Chciałem odebrać głos temu, o którym jest ta książka – wywiad z Witem Szostakiem na temat powieści „Cudze słowa”

12 listopada 2020

Siedem historii, siedem głosów i jeden główny bohater. Bohater, którego poznajemy oczami jego najbliższych. Najnowsza, polifoniczna, powieść Wita Szostaka „Cudze słowa” tworzy portret enigmatycznego intelektualisty, o którym – jak mówi sam autor – nie ma jednej prawdy.

Paulina Janota: Zawsze nurtowało mnie pytanie – jak to jest, że z fantastyki wywodzi się tylu pisarzy. Pierwsze pisarskie kroki stawiał pan w tym właśnie gatunku; podobnie jak i Jakub Małecki, Łukasz Orbitowski, czy też Szczepan Twardoch. Czy fantastyka jest pewnym polem doświadczalnym?

Wit Szostak: Wspomniałbym jeszcze o Radku Raku czy Jacku Dukaju, jeśli mówimy o tych, którzy zostali zauważeni poza środowiskiem fantastów. Choć ci dwaj, mimo uznania, jawnie deklarują swoje przywiązanie do fantastyki. Czy to dużo? Nie wiem. Kilka osób na grupę co najmniej kilkudziesięciu rozpoznawalnych prozaików w Polsce to chyba nie jakaś nadreprezentacja. Trudno mi wypowiadać się za wszystkich wymienionych: co ich do fantastyki przyciągnęło i dlaczego niektórzy z nich ją porzucili? Moja historia to historia odchodzenia. Zafascynowany od wczesnej młodości Tolkienem postanowiłem debiutować właśnie w fantastyce, uważając, że to najlepsze otoczenie dla moich mitotwórczych skłonności. Dość szybko zorientowałem się, że to, co dla mnie istotne w literaturze, nie mieści się w formule fantastyki. Najciekawsze projekty mitotwórcze odkryłem poza tym gatunkiem. Co więcej, zrozumiałem, że podążanie w stronę mitu to ciągłe szukanie formy, podczas gdy w fantastyce – jak w każdej literaturze gatunkowej – forma jest raczej czymś zastanym i konwencjonalnym. Stąd moje odejście.

No właśnie. Jest pan pisarzem, który nie serwuje czytelnikowi po prostu historii. Interesuje pana forma, słowo – to, co z tym słowem można zrobić. Przełamuje pan zastane sposoby opowiadania. Najlepszym tego przykładem jest narracja jednej z bohaterek w najnowszej powieści, w „Cudzych słowach”. Magdalenę poznajemy poprzez słowa, które powołuje do życia w momencie ich spisywania.

Staram się ciągle szukać, sprawdzać możliwości języka i formy powieściowej. Oczywiście, daleko mi do wielkich eksperymentatorów i rewolucjonistów powieści sprzed stu lat. Nie ścigam się z nimi. Uważam, że powieść to ciągłe poszukiwanie, to ciągłe wyzwanie, by nie zastygać w formach zastanych. Partie Magdaleny to w pewnym sensie najbardziej mój własny z głosów w „Cudzych słowach”. Nie mam na myśli tego, że Magdalena najbardziej zbliża się do prawdy o Benedykcie, bo tego po prostu nie wiem, tylko chodzi mi o jej sposób krążenia wokół słów, opukiwania ich, jej droga schodzenia w głąb etymologii i sensów, które często pozostają ukryte. Jednocześnie obawiałbym się napisać całą powieść takim właśnie językiem. I nie jest to niepokój o reakcje czytelników, tylko obawa, że ten język wyprowadza słowo poza powieść, że jako podstawowe narzędzie opowiadania historii po prostu nie będzie działać. Dlatego postanowiłem, że Magdalena będzie kontrapunktem dla innych opowieści: intensywna przyprawa, która nadaje charakter daniu, ale która nie jest jego podstawowym składnikiem.

Myślę, że wielu czytelników po przeczytaniu pana wcześniejszej książki, „Poniewczasie”, może być nieco zaskoczonych. „Poniewczasie” zostawiało odbiorcę między innymi z pytaniem: Czy Wit Szostak będzie chciał napisać jeszcze kiedyś powieść? A tu proszę: ukazały się “Cudze słowa”.

Kończyłem „Poniewczasie” z takimi wątpliwościami. Były one autentyczne, doprowadzone tamtą książką do granicy. I przez dwa lata nie pisałem powieści. Dopiero na wiosnę tego roku, trochę popchnięty w tę stronę okolicznościami lockdownu, sięgnąłem po projekt, który rozwijałem swego czasu równolegle do „Poniewczasie”. Kiedy siadałem ostatecznie do pisania „Poniewczasie”, pomysł na „Cudze słowa” siłą rzeczy zarzuciłem, a po ukończeniu pracy uznałem nawet, że jest nieaktualny. Potrzebowałem czasu, by cofnąć się do skrzyżowania, gdzie rozeszły się drogi „Poniewczasie” i „Cudzych słów”, by ruszyć tamtą, zarzuconą drogą. Ale miałem już w sobie doświadczenie tej pierwszej książki, nie mogłem go wymazać. Dlatego pomysł na „Cudze słowa” musiał zostać zmodyfikowany. Innymi słowy: urzeczywistniłem dwa scenariusze, które z pozoru nie mogłyby się jednocześnie wydarzyć. I wydaje mi się, że „Cudzych słów” chyba nie dotykają zarzuty, jakie formułowałem względem powieści w „Poniewczasie”. W każdym razie starałem się im wywinąć.

Tworzy pan polifoniczną historię, rozpisaną na siedem głosów, w której na początku każdy zdaje się być odrębną opowieścią. Oczywiście wszystkie przedstawiają portret głównego bohatera oraz osób, które o nim opowiadają. Jednakże dopiero pod koniec okazuje się, że wszystkie te historie zdają się zazębiać.

Mnie samemu trudno powiedzieć, w którym momencie czytelnik zaczyna dostrzegać, że to opowieści o jednym człowieku. W niemal każdej z nich główny bohater nosi inne imię: dla ojca jest Gałgankiem, dla przyjaciela z dzieciństwa Dyciem itd. Ale chyba dość szybko można dostrzec, że pomiędzy tymi opowieściami istnieje pewne podobieństwo, że odnoszą się – choć na różny sposób – do kilku tych samych faktów i zdarzeń. Zatem ta gra w splatanie się tych opowieści zaczyna się chyba wcześniej niż pod koniec. Na to nakłada się jeszcze pozaksiążkowa okoliczność: czytelnik sięga po powieść, która jest zapowiadana jako siedem opowieści o tym samym bohaterze. To sprawia, że zaczyna szukać zazębień między opowieściami. Ciekaw byłbym wrażeń osoby, która przeczytała „Cudze słowa”, kompletnie nie mając o tym wszystkim pojęcia.

Weronika, Magdalena, Józef, Szymon, Jakub, Paweł i Jan. To ich oczami poznajemy głównego bohatera. Dlaczego do głosu nie dopuścił pan samego Benedykta?

Takie było formalne założenie. Chciałem, żeby ten, o którym wszyscy mówią, pozostał milczący, zdany na ich opowieści. Gdyby zaczął opowiadać, inne opowieści mogłyby w oczach czytelnika stracić na wiarygodności, lub też przeciwnie: zyskać, gdybym skonstruował od początku Benedykta jako narratora niewiarygodnego, np. notorycznego kłamcę. W każdym razie jego pojawienie się zaburzyłoby równowagę, na której mi zależało. W ten sposób żaden z narratorów nie jest uprzywilejowany, co sprawia, że czytelnicy mogą sami wybrać sobie przewodnika po życiu Benedykta. Docierają do mnie głosy – czasem wyrażane w recenzjach, czasem w prywatnej korespondencji – że któryś z narratorów okazał się podczas lektury ważniejszy, że stał się instancją ostateczną i najbardziej wiarygodną w rekonstruowaniu prawdy o głównym bohaterze. Zawsze mnie ciekawi, czy powodem takich wyborów jest literacka wiarygodność narratora, czy może płynąca z pozaliterackiego kontekstu lektury sympatia czytelnika, która odkrywa pokrewną duszę lub kogoś, z kim empatyzuje się silniej. Wracając do samego pytania: zależało mi, żeby pokazać Benedykta w cudzych słowach, opowieściach o nim, które snują inni ludzie. Po wielu powieściach napisanych w pierwszej osobie – „Cudze słowa” też do tej grupy należą, choć tu jest siedem pierwszych osób – chciałem odebrać głos temu, o którym jest ta książka, i zobaczyć, do czego mnie to doprowadzi.

Wielu recenzentów pana książki bardzo pozytywnie wypowiada się o Benedykcie; że jest to fascynująca postać, z piękną i wciąż poszukującą duszą. Jak dla mnie Benedykt był oszustem; osobą, która budowała swój mit na tytułowych cudzych słowach; osobą, która swą enigmatycznością i obojętnością przyciągała innych.

Benedykt podany jest w tej powieści na tak wiele sposobów, że można, będąc uczciwym względem tekstu, zarówno lubić go, jak i czuć niechęć. Myślę, że nie ma jednaj prawdy o Benedykcie, nie byłoby jej nawet wtedy, gdyby powieść wypełniona była wyłącznie jego słowami i budowanym przez niego mitem. Każdy z narratorów wiele od Benedykta dostał i wiele mu zawdzięcza (choć nie każdy wprost się do tego przyznaje), ale też każdy z narratorów został przez Benedykta jakoś zraniony i, niemal w każdym przypadku, porzucony. Stąd ta dwuznaczność, niemożność jasnej i jednoznacznej oceny tej postaci. Wydaje mi się, że w Benedykcie jest jakiś przeraźliwy mrok i pustka. Nie wiem, czy jest oszustem. Mogę natomiast podejrzewać, że jest być może najbardziej poszkodowanym przez samego siebie bohaterem tej powieści. A jego przegrana jest być może perspektywą naszej przegranej; jakimś mrocznym horyzontem każdego życia.

Moją uwagę w pana powieści przykuwają kobiety. Jeżeli miałabym wskazywać w niej silne charaktery, to z pewnością byłyby to właśnie one. W rozdziałach, w których oddano im głos, stosuje pan również różnego rodzaju zabiegi słowne, czy też edytorskie.

Tak jak mówiłem wcześniej, Magdalena jest pod wieloma względami moim najbardziej własnym głosem w tej powieści, a zabiegi edytorskie, z którymi ostatnio eksperymentuję od czasu pisania dramatu „Pogłosy”, zastosowałem przy narracji Weroniki. Obydwie są silnymi kobietami, ale chciałem też, by były głosami w pewnym sensie ostatecznymi, domykającymi tę powieść. Chciałem, żeby na tle męskiej paplaniny, tego wielosłowia przyjaciół, ojców i uczniów Benedykta były – na poziomie treściowym i formalnym – głosami odrębnymi, dekonstruującymi męskie mity i narracje. Dlatego cieszę się, jeśli to się jakoś udało.

Jak już pan mówił, pierwsze szkice „Cudzych słów” powstawały równolegle z „Poniewczasie”. Napisał pan monologi Józefa i na jakiś czas zaprzestał pracy, by zająć się drugą z tych książek. Czy powrót do historii Benedykta był łatwy?

Łatwiejszy, niż z początku myślałem. Bałem się, że do tej opowieści nie mam już powrotu, że pisząc „Poniewczasie”, nie tylko zatrzasnąłem do niej drzwi, ale także wyrzuciłem klucz. Wejście w tę historię było dla mnie eksperymentem i liczyłem się z tym, że się nie powiedzie: że po napisaniu jednej czy dwóch narracji odpuszczę i tekst nie zostanie ukończony. Ale okazało się, że powrót jest możliwy. Choć, o czym wspominałem już wcześniej, musiałem w kilku miejscach dokonać radykalnych zmian, by napisać go w zgodzie z sobą. Wiem, że jako autor nie mam żadnych narzędzi, by to stwierdzić, a osobista perspektywa wręcz uniemożliwia mi tu rzetelną ocenę, ale gdybym mimo tych zastrzeżeń miał coś o „Cudzych słowach” w tym kontekście powiedzieć, to wydaje mi się, że powstał tekst lepszy, niż gdybym pisał go przed „Poniewczasie”. Mam na myśli to, że w „Poniewczasie” przemyślałem sobie – zupełnie na własny użytek – to, czym jest powieść. I stare pomysły na historie o Benedykcie zaczęły przekształcać się już w duchu tego nowego rozumienia powieści. Bez „Poniewczasie” nie byłoby Magdaleny, nie byłoby też wcześniej opowieści Weroniki w takiej postaci, jaką dostaje dziś czytelnik. I nie byłoby wielu rozwiązać strukturalnych oraz kilku pomysłów dotyczących mitu, bez których trudno mi sobie wyobrazić „Cudze słowa”.

Rozpoczął pan pracę od monologów ojca skierowanych do syna. Rozdziały Józefa momentami są niczym tykające bomby niosące bardzo ciężki ładunek emocjonalny. Kiedy te bomby wybuchają, czytelnik przez chwilę musi się zatrzymać i wyciszyć. Czy rozdziały Józefa są dla pana jakoś szczególnie ważne?

Po pierwsze, powstały jako pierwsze. Zatem dla mnie Benedykt ukazał się najpierw jako syn opowiadany przez ojca. I nawet jeśli starałem się w każdej kolejnej narracji szukać nowych perspektyw i sposobów opowiadania, budowania i burzenia mitu itd., to zapewne niemożliwe było wyzwolenie się z tego pierwszego narratora: tamte słowa już padły, coś o Benedykcie zostało powiedziane. To było to słowo, które pojawiło się na początku i nie mogłem go wymazać. Pod pewnymi względami partie Józefa mogą uchodzić za najbardziej dramatyczne i tak, z tego co wiem, postrzega je wielu czytelników. Opowieści Józefa mają też inny wymiar: to osoba, która zna Benedykta od urodzenia, która jako ojciec była z nim najbliżej w okresie, kiedy dorastał i kształtował się. Ale to zarazem głos człowieka, który stracił kontakt z Benedyktem wiele lat temu. Większość ważnych wydarzeń, opowiadanych w powieści – akademia, miłość, restauracja itd. – pochodzi z okresu, kiedy Józef był obecny w życiu swego syna jedynie na marginesie. Dlatego też ta postać – tak różna od wszystkich pozostałych razem wziętych – wprowadza do tej powieści zupełnie inną perspektywę. To głos zarazem najbliższy, ale też najdalszy.

W „Cudzych słowach” mamy również do czynienia z relacją mistrz – uczeń; wykładowca – student. Relacją opartą przede wszystkim na dialogu. Jest pan wykładowcą na jednej z krakowskich uczelni. Czy dzisiaj (nie tylko w dobie pandemii) podobny dialog jest możliwy?

Myślę, że nadal jest możliwy, choć świat uniwersytetu bardzo zmienił się przez ostatnie ćwierćwiecze. Umasowienie kształcenia na niektórych kierunkach sprawia, że nawiązanie jakiejkolwiek spersonalizowanej relacji pomiędzy studentem a wykładowcą jest niemożliwe. Z drugiej strony istnieją kierunki, gdzie nadal takie sytuacje są normą i wiele ważnych – być może najważniejszych – relacji wydarza się poza grafikiem zajęć. Z mojej wiedzy wynika, że takie osobiste relacje częstsze są na tych kierunkach, gdzie uniwersytet nie jest traktowany jako wyższa szkoła zawodowa, gdzie studenci przychodzą nie tylko po konkretną wiedzę i umiejętności, potrzebne im na rynku pracy, ale z autentycznego głodu myślenia, z pasji, z chęci przeżycia intelektualnej przygody. Wtedy w systemie zunifikowanego kształcenia robi się wyłom. I ta wywrotowość, choć pozornie łamiąca zasady, staje się esencją akademii.

Wracając do pytań rodzących się po lekturze „Poniewczasie” – czy możemy oczekiwać pana kolejnych powieści?

„Cudze słowa” są powrotem do powieści. I mam nadzieję, że z tego powrotu coś jeszcze dla czytelników wyniknie.

Rozmawiała: Paulina Janota
fot. Mikołaj Starzyński

Tematy: , , , , , ,

Kategoria: wywiady