„Oczy uroczne” zdają się łączyć niepołączalne – wywiad z Martą Kisiel

13 kwietnia 2019


Marta Kisiel, laureatka Nagrody Zajdla, napisała kolejną część „Dożywocia”, która jest jednocześnie samodzielną powieścią. I właśnie ta książka – „Oczy uroczne” – stanowi przyczynek do naszej rozmowy z autorką o bohaterkach i bohaterach jej książki, fascynacjach mitologią i słowiańskim folklorem, pisaniu przyziemnej fantastyki, poznawaniu siebie i kierowaniu własnym życiem.

Marcin Waincetel: Mówi się – jakkolwiek patetycznie by to nie brzmiało – że oczy są zwierciadłem duszy. Z drugiej strony podobno najważniejsze jest niewidoczne dla oczu. A co na ten temat sądzi Marta Kisiel? W końcu tytuł twojej najnowszej powieści jest nieprzypadkowy.

Marta Kisiel: Jeśli wierzyć przesądom i przysłowiom, ze wszystkich części ludzkiego ciała to właśnie oczy mają największą moc. Zdradzają naszą prawdziwą naturę, potrafią rozkochać drugiego człowieka albo doprowadzić go do obłędu, pozwalają przekuć samą myśl i wolę w wymierne dobro lub zło nawet komuś, kto nie zna żadnych magicznych słów czy rytuałów. Był to prosty sposób na objaśnienie niepojętego, czystego przypadku, ale też wyparcie się własnej winy – krótko mówiąc, na zwalenie wszystkiego na oczy uroczne. To nie ja, to zły świat, jak mówi Marzenka. Osobiście uważam, że mowa ciała, w tym również spojrzenie, potrafią wiele zdradzić o człowieku. Wystarczy wiedzieć, jak ją odczytać.

Wspomniałaś o Marzence, która okazała się postacią bliską dla głównej bohaterki, Ody, ale też odmienną od niej. Czy w swojej książce chciałaś zdefiniować różne rodzaje niezwykłej kobiecości? Przedstawić świat z wielu punktów widzenia?

„Oczy uroczne” są na swój sposób bardzo kobiecą książką, nie tylko dlatego, że istoty płci żeńskiej mają w niej przewagę liczebną. Oda próbuje wrosnąć w nowe miejsce i szukając punktów zaczepienia, zwraca się do kobiet – do Marzenki, do Ossy, do pani Kusej. Potem również u nich szuka odpowiedzi na dręczące ją pytania. A kobiety mają to do siebie, że rozmawiają. W ten sposób pieczołowicie budują i podtrzymują więzi społeczne, relacje osobiste i nie tylko, ale też dzielą się tą codzienną, często przyziemną wiedzą. I wiedza właśnie, jako klucz do zrozumienia świata, siebie i drugiego człowieka (nawet jeśli to płanetnik), jest w tej powieści najważniejsza. Oczywiście, każda z moich bohaterek postrzega ów świat i toczące się w nim wydarzenia inaczej, bo też każda jest inna ze swej natury, z innym bagażem doświadczeń, inaczej filtruje informacje i tak dalej. Na tym zresztą polega urok i potęga literatury – dzięki niej czytelnik może popatrzeć cudzymi oczami, wejść w cudzą skórę i poczuć to, co drugi człowiek, a w konsekwencji lepiej go zrozumieć. Czasem wystarczy delikatna zmiana perspektywy, by to, co czarne, nagle stało się dla nas białe. Kolejna zmiana – i już mamy pierwszy z wielu odcieni szarości. Życie zwykle nie oferuje nam tak szerokiego spojrzenia, ale umysł wyćwiczony lekturą umie już operować empatią i przewiduje, pojmuje o wiele więcej. Więcej przyjmuje do wiadomości.

Twoja historia wywołuje łzy śmiechu – a to za sprawą Bazyla, rogatego czorta, wielkiego smakosza i fanatyka „Diablo” – ale też prowokuje do smutku. Nie brakuje w niej momentów refleksyjnych, związanych z samotnością czy próbą wejścia w relacje. Chyba nie jest łatwo sporządzić taki emocjonalny koktajl…

Rzeczywiście, jak tak spojrzeć na to z boku, „Oczy uroczne” zdają się łączyć niepołączalne, tematy i emocje z przeciwległych krańców spektrum. A ja się w takim miszmaszu sprzeczności czuję wyśmienicie. Chyba dlatego, że jest mi najbliżej do tak zwanego życia. Szanowne życie, jak na mistrza fabuły przystało, dobrze wie, że nie da się trwać bez końca na jednej nucie i nie zwariować, że trzeba mieszać łzy ze śmiechem, rozpacz ze szczęściem, głębszą refleksję z chwilą błogiego lenistwa. I właśnie to staram się robić. Nie sięgam gwiazd, nie buduję światów, nie snuję wizji przyszłości. Co nam przyjdzie z podboju nowych planet i zgłębiania obcych cywilizacji, kiedy nie potrafimy dojść do ładu z samym sobą ani zbudować relacji z drugim człowiekiem? A to, paradoksalnie, interesuje mnie najbardziej. Obawiam się, że jak na pisarkę fantastyki jestem zdumiewająco przyziemna.

Przyziemna, ale jednocześnie czerpiąca z nadnaturalnych, ba, demonicznych zjawisk. Od dawna interesujesz się słowiańskim folklorem magicznym?

Jeżeli rozumiesz przez to świadome, systematyczne poszukiwania, to od niedawna, mniej więcej od paru lat. Natomiast zainteresowanie wszelkiej maści mitologiami zaczęło się, kiedy miałam bodajże lat dziesięć i tuż przed wyjazdem na wakacje wpadłam do księgarni, z której wyszłam z „Mitologią” Parandowskiego pod pachą. I przepadłam. Tak, wiem, wszyscy teraz na Parandowskiego psioczą, ale to on wprowadził mnie do świata mitów i sprawił, że postanowiłam zabawić tam dłużej. Po mitologii greckiej zafascynowała mnie celtycka, zaraz potem wypłynęła germańska, potem wraz z filmami Hayao Miyazakiego odkrywałam japońskie bóstwa i bóstewka. Aż wreszcie przyszła pora na coś bliższego skórze, czyli rodzimą ludowość, folklor magiczny, do którego dotarłam mocno pokrętną drogą, bo poprzez – a jakże – romantyzm. Najbardziej fascynuje mnie w niej ten intymny wymiar. Owszem, gdzieś tam, w tle mamy różnorakie bóstwa, wielkie i wszechmocne, lecz im bliżej człowieka, tym więcej się od tego tałatajstwa roi. W zasadzie cały świat, który go bezpośrednio otacza – las, pole, łąkę, podwórze czy dom – wypełniają nadludzkie stworzenia, te dobre i złe. Siedzą w każdym kącie, każdej norze, w przydrożnym rowie i na rozstaju dróg. O ile te największe bóstwa już dawno zostały zapomniane, o tyle pamięć o tych pomniejszych istotach zachowała się do tej pory we wszelkiej maści przesądach, zwyczajach czy powiedzeniach. Jasne, często ich już w ogóle nie rozumiemy, nie umiemy wyjaśnić, skąd się wzięły, a mimo to trwają. I choć nikt już nie klnie się na Swarożyca, to wszyscy nadal wiedzą, że licho nie śpi.

Czy można powiedzieć, że od strony pisarskiej lubisz oswajać to, co dzikie, nieodgadnione? Bo twoi bohaterowie – zarówno Oda, jak i Roch, czyli wiła i płanetnik – wydają się być postaciami trudnymi do poskromienia, zagadkowymi nawet dla samych siebie.

Widzisz, w literaturze inaczej niż w życiu – najbardziej pociągające wydają się postacie najtrudniejsze do oswojenia. I to zarówno z perspektywy czytelnika, jak i autora. Im więcej mają za skórą, im większy dźwigają bagaż, tym ciekawsze robią zamieszanie, bez którego nie byłoby literatury.

Uczucie, które zawiązuje się między Odą a Rochem jest… no właśnie – czym? Bohaterowie próbują, ale chyba nie do końca potrafią nazwać te emocje. Miłość? Zauroczenie? Przywiązanie? Chęć stabilizacji?

Odę i Rocha łączy uczucie o wiele głębsze niż zauroczenie czy fascynacja. Tęsknota za kimś, kto rozumie, kto podobnie odbiera świat. Za kimś, przed kim nie trzeba się tłumaczyć, przed kim nie trzeba udawać kogoś lepszego niż w rzeczywistości. A przede wszystkim za kimś, kto nie wywróci naszego świata do góry nogami, tylko się w nim tak po prostu odnajdzie. Ania Shirley nazwałaby to zapewne pokrewną duszą. Jest w „Oczach urocznych” taka scena z ich udziałem: „Milczeli zatem, swobodnie i niewymuszenie, bez wyrzutów sumienia, że wypadałoby coś powiedzieć, zanim zrobi się naprawdę niezręcznie, i sącząc gorącą kawę, patrzyli na zielony las”. Myślę, że wszyscy tęsknimy za właśnie taką relacją, która w czasach nieustannego pędu za lajkami, podziwem i doskonałością pozwoli nam po prostu być sobą. Nawet jeśli nie jesteśmy wtedy szczególnie ładni.

W „Oczach urocznych” nie brak rozważań na temat wychowania i przeznaczenia, wreszcie – odkrywania naszych pragnień. Zastanawiam się, na ile bliskie są ci przemyślenia Ody, istoty magicznej w ciele kobiety, która wielokrotnie musi wybierać – nie tylko w sprawach damsko-męskich – między tym, co podpowiadają rozum i serce.

Magiczna czy nie, Oda jest w swoich pragnieniach, tęsknotach i poszukiwaniach bardzo ludzka. Przede wszystkim potrzebuje poczucia, że to ona sama jest najważniejszą siłą sprawczą w swoim życiu, że nie robi za pionka w czyichś rękach, tylko sama dokonuje wyboru i ponosi jego konsekwencje. A żeby tego wyboru dokonać, trzeba być świadomym – zarówno możliwości, jak i obciążeń, które nosimy na naszych barkach. Bo to jest coś, co kieruje nami na co dzień. Dziesiątki wyuczonych, nabytych gdzieś po drodze odruchów, fobii i tęsknot, które na pierwszy rzut oka mogą się wydawać irracjonalne, dopóki nie zaczniemy dociekać, skąd się w ogóle wzięły. Podobnie jak Oda odrzucam wizję istnienia siły wyższej, która by nami kierowała wedle własnego widzimisię, ale też kierowniczą rolę instynktów. Nawet jeśli nie każdy z nich zdołam okiełznać, to chcę go chociaż poznać, żeby zrozumieć, dlaczego działa tak, a nie inaczej, dlaczego odzywa się w takich a takich okolicznościach i pcha mnie właśnie w tę, a nie inną stronę. Więc owszem, jesteśmy z Odą w tej kwestii wyjątkowo zgodne.

A czy trudno pisało się partie dialogowe Bazyla, czyli, rzecz jasna, demona z rogami i szczeciną, w dodatku z wadą wymowy?

Cóż, w tym przypadku wyszedł ze mnie szurnięty polonista. Bazyl cielesność posiada ewidentnie kozią, z lekkimi ciągotami do bakłażana, a jak powszechnie wiadomo, aparat mowy przeciętnej kozy jest średnio przystosowany do pułapek polszczyzny. Musiało to zatem znaleźć odzwierciedlenie w wymowie. Zanim napisałam pierwszą Bazylową kwestię, zadzwoniłam do przyjaciółki, logopedy od zadań specjalnych, i zapytałam, jak mówiłby ktoś, kto ma szczękę jak Freddie Mercury, tylko bardziej. To, co usłyszałam w słuchawce, jednocześnie przeraziło mnie i zachwyciło. Wyzwanie podjęłam bez wahania. Uwielbiam, kiedy moi bohaterowie przemawiają własnym językiem, nawet jeśli przez to potykam się w trakcie pisania o co drugą sylabę. Wiele kwestii wymyślałam na nowo, bo zapisane „po Bazylowemu” były prawie niemożliwe do odszyfrowania.

Tęsknisz za swoimi bohaterami? 

Oczywiście. Choć nie zawsze za tymi, za którymi najbardziej tęsknią moi czytelnicy.

Co dalej z „Dożywociem”? Czy wiesz już, jakie inne dusze będą pokutować na kartach twoich powieści? Komu dasz szansę zaistnieć?

Chwilowo uważam tę serię za zamkniętą, a przynajmniej w jej dorosłej części. Wszystkie szalone pomysły zachowuję z myślą o kolejnych tomach „Małego Licha”. Wiesz, „Dożywocie” towarzyszy mi już dwanaście lat – to naprawdę bardzo długo, a z pewnością wystarczająco, żeby mieć trochę dość. W najbliższym czasie chciałabym skupić się przede wszystkim na domknięciu serii wrocławskiej i paru innych, całkiem odrębnych projektach. Czy potem wrócę do „Dożywocia”? Pojęcia nie mam. Już się parę razy zarzekałam, że nigdy więcej, w życiu, mowy nie ma, więc tym razem przezornie zostawię sobie uchyloną furtkę. Tak tyci-tyci.

Rozmawiał: Marcin Waincetel
fot. Malwina Musialska

Tematy: , , , ,

Kategoria: wywiady