca na Hłaskę, np. na wybrane opowiadania? Dlaczego jest zapomniany? Dlaczego jego popularność pojawia się i zanika na przestrzeni dziesięcioleci? Wszystkie działania, które ostatnimi czasy podejmujemy z Iskrami, mają na celu nie tyle przywrócenie pamięci o Hłasce, co ustanowienie pewnego statusu. Nie statusu ciekawej legendy, lecz wartościowego pisarza.

No właśnie, sam przyznajesz, że Hłasko stał się zlepkiem legend. Która z nich jest najsilniej zakorzeniona?

Chyba ta o jego pociągu do hulaszczego życia. Owszem, w jego biografii znaczącą rolę odgrywa żądza wrażeń, zabawy i satysfakcji, ale w dużej mierze była to taktyka nakreślona na prowokowanie sytuacji i podtrzymywanie legendy, którą Hłasko sam zaczął kreować. Tymczasem przyjęło się brać za pewnik, że był alkoholikiem, co niekoniecznie jest prawdą. Hłasko doskonale zdawał sobie sprawę, kiedy pił za dużo i należało wyhamować. Jeśli można w jego przypadku mówić o jakimś uzależnieniu czy nadużywaniu pewnych substancji, to raczej w odniesieniu do środków nasennych, a i to dopiero na emigracji w latach 60. Alkoholu oczywiście za kołnierz nie wylewał, niemniej na pewno nie cierpiał na chorobę alkoholową. Rozumiem jednak, że takie ujęcie pisarza bywa atrakcyjne dla odbiorców.

Hłasko sam zaczął kreować swoją legendę… Można powiedzieć, że był prekursorem pewnych działań PR?

Nie ryzykowałbym takiej tezy, bo przed nim byli chociażby Stanisław Przybyszewski czy Witkacy. Oczywiście nie sposób porównać teatralizacji Hłaski z ekscentryzmem Witkacego, który był w dalekim stopniu autentyczny, niemniej niewątpliwie nastawiony na szokowanie.

Powszechne jest odczytywanie Hłaski jako polskiego Jamesa Deana. Mit to atrakcyjny, a przez to dość mocno utrwalony. Poddajesz go jednak pewnej dekonstrukcji.

Tak, chciałem odbrązowić legendę, choć nie było moim zamiarem jej zupełne zburzenie. Chyba jednak nie do końca mi się to udało, sądząc po reakcjach osób zarzucających mi, że zmieniam stosunek odbiorców do Hłaski. Nawiązując bezpośrednio do pytania, nie wszystko w wizerunku polskiego Jamesa Deana było udawane. Ta aura tajemniczości, zmartwienia, wiecznego nieszczęścia była autentyczna, a nasycona melancholią, która charakteryzowała Hłaskę już od lat nastoletnich. Także jako reakcja na świat, w jakim przyszło mu żyć – straszliwie szary i upokarzający jednostkę. Przypomnijmy, realia ówczesnej Polski wynosiły masy na piedestał, jednocześnie kontrolując każdy aspekt ich życia i odbierając wszystkie perspektywy. Im Hłasko był starszy, a jego twórczość stawała się bardziej świadoma, tym bardziej zmartwienia, które przelewał na papier, były wyrazem autentycznego przytłoczenia panującym dookoła marazmem. Mowa tu oczywiście o okresie poprzedzającym wyjazd z Polski.

A czy blagą w wykonaniu Hłaski było kreowanie się na prostego chłopaka z ludu? Z jednej strony nie pochodził z klasy robotniczej, z drugiej jednak – pracował fizycznie i brakowało mu akademickiego wykształcenia.

Oczywiście miał prawo przedstawiać się jako proletariusz, ale prostym chłopakiem nie był. Pochodził z domu mieszczańskiego – ba, ze szlacheckimi korzeniami! Brak porządnej edukacji nie oznaczał zaś, że nie był człowiekiem oczytanym. Zresztą ten wizerunek nieokrzesanego robotnika funkcjonował przez dwa-trzy lata, by następnie ewoluować w kierunku tajemniczego, zatroskanego młodzieńca. Kreacja Hłaski rozwijała się z czasem.

Marek Hłasko i Krzysztof Komeda (fot. Marek Nizich-Niziński/Wiadomości/Wikimedia Commons)

Stosunkowo niewiele w „Proletariackim księciu” wątków obyczajowych. Tymczasem co najmniej od czasu książki „Miłosne gry Marka Hłaski” powraca kwestia jego biseksualizmu. U ciebie temat zostaje zasygnalizowany, ale opisując relacje z Andrzejewskim czy Machem, piszesz jednoznacznie, że Hłasko nie odwzajemniał ich awansów.

Dużo bardziej zastanawiające od domniemanego biseksualizmu Hłaski jest dla mnie to, że większość krytyków i dziennikarzy, którzy podnieśli larum z tego powodu, nie zwróciło uwagi na fakt, że mógł on być biseksualny przez jakieś cztery lata, zanim zaczął wchodzić w związki jedynie z kobietami. Trochę to podejrzane, prawda? Starałem się więc nie poświęcać tej kwestii więcej uwagi, niż jest to warte, ponieważ orientacja seksualna nie miała przełożenia na życie ani twórczość bohatera mojej książki. Czy sypiał z mężczyznami, z kobietami czy z obojgiem płci – czy to ważne? Natomiast jeśli chodzi o konkretne relacje, to ze wspomnianym przez ciebie Andrzejewskim łączyła go głęboka i szczera przyjaźń oraz układ uczeń-mistrz. Tylko oni sami mogliby powiedzieć, czy doszło między nimi do przekroczenia tej relacji. Swoją drogą homoseksualizm wśród pisarzy nie był wówczas tak wielkim tematem obyczajowego tabu, jak mogłoby się to dzisiaj wydawać. Ani Andrzejewski, ani Stefan Łoś czy Wilhelm Mach nie kryli się z tym za bardzo.

Wielką siłą twojej książki są rekonstrukcje różnych scen z życia Hłaski. Jak sam piszesz, wiele opowieści o nim mogło zostać zmyślonych lub wyolbrzymionych, a legendą obrósł zwłaszcza incydent z wypadkiem Komedy. Jak oddzielałeś fikcję od prawdy? Konfrontowałeś z sobą różne relacje?

Jeśli chodzi o wypadek Komedy, najwięcej pracy wykonała Magdalena Grzebałkowska w swojej książce „Komeda. Osobiste życie jazzu”. Mnie siłą rzeczy ciekawił udział Hłaski w tym zdarzeniu. Dlaczego w ogóle poszedł na spacer z Komedą i jak doszło do pojawienia się plotek o tym, że to on spowodował ten wypadek? Tutaj niezwykle pomocny okazał się Andrzej Krakowski, który był obecny na miejscu, a z którym rozmawiałem wielokrotnie. Bardzo dokładnie opisał całą sytuację tamtego wieczora, wyjaśniając, dlaczego Hłasko mógł być wzburzony po konfrontacji z Frykowskim. Należy też mieć na uwadze samo położenie Hłaski – jego sytuację materialną i psychiczną, która niewątpliwie spotęgowała reakcję na wydarzenia, w których wówczas uczestniczył. Jeśli Krakowski przeinaczył coś na skutek upływu wielu lat, to nie mogę mieć już na to żadnego wpływu. Polegam na źródłach.

Co dalej? Wracasz do badań nad pisarstwem Hłaski czy masz w planach jakiś nowy projekt?

Tuż przed świętami ukazało się opowiadanie „Diabły w deszczu”, nad którym Hłasko pracował tuż przed swoją ostatnią podróżą. Odczytane z anglojęzycznego maszynopisu i przełożone ponownie na polski przedstawiamy czytelnikom jako ślad legendarnej amerykańskiej spuścizny pisarza. To odkrycie z jednej strony wyjaśnia wiele nieścisłości, z drugiej zaś daje nadzieję na odnalezienie kolejnych zaginionych w Stanach utworów.

Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. Radosława Młynarczyka wykorzystana w kolażu: archiwum autora, tło kolażu: Pixabay, tło grafiki z opisem książki: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Tematy: , , , , , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady