Jesteśmy połączeni ze światem zewnętrznym tysiącami niewidzialnych nici – wywiad z Joanną Rudniańską, autorką „Snów o Hiroszimie”

4 kwietnia 2019


Do tej pory znana była przede wszystkim jako autorka książek dla dzieci, choć pisała również prozę dla dorosłych. W lutym ukazała się jej najnowsza powieść, „Sny o Hiroszimie”, w której serwuje nam rodzinne dramaty, duszone w gęstym od klisz i gry konwencjami, popkulturowym sosie. Z Joanną Rudniańską rozmawiamy o pamięci, naszych codziennych katastrofach oraz o tym, czy każdy z nas potrzebuje wizyty u psychoterapeuty.

Sandra Kamińska: „Sny o Hiroszimie” zbierają pozytywne recenzje z każdej strony. Mam wrażenie, że to dlatego, że udało się pani w swojej książce połączyć zarówno wymiar artystyczny, jak i bardziej rozrywkowy (na co wskazywałoby okładkowe hasło określające powieść jako „thriller psychoanalityczny”). Czy od początku taki był pani zamiar – aby stworzyć powieść, która połączy te dwie narracje?

Joanna Rudniańska: Prawda jest trochę inna. Chciałam napisać powieść rozrywkową, rasowy dreszczowiec, rodzaj kryminału: po prostu lubię takie książki czytać, więc postanowiłam zmierzyć się z takim gatunkiem, co wbrew pozorom nie jest łatwe. Uwielbiam na przykład Georgesa Simenona i jego książki o inspektorze Maigrecie – według mnie to prawdziwe perły literatury. Oczywiście potraktowałam rzecz poważnie, może zbyt poważnie. Umieściłam moje bohaterki w prawdziwym świecie i zarysowałam ich sylwetki tak, aby wydawały się prawdziwe, a one w pewnym sensie wybiły się na autonomię, okazały się bardziej skomplikowane, niż myślałam z początku. To też sprawa czasu, w którym zaczęłam pisać. Stanisław Bareja często kręcił filmy w obrębie swojej dzielnicy, a ja układałam fabułę tej książki w konkretnym czasie: w latach 2010-2011, a wtedy działo się bardzo wiele i wydarzenia te miały wielki wpływ na życie moich bohaterów.

Główną bohaterką pani książki jest Bibi – warszawska psychoterapeutka, uwikłana w romans z żonatym mężczyzną i relację z ekscentryczną matką. Kobieta, która na co dzień mierzy się z traumami swoich pacjentów ma do przepracowania kilka swoich prywatnych historii. Jak to jest – czy według pani każdy z nas dziś nadaje się do pójścia na terapię?

Och, nie wiem, czy dzisiejsze czasy są takie wyjątkowe. To nie żadna nowość: skrywane romanse, rodzinne tajemnice, trudne relacje z najbliższymi. Jedyną nowością jest możliwość rozmawiania o tym z terapeutą. Więc jak można porozmawiać, żeby coś naprawić, oswoić, to czemu nie?

Pojawia się w pani książce zdanie: „W tym kraju brakowało zawsze różnych rzeczy, ale historii mamy w nadmiarze”. I rzeczywiście, każda z postaci nosi w sobie brzemię rozmaitych historii rodzinnych – czasem niedopowiedzianych, przeinaczonych, odkrywanych dopiero po latach. Czy ta książka jest też dla pani formą przepracowania jakichś prywatnych, rodzinnych opowieści?

Tego nie umiem powiedzieć. Myślę, że tak, jak pisarz pisze książkę, tak, w jakimś sensie, książka nadpisuje świadomość pisarza i tak jest z każdą prawdziwą twórczością artystyczną. Oczywiście, czerpię z tego, co znam. W ten sposób to, co piszę, jest bardziej wiarygodne, jako tworzywo traktując fakty z mojego życia, fakty historyczne, a tak samo książki i filmy, które wbiły się w moją pamięć i też stały się moim doświadczeniem. To prawda, moja matka, jak matka bohaterki, była w Ravensbrück. Ale w niczym innym nie przypomina matki bohaterki. Zamiast Ravensbrück mogłam napisać, że to było Dachau, nic by to nie zmieniło w fabule. To słowo tylko dla mnie ma osobisty wymiar i może dlatego je użyłam – jako pierwsze przyszło mi na myśl.

No właśnie, Ravensbrück. Najważniejszy w pani książce jest chyba motyw katastrofy. Hiroszima, Czarnobyl, Smoleńsk, wspomniane już Ravensbrück… Jednocześnie na pierwszym planie rozgrywają się te małe, prywatne katastrofy bohaterów. Czy jest to celowa analogia – to, co na zewnątrz odbije się prędzej czy później w naszych małych, prywatnych światach?

Ma pani rację, tak po prostu jest. Jesteśmy połączeni ze światem zewnętrznym tysiącami niewidzialnych nici i każda rzecz, o której się dowiemy, ma na nas jakiś wpływ. Tak jak wojna pozostała nie tylko w ludziach, którzy bezpośrednio w niej ucierpieli, ale we wszystkich, w całym pokoleniu i w pokoleniach następnych.

A skąd pomysł na motyw Hiroszimy? Czy to jakaś prywatna fascynacja, czy próba znalezienia refrenu, pewnej konstrukcji, na której osadziła pani powieść?

Gdy byłam mała, bomba atomowa była częścią naszych dziecięcych mitologii. Staliśmy pod śmietnikiem na podwórku, do tej pory to pamiętam, i jakiś chłopiec opowiadał o strasznym panu, który z nieba zrzuci na nas bombę atomową. A w 2011 roku, gdy była katastrofa elektrowni atomowej w Fukushimie, moi japońscy przyjaciele mówili, że znów przeżywają traumę Hiroszimy, zagrożenie związane z wybuchem atomowym. Tam więc ta bomba jakby powróciła w tym właśnie czasie, w którym dzieje się akcja mojej powieści.

Pani powieść została utkana z różnych gatunków prozatorskich – są w niej fragmenty rozpisane na sztukę teatralną czy słuchowisko radiowe. Teksty przeplatane są zdjęciami, obrazami i rysunkami. Jaka intencja stoi za tworzeniem takiego patchworkowego dzieła? Skąd taki dobór środków wyrazu?

Może trochę dlatego, że nie potrafiłam wyrazić wszystkiego porządną, klasyczną prozą. A może to analogia do czerpania z internetu: wchodzimy w sieć i trudno nam zatrzymać się na dłuższym tekście, tu mamy obrazek, tu taką formę, tam inną.

Wiele jest też w pani książce fenomenalnie rozpisanych mikroopowieści – czasem absurdalnych i wywołujących gorzki uśmiech. Czy zbiera pani takie perełki ze swojej codzienności czy też z opowieści znanych osób, czy to raczej kwestia pisarskiej wyobraźni?

Och, wszystko razem. Nie umiem tego porozdzielać. Coś usłyszę, coś zobaczę, potem wyjmę z pamięci, która już sama wszystko zmienia, coś sobie na ten temat pomyślę… Na przykład jeden z tych żartów rysunkowych w książce to dialog, który na przystanku tramwajowym podsłuchała moja córka i wiedząc, że ten temat mnie interesuje, od razu zapisała tę rozmowę.

Do tej pory pisała pani przede wszystkim książki dla dzieci. Jak doszło do tego, że postanowiła pani napisać „Sny o Hiroszimie”? Skąd pomysł na książkę?

Pisałam też dla dorosłych, ale te książki dla dzieci są bardziej znane. Napisałam kiedyś taką książkę „Miejsca”. Pisałam ją w czasach, gdy wybuchła epidemia AIDS. „Miejsca” były dystopią, której osią jest wielka zaraza. Strach przed AIDS był przynależny pokoleniu moich dzieci. Tamta książka, jak „Sny o Hiroszimie”, też była zróżnicowana formalnie, był w niej z kolei scenariusz filmowy. Niektórym się podobała, ale nie była szerzej znana. Ktoś mi potem powiedział, że napisałam ją za wcześnie, że to nie był czas na taką książkę. W „Snach o Hiroszimie” jest inny globalny lęk, wcześniejszy, lęk przed totalną wojną, której bało się moje pokolenie. Gdy zapytałam teraz mojego wnuka, nastolatka, „Czego wy się boicie? Jakie zagrożenie jest dla was najgorsze?”, powiedział bez zastanowienia dwa słowa: „Wielkie Wymieranie”.

Zastanawia mnie, jaka jest z punktu widzenia pisarza różnica między tworzeniem książek dla odbiorców w różnym wieku? Czy trudniej jest napisać książkę dla dziecka czy dorosłego?

W gruncie rzeczy nie pisałam specjalnie dla dzieci. Moimi bohaterami były dzieci, to prawda, ale nie myślałam o tym, że piszę dla dzieci. No, poza jedną, fantasy „Mój tata z obcej planety”. Po prostu pisałam, traktując za każdym razem mojego przyszłego czytelnika z równą powagą. Dorośli, którzy czytają moje książki wydane jako książki dla dzieci, często dużo mocniej je odbierają niż dzieci, bo po prostu wiedzą więcej. Łatwo czy trudno pisać dla dzieci? Pewnie są pisarze, którym pisanie przychodzi łatwo. Dla mnie to zawsze trudna i żmudna praca, niezależnie od tego, czy efektem będzie książka dla dzieci, czy dla dorosłych.

I na koniec standardowe pytanie o plany. Czy zamierza pani pozostać w obszarze literatury dla dorosłych, czy może kolejna książka będzie skierowana do młodszych czytelników?

Sama jestem ciekawa. Chodzi mi po głowie pewien temat, ale nie wiem, co z niego wyjdzie. Teraz właśnie skończyłam pisać bajkę o globalnym ociepleniu, może wydrukuje ją „Przekrój”. Bajka, więc chyba dla dzieci. O globalnym ociepleniu, więc może dla dorosłych. „Przekrój” jest pismem dla dorosłych. A może nie do końca? A może pani mi powie, gdy przeczyta tę bajkę, dla kogo ją napisałam: dla dzieci czy dla dorosłych?

Czekam zatem na nią z niecierpliwością i z pewnością dam znać.

Rozmawiała: Sandra Kamińska
fot. Jakub Celej

Tematy: , , ,

Kategoria: wywiady