Historia ludzkości na czubku palca – rozmowa z Anthonym Doerrem, autorem „Miasta w chmurach”

18 września 2022

Za sprawą nagrodzonego Pulitzerem „Światła, którego nie widać” oraz wydanego niedawno nakładem Wydawnictwa Poznańskiego „Miasta w chmurach” polscy czytelnicy dobrze poznali już wyjątkową prozę Anthony’ego Doerra. Oto, co amerykański pisarz opowiedział nam o swoim pisarstwie, inspiracjach i prywatnej filozofii.

Sebastian Rerak: Przywołałeś swego czasu bardzo sugestywne wspomnienie z dzieciństwa, kiedy w szkole zobaczyłeś oś czasu przedstawiającą historię Ziemi. Jakie uczucia wzbudziła ona wówczas w tobie?

Anthony Doerr: Aby odpowiedzieć, posłużę się przykładem tatuażu. Gdyby wytatuować cztery i pół miliarda lat Ziemi w formie osi czasu na ludzkim ramieniu – od barku po palce, przedramię będzie pokrywać wyłącznie geologiczny chaos: meteoryty, magma, kwaśny deszcz. Życie zacznie się dopiero na wysokości bicepsa, ale aż do nadgarstka nie wyjdzie poza jednokomórkowe oceaniczne organizmy. Reprodukcja seksualna pojawi się w miejscu, w którym nosisz zegarek, a stworzenia na tyle duże, aby można je dostrzec ludzkim okiem – skrzypy, paprocie i osobliwe prekambryjskie roślino-zwierzęta – skrzyżują się na wierzchu ręki.

Trylobity dryfują po twojej dłoni, prehistoryczne lasy wyrastają z kłykciów, dinozaury wiją się wokół stawów palców. Orangutany, groty strzał, Kleopatra, Mieszko I – wszystko to musi zmieścić się na czubku najdłuższego palca.

A my? Ciasto mojej babci, twoje posty na Instagramie, moja ulubiona kawiarnia, każdy sen, jaki kiedykolwiek śniliśmy, usta, które całowaliśmy (lub pragnęliśmy całować), ślizgają się po mikroskopijnym brzegu paznokcia. Obcinając go, usuniesz całe swoje drzewo genealogiczne, a wraz z nim także Szekspira i dzieje starożytnych Chin.

Ilekroć moje codzienne problemy wydają się mnie przytłaczać, a niecierpliwość podnosi swój łeb, staram się pamiętać lekcję płynącą z patrzenia na ową oś czasu. Jesteśmy na Ziemi jedynie przez najmniejszy z ułamków jej historii. Po prostu weźmy głęboki oddech i doceniajmy ten cud, póki tu wciąż jesteśmy.

Bohaterami twoich książek są często młodzi ludzie. Sądzisz, że dzieci i młodzież są depozytariuszami pewnej mądrości?

Tak, wierzę, że na wiele sposobów widzą więcej niż dorośli. Dla dziecka wszystko domaga się bliższego zbadania, czy będzie to rolka taśmy, stokrotka czy chrząszcz. Dorośli są zbyt zajęci filtrowaniem świata – skupiają się na jednej rzeczy i nie zwracają uwagi na całą resztę. Tymczasem nasze dzieciaki całymi dniami odkrywają nowe kontynenty i w tym właśnie jest prawdziwa wiedza.

Akcja „Miasta w chmurach” rozgrywa się w trzech epokach. Przywołujesz upadek Konstantynopola, które to zdarzenie było wielkim punktem zwrotnym w historii ludzkości, przedstawiasz futurystyczną rzeczywistość XXII wieku, czasów po upadku cywilizacji, a pomiędzy nimi umieszczasz wydarzenia w teraźniejszości. Czy w tym zabiegu ukryta jest sugestia, że żyjemy w przededniu jakichś katastroficznych wydarzeń?

Postanowiłem osadzić akcję w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, aby zmusić swoich bohaterów do reakcji na skrajnie szybkie zmiany. Pracę nad powieścią rozpocząłem od researchu na temat nowych technologii XV wieku, kiedy to prasa drukarska, kompas i proch strzelniczy pojawiły się w Europie z grubsza w tym samym momencie.

Proch i gigantyczne działa, których powstanie umożliwił, pomogły Ottomanom przełamać mury Konstantynopola, wcześniej opierające się wszelkim najazdom przez ponad tysiąc lat. Wraz z upadkiem cesarstwa bizantyńskiego, a tuż po upowszechnieniu druku wiele greckich i łacińskich manuskryptów strzeżonych wcześniej w mieście mogło dotrzeć do intelektualistów Europy i świata arabskiego. Była to więc epoka masowych niepokojów wywołanych wielkimi przemianami technologicznymi.

Ponieważ chciałem pokazać, jak działania bohaterów z XV wieku rezonują w późniejszych latach, spojrzałem w kolejne epoki, w tym tę, w której obecnie żyjemy, oraz w przyszłość, w której dojdzie do spotkania klimatycznego chaosu ze sztuczną inteligencją, a zetknięcie nowych technologii znów doprowadzi do wielkiego wstrząsu.

Wspominasz o klimatycznym chaosie i ten wątek jest bardzo istotny w „Mieście w chmurach”. Uważasz, że swoistym obowiązkiem pisarza jest podejmowanie tematu zmian klimatycznych w momencie, gdy jest on tak bardzo pilny?

Zarówno zmiany klimatyczne, jak i załamanie bioróżnorodności (ptaki, ssaki i gady wymierają od stu do tysiąca razy szybciej niż w czasach przed pojawieniem się człowieka) stają się głównymi problemami XXI wieku. A zatem tak, uważam, że powinnością każdego artysty jest wzięcie ich pod rozwagę. W dowolny sposób, w jaki będą pasować do jego twórczości.

Wizja przyszłości, jaką kreślisz w „Mieście w chmurach”, jest dość ponura, ale nie jest zupełnie pozbawiona nadziei. Ludzkość nadal ma szansę?

Zdecydowanie tak! Bywają dni, kiedy moja nadzieja słabnie i obawiam się, że jesteśmy zbyt uzależnieni od naszego starego stylu życia. Nadal jednak wierzę, że nie brak wizjonerów zdolnych projektować zielone miasta, w których ludzie będą odczuwać silniejszą więź z jedzeniem, które jedzą, i powietrzem, którym oddychają. Staram się też pamiętać o lekcji, której nauczyłem się podczas pracy nad powieścią – niezliczone pokolenia żyły w przekonaniu, że doświadczają czasów ostatecznych. Weźmy choćby mieszkańców Konstantynopola w roku 1453, nastroje panujące w Europie w 1939 roku, tuż przed wybuchem II wojny światowej, czy kryzys kubański roku 1962. Niemal w każdej epoce ludzie martwili się, że mogą należeć do ostatniej generacji, a jednak cywilizacja wciąż trwa.

Potrafimy być krótkowzrocznym, brutalnym i egocentrycznym gatunkiem, ale jednocześnie potrafimy być także niezwykle wytrwali, zdolni do przystosowania, kreatywni i życzliwi.

Kolejnym ważnym motywem „Miasta w chmurach” jest biblioteka. Co fascynuje cię w archiwizacji słowa (i danych w ogóle)?

Gdy byłem nastolatkiem, u mojej babci zdiagnozowano chorobę, o której nigdy nie słyszałem wcześniej – jakiegoś złowrogo brzmiącego Alzheimera. W ciągu kolejnych kilku miesięcy patrzyłem, jak demencja odbiera jej świadomość tego, kim jest, umiejętność mycia się, samodzielnego jedzenia… wszystko! Zapewne z powodu tego doświadczenia przez całe dorosłe życie niepokoiła mnie kruchość pamięci. W końcu czy istnieje bardziej dosłowne archiwum niż ludzka pamięć?

Osiemnaście lat temu, po tym jak moja żona urodziła bliźniaki, mieliśmy to wielkie szczęście, że mogliśmy na rok przenieść się z USA do Rzymu, gdzie mieszkaliśmy z kilkoma badaczami literatury klasycznej. Byłem wtedy zupełnym ignorantem i sądziłem, że wszystkie antyczne teksty zachowały się do naszych czasów. Dopiero we Włoszech zrozumiałem, jak bardzo się mylę.

Dla przykładu do dziś przetrwała zaledwie jedna trzecia dzieł Arystotelesa. Szacuje się, że w VII wieku p.n.e. Safona zapisała dziesięć tysięcy wersów poezji, a zachowało się ich 650. Eurypides napisał blisko dziewięćdziesiąt sztuk – znamy jedynie siedem. Przypuszczam więc, że czas spędzony w Rzymie i doświadczenie choroby mojej babci sprawiły, że zafascynowało mnie pytanie: co sprawia, że jakiś tekst unika losu wielu innych, które zaginęły? Jakie cudowne zrządzenia losu lub prozaiczne przypadki sprawiają, że skrawek ludzkiej pamięci unika pożarów, powodzi i rąk fanatyków? Odpowiedzi po części dostarcza niewątpliwie technologia z jej zwojami, kodeksami, książkami i ebookami. Kluczowe znaczenie ma jednak czynnik ludzki.

To dzięki wysiłkom konkretnych osób – bibliotekarzy, tłumaczy, dziennikarzy, krytyków, nauczycieli, mnichów, kolekcjonerów, księgarzy, czytelników – pewne fragmenty pamięci potrafią przetrwać niezliczone przeciwności losu. W powieści starałem się przedstawić historię kilku takich bohaterów, którzy pomagają przetrwać jednej książce.

No właśnie, przez ręce bohaterów „Miasta w chmurach” przechodzi pewien starożytny tekst. Całkiem dosłownie umieściłeś książkę w książce, ale już wcześniej zdarzało ci się komponować powieść z mniejszych form. Taki sposób opowiadania wydaje ci się szczególnie atrakcyjny?

Wszystkie sposoby opowiadania jawią mi się jako atrakcyjne, ale faktycznie uwielbiam intertekstualizm. Nie tak dawno poznałem francuskie wyrażenie mise en abyme oznaczające dosłownie „umieszczone w otchłani”. Używają go heraldycy w odniesieniu do herbów umieszczonych w większych herbach, historycy sztuki opisują nim obrazy namalowane wewnątrz obrazów, a krytycy filmowi stosują je wobec filmów wkomponowanych w inne filmy.

Podoba mi się to wyrażenie ponieważ zawiera w sobie samo wrażenie czytania. Kiedy otwieramy książkę, zagłębiamy się w zdaniach i na chwilę wypadamy z życia. Opuszczamy nasze „teraz”, by wejść w „teraz” książkowe. Mogę siedzieć w fotelu bujanym w Boise, a jednocześnie znajdę się na pokładzie tratwy unoszącej się na Mississippi. Mogę lecieć samolotem z Chicago do Buffalo, a jednocześnie będę na pokładzie okrętu wielorybniczego przemierzającego morza południowe. Dwie osie czasowe przenikają się. A najbardziej niesamowite jest to, że gdy zamykamy dobrą książkę, a konwencjonalny Newtonowski upływ czasu wznawia swój bieg, mamy poczucie, że wstęga naszej własnej osi czasu w jakiś sposób się pogrubiła. Czytelnicy mogą żyć w nieskończoności epok, zamieszkiwać nieskończone czasy. To niesamowita, groźna i obezwładniająca supermoc.

Jak sam przyznajesz, najbliższa jest ci narracja, która niepokoi czytelnika i stawia mu pewne wyzwania. To twój sposób na zachowanie kreatywności czy jest w tym również element subwersji, gry z czytelnikiem?

Uwielbiam wszystkie formy sztuki, które w jakiś sposób naruszają utarte schematy i zaburzają oczekiwania. Dzięki nim czujemy się pobudzeni i żywi. Sztuka pozwala nam uniknąć lunatykowania poprzez życie!

A skąd to zamiłowanie do nietypowych miejsc i czasu akcji twoich powieści? Przypuszczam, że niewiele książek poświęcono bitwie pod Saint-Malo, jak ma to miejsce w przypadku „Światła, którego nie widać”. Robisz to ze względu na research i możliwość nauczenia się czegoś nowego?

Zdecydowanie tak. Kocham dowiadywać się czegoś o nowych miejscach i często też umieszczam akcję swojej prozy gdzieś, gdzie byłem przed laty. W życiu ważna jest otwartość i umiejętność mówienia „tak”. Dlatego tak bardzo doceniam swoje powołanie – ponieważ umożliwia mi wciąż uczenie się czegoś nowego.

Czy miałeś możliwość zaangażować się w jakiś sposób w powstawanie telewizyjnej adaptacji „Światła, którego nie widać”?

Niewiele wiem o pisaniu dla telewizji, więc z radością pozwoliłem scenarzyście Stevenowi Knightowi przedstawić swoje własne ujęcie powieści. Jest ode mnie o wiele lepszy w posługiwaniu się humorem, kreowaniu poczucia zagrożenia i budowaniu napięcia. Doskonale wie, co sprawdzi się na ekranie.

Jestem też zachwycony tym, jak Shawn Levy – reżyser wszystkich czterech odcinków – wniósł do opowieści swoją estetykę. Naprawdę wkłada serce w swoje filmy. Czy zatem byłem zaangażowany w powstawanie serialu? Tak, ale głównie poprzez kibicowanie tym wspaniałym twórcom i zachęcanie ich, aby zinterpretowali mój tekst po swojemu.

Od wielu lat jesteś bardzo zajętym człowiekiem, bo pochłania cię wiele obowiązków zawodowych i rodzinnych. Czy pisanie pozwala ci na chwilę odpoczynku czy może wręcz przeciwnie – jest najbardziej wymagającym z twoich zajęć?

Ha, dobre pytanie! Odpowiedź na nie zależy jednak od pory dnia. Czasami zabawa zdaniami przynosi mi olbrzymią ulgę, kiedy indziej jednak mogę utknąć i nie potrafię rozwiązać jakiegoś problemu lub wymyślić, co bohater powinien zrobić w określonej sytuacji. Pisanie także może być naprawdę wyczerpujące.

Wiem, że jesteś wielbicielem twórczości Olgi Tokarczuk. Uważasz, że wyróżnia się we współczesnym świecie literackim?

Absolutnie! Jest nieustraszona, bardzo kreatywna i znakomita w tworzeniu tekstów odpowiadających na wyzwania współczesności. Nie czytałem wprawdzie jeszcze „Ksiąg Jakubowych”, ale mam taki zamiar. Jestem jej bardzo wdzięczny za jej dzieła.

Rozmawiał: Sebastian Rerak
fot. (1) mat. prasowe Wydawnictwa Poznańskiego, (2) archiwum Anthony’ego Doerra


Tematy: , , , , , , , ,

Kategoria: wywiady